Zrobiłem jeszcze jeden krok w stronę leżącego i w ułamku sekundy, bez najmniejszego przejścia od najgłębszej ciszy, słuchawki przewierciły mi czaszkę nieopisanym hałasem. Być może nie był to aż taki wrzask, jaki wydawała sama hodowla na Drugiej Telmura, ale dla zwykłych ludzkich uszu różnica doprawdy nie zasługiwała na uwagę.
Odruchowo uniosłem do skroni dłonie w wielkich próżniowych rękawicach i z całych sił przycisnąłem je do twardej powłoki kasku. Bezsensowny gest.
W następnej chwili cofnąłem się o ten jeden krok. Nastała cisza. Ulga była tak dojmująca, że kolana ugięły się pode mną, o mało nie usiadłem. Potrzebowałem co najmniej minuty, żeby ponowić próbę. Z takim samym skutkiem. Dokładnie tam, gdzie stałem, przebiegała granica, na której dzięki jakiemuś niebywałemu kaprysowi natury zatrzymywały się fale emitowane czy przetwarzane przez rozłupaną piramidkę z pryzmatów.
Cofnąłem się jeszcze o krok i próbowałem skupić myśli. Muszę Netta zabrać. Aby tego dokonać, wystarczy przebyć te pięć, sześć metrów. Droga była najeżona poszarpanymi ostrzami dawnych konstrukcji, ale ona sama nie przedstawiała najmniejszych trudności. Nic tutaj nie powinno być trudne dla człowieka w skafandrze. Ubiór Netta także wydawał się nie uszkodzony, zresztą gdyby rzecz wyglądała inaczej, nie przeżyłby ani kilku sekund w próżni. A jednak leżał tam nieruchomo jak podłużny, niedbale uszyty worek. Co doprowadziło go do tego stanu?
Odpowiedź nasuwała się sama. Stał i słuchał. Może o jedną jedyną sekundę za długo? Obezwładnił go hałas w słuchawkach. Lawina informacyjnej mierzwy. A więc jeżeli pójdę po niego, za chwilę sam będę tam leżał, równie wygodnie jak on rozciągnięty na gruzowisku.
Tamta piramida, pod którą znaleźliśmy Chippinga, milczała. Posyłała nam zabójcze „zajączki”, pokazywała obrazki; mamiła pozornym ruchem kryształków, ale siedziała cicho. A może nie? Może tym razem tylko dlatego jest inaczej, że tutejsza budowla z pryzmatów jest ruiną, jak wszystko dookoła? Przepołowiona, zdruzgotana w znacznej części. Kto wie, czy właśnie nie dlatego, zamiast słać swój hałas do jakiegoś umiejscowionego w kosmosie odbiorcy, daje nieustanny, obłąkany koncert w promieniu kilku lub kilkunastu metrów?
Zastanowiłem się. Eksperyment informacyjny. Pryzmaty. Zabawa w dzielenie promieni słonecznych na barwy tęczy.
Pryzmaty?…
Odruchowo spojrzałem w niebo. Słońce stało dość wysoko, jeśli można się tak wyrazić, przebywając na powierzchni czegoś, co nie jest ani planetą, ani księżycem, ani w ogóle żadnym trójwymiarowym ciałem niebieskim. Ta taca nie ma orbity, zgoda. Nie znaczy to jednak, że wisi w próżni nieruchomo, że nie kręci się wokół jakichś zwariowanych osi, drepcząc równocześnie dookoła Ety Sieci.
Cień zaczynał się dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów za piramidą. Dłuższą chwilą spędziłem bez ruchu, obserwując jego granicę. Trwała w miejscu. Trwałem i ja. Nogi zaczęły mi drżeć jak po długotrwałej wspinaczce, ale stałem dalej. Wreszcie spostrzegłem, że linia cienia w ślimaczym tempie wspina się na odłamek dawnej ściany. Szła w moją stroną. To nie ulegało wątpliwości.
Pięknie. Teraz pozostaje tylko czekać. Ponieważ owa piramida jest zbudowana z pryzmatów, więc nośnikiem wszystkich gromadzonych i emitowanych przez nią informacji są promienie słoneczne. Inaczej mówiąc, kiedy ogarnie ją cień, umilknie i pozwoli mi bezpiecznie podejść do Netta.
Usiadłem na kupie gruzów i wyciągnąłem nogi. Raz czy dwa obejrzałem się na pojazdy. Stały grzecznie, czekając tak samo jak ja. Może była pewna różnica… zresztą mniejsza z tym.
Czekałem. W przestrzeni zderzały się galaktyki, przestawały istnieć miliardy słońc, rodziły się nowe. Na Ziemi…
Pomyślałem o Avonie. Zagryzłem wargi i intensywnie zacząłem się zastanawiać, czy w moim mieście jest teraz noc czy dzień. Czy Ago przewraca się właśnie z boku na bok, czy też na przykład, jak zawsze świeży, z tym swoim ironicznym grymasem na gładko wygolonej twarzy, mówi akurat do profesora Boukina: — „Nic się nie martw. Jeśli nie wrócą, poślemy innych…” Uśmiechnąłem się. Uśmiechałem się jeszcze, kiedy ponownie stanęła przede mną twarz Avony, tak wyrazista i bliska, że aż się zląkłem. Nie dlatego, żebym pomyślał o zabłąkanych informacjach czy innych zwidach. Powód był zupełnie inny…
Czekałem. Próbowałem się zdrzemnąć, ale nic z tego nie wyszło. Otworzyłem oczy i zacząłem ostrożnie rozgarniać gruz. Jakieś porozdzierane płytki, pozostałości większej płaszczyzny, kawałki blach, kątowników, nieregularne bryły o ostrych jak noże krawędziach.
Pomyślałem, że grzebiąc w tym świństwie mogę z łatwością uszkodzić rękawice, i dałem spokój.
Za moimi plecami, w odległości mniej więcej dwóch kilometrów, ląd kończył się pozornym horyzontem. Tam stały nie uszkodzone budynki, które zwabiły Netta. Teraz nie mogłem ich widzieć. Ale kiedy ponownie znajdą się pode mną, kiedy przekroczę krawędź rzekomego lądu, który miałem pod nogami, znowu usłyszę Jura.
Cień przyszedł nagle, a wraz z nim złudzenie chłodu. Był to miły chłód, niosący ciszę i ukojenie, jakbym w bardzo upalny dzień wszedł do pokoju w domu mojego dzieciństwa. Odczekałem jeszcze chwilę, po czym podniosłem się, sprawdziłem, czy do nogawek spodni nie przylgnęły mi jakieś śmieci i ruszyłem w stronę leżącego.
Słuchawki pozostały głuche do końca. To znaczy do momentu, kiedy pochyliłem się nad Nettem, podniosłem go i przerzuciłem sobie przez ramię. Milczały także, gdy lokowałem go w fotelu mojego ptaszka. Odezwały się dopiero, kiedy kilka minut po starcie przekroczyłem linię „horyzontu”. Odezwały się, rzecz jasna, głosem Jura.
— No — powiedział spokojnie — pośpieszyłeś się…
— Robiłem, co mogłem. Co u ciebie?
— Wszystko po staremu.
Nett poruszył się i coś zamruczał.
— Co tam? — zainteresował się Jur.
— Nic, nic — odpowiedziałem, kładąc równocześnie dłoń na ramieniu Netta. Pod moim dotknięciem obudził się i otworzył oczy. Były niemal białe. W ich wyrazie przebijało coś, co tak nam się nie podobało w spojrzeniu Chippinga.
— Przez chwilę nie będziemy rozmawiać — poinformowałem Jura.
— Masz kłopoty?
— Nie. Nie mów teraz.
Wstałem, opuściłem oparcie fotela, na którym leżał Nett, i zająłem się tą namiastką aparatury medycznej, jaką dysponował komputer ptaszka.
Kiedy zapinałem ostatni pas, mocujący do poduszki fotela niefortunnego łowcę informacji, z jego nieruchomych warg wypłynęło głębokie westchnienie.
— Leż spokojnie — powiedziałem. — Wszystko w porządku…
Próbował się podnieść. Na jego twarzy odmalowało się napięcie. Pochyliłem się nad nim.
— Twarz… — wyszeptał z wysiłkiem. — Twarz… strefa…
Coraz lepiej. Chipping mówił o czarnym słońcu, a ten o twarzy i strefie.
— Buk… to był Buk… — wykrztusił odrobinę głośniej. Zamknął oczy i powtórzył: — Buk Ramanian. Coś mówił… ale ja nie słyszałem. Nie słyszałem — ponownie zamknął oczy. — Strefa… — dodał po chwili. Wyraźnie opadał z sił. Za dużo trudu kosztowało go mówienie. — To jest strefa… — wyszeptał jeszcze i umilkł.
— Co się stało? — spytał Jur, kiedy ponownie usłyszał mnie na fonii.
— Nic — odpowiedziałem. — Leczyłeś rudzielca, teraz zajmiesz się brunetem. Nie powinno ci to sprawić większej różnicy…
— Nie wiem… Czy jest bardzo źle? — spytał po chwili zmienionym głosem.
— Nie. Żadnych urazów, obrażeń, skafander cały, butle tlenowe pełne. Szok…
— Tak jak tamten?
— Powiedzmy… — zgodziłem się. Może nie aż tak, ale co za różnica. Za to tamten nie był z Centrali. Mógł sobie pozwolić na miesiąc odpoczynku. Nett nie.
Poczułem lekkie mrowienie w przegubie dłoni. Odruchowo obejrzałem się, obrzucając niezbyt życzliwym spojrzeniem sąsiedni fotel. Daje mi znać, że żyje. Jakbym o tym nie wiedział. Zwróciłem się ponownie ku ekranom. W lewym górnym rogu centralki komunikacyjnej paliła się nikłym światełkiem lampka wezwania. A mój kompon odzywał się nadal.
Przebiegło mi przez myśl, że zbyt długo siedziałem pod tą rozłupaną piramidą. Przymknąłem na moment oczy, po czym otworzyłem je szeroko. Lampka na pulpicie nie przestawała pulsować bladozielonym światełkiem.
Wysunąłem ekranik. Natychmiast ukazała się na nim głowa mężczyzny. Patrzył wprost na mnie i coś mówił. To jego kompon emitował wezwanie. Ale ten człowiek nie próbował nawet przekonać się, czy jego sygnały ktoś odbiera. A może właśnie próbował zbyt długu, a dziś uważa spoglądanie na swój ekran za zbędny trud?
Pochylił głowę. Jego wargi nie przestały się poruszać. Był bez kasku, dobrze oświetlony. Ciemne włosy, rysy twarzy nieco zatarte, ale poznałem go od razu. Buk Ramanian. Członek załogi stacji. Egzobiolog, badacz, kolega Airy i Chippinga. Nie jest sam. Mówi przecież do kogoś.
Sięgnąłem do płytki na rękawie i wdusiłem klawisz.
— Buk — powiedziałem głośno i dobitnie. — Buk, wzywam cię. Odezwij się…
Głowa na ekraniku nie zareagowała najmniejszym ruchem, który mógł świadczyć, że kompon przekazał mu choć jedno moje słowo.
— Buk Ramanian — powtórzyłem. — Halo! Nie, to na nic. Jest za daleko. Fale biologiczne mają ograniczony zasięg. Ściśle mówiąc nie one same, tylko aparatura, która pozwala wykorzystywać je jako narzędzie łączności. Buk jest za daleko, żebym mógł z nim rozmawiać. Znajduje się jednak na jakimś globie, oświetlonym przez słońce. Chodzi po nim bez kasku. Czyli mogło być gorzej.
— Jur — powiedziałem spokojnie — przygotuj statek do lotu.
— Jest przygotowany — odpowiedział z lekkim zdziwieniem. — Stało się coś?
— Na razie niewiele — mruknąłem.
— Generatory? — spytał już normalnym tonem.
— Nie. To blisko. Nie dalej, niż sięgają optyczne sygnały komponów.
— Widzisz coś?
— Jakbyś zgadł — burknąłem.
Twarz Ramaniana zniknęła z ekraniku, kiedy tylko znalazłem się po przeciwnej stronie monstrualnej płaszczyzny, którą Nett wziął za planetę. Sygnały słabły z sekundy na sekundę. Ustaliłem ich kierunek, ale co znajdowało się na jego przedłużeniu? Planeta? Jeśli tak, to która? Sondy dostarczyły nam nieco danych o układzie planetarnym Ety Reticulum. Tyle tylko, że kierunek, nawet w przestrzeni, nie zawsze oznacza równocześnie drogę. Komputer nie obliczy toru lotu, zanim tachdar nie „pokaże” mu docelowego obiektu. A tachdar pokazuje jedynie metalowe tarcze i rojowisko kosmicznych odprysków.
A może w otoczeniu statku zaszły jakieś zmiany?
— Uważaj, Jur — powiedziałem. — Podam ci teraz tor sygnałów. Już…
Przełączyłem nadajnik z fonii na namiar i podłączyłem wzmacniacze. Sprawdziłem sprzężenie z sekcją fal biologicznych, po czym spytałem:
— Jak z odbiorem?
— W porządku — odpowiedział po chwili. — Bardzo słaby — dodał z wahaniem.
— Nie szkodzi. Posłuchaj teraz. Za kilkanaście minut będę na statku. Nie ma najmniejszego ryzyka. Wszystkie zespoły, poza celowniczymi, skieruj na namiar Ramaniana. Może w tej żelaznej piance dokoła nas robią się od czasu do czasu małe dziurki. Próbuj. Próbuj bez przerwy. Nie mów do mnie nic, nie zajmuj się niczym innym. Jeśli znajdziesz jakąś planetę i potrafisz dokazać tego, żeby komputer zaprogramował drogę, to będzie koniec naszych kłopotów. Rozumiesz?
— Uhm…
— No to powodzenia. Wyłączam się…
— Lan… — usłyszałem słaby głos za sobą. Odwróciłem się. Oczy miał przymknięte. Pod nimi widniały szerokie, sine półksiężyce. Nie ulegało wątpliwości, że dostał za swoje.
— Leż spokojnie — powtórzyłem bez zastanowienia.
Wykrzywił wargi w ironicznym grymasie.
— Odwiąż mnie — wyszeptał. — Przecież to idiotyczne…
— Co do tego, zgoda — burknąłem. — Jak się czujesz?
— Ty pewnie powiedziałbyś, że normalnie — próbował się uśmiechnąć. Przyjrzałem mu się nieco uważniej. Chyba rzeczywiście mogę sobie darować te pasy.
Nie śpiesząc się wstałem i podszedłem od tyłu do jego fotela. Uwolniłem go, następnie podniosłem oparcie. Westchnął z ulgą. Zaraz potem próbował unieść głowę. Przytrzymałem go przez chwilę, po czym cofnąłem ręce.
— Normalnie, nienormalnie — powiedziałem — powinieneś mieć przynajmniej tyle rozsądku, żeby dokończyć kuracji. Nie przerywaj połączenia z aparaturą medyczną.
— To tylko szok — bąknął.
— Właśnie — podchwyciłem niemiłym tonem — szok. U Chippinga to także był tylko szok…
Nie zareagował. Ponownie zamknął oczy i zmarszczył brwi. Na jego twarzy odmalował się wysiłek.
— Lan? — odezwał się wreszcie.
— Uhm?…
— Ja wiem, co to było…
— Ja także wiem — wzruszyłem ramionami. — Pomyliłeś się. Zapatrzony w „horyzont”, nie zwróciłeś uwagi, że go tam nie ma.
— Przestań — zaprotestował słabo. — Ja myślę o tym tutaj — zrobił ręką szeroki ruch, jakby chciał objąć nim całą Galaktykę.
— Naprawdę? Dowiedziałeś się, leżąc tam jak martwe cielę?
Przez chwilę wpatrywał się we mnie beznamiętnym wzrokiem, po czym nagle na jego twarzy zagościł blady uśmieszek.
— Żebyś wiedział — mruknął. — Właśnie tam. W pewnej chwili ujrzałem obraz…
— Zawsze te obrazy — sarknąłem. — Nie
mógłbyś na jakiś czas zapomnieć o swojej wielkiej pasji?…
— To była strefa Dysona… — powiedział spokojnie.
Już otwierałem usta, żeby wyrazić pogląd na wartość informacji zbieranych za pośrednictwem ładnie szlifowanych kamyczków, kiedy nagle poczułem, że w mojej głowie dzieje się coś niedobrego. Jakby raptem puściły jakieś zastawki, blokujące dotychczas dopływ krwi do mózgu. Kilka sekund siedziałem jak skamieniały, z otwartymi ustami, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.
Wreszcie zamknąłem usta i potrząsnąłem głową. Następnie odwróciłem się do niego. Musiał wyczytać coś w moim wzroku, bo uśmiechnął się znowu.
— Proste, prawda? — spytał z nutką przekory.
Przytaknąłem machinalnie. Proste. I jak jeszcze! Do miliona diabłów. Przecież to leżało przed nami jak na patelni! Strefa Dysona! Tylko zupełny, bezgraniczny absurd takiego przedsięwzięcia mógł sprawić, że żadnemu z nas nie przyszło to dotąd do głowy. A przecież jeśli się chwilę; zastanowić, nic innego nie mogło w takim stopniu i w taki sposób wypełnić całego układu metalowym złomem! Te wszystkie mniejsze i większe postrzępione tarcze, nie wyłączając tak ogromnych, że przekraczały rozmiarami średnice największych planet! Ba, przecież zachowały się nawet budowle, całe ich kompleksy, nie mówiąc o miliardach kilometrów kwadratowych ruin…
Strefa Dysona. Kiedyś i na Ziemi rozważano możliwość stworzenia ludzkości takiego mieszkania. Zamknięta blaszana kula, której koło wielkie odpowiadałoby mniej więcej drodze planety dookoła słońca. Zabudowa, rzecz jasna, na wewnętrznej powierzchni. Tereny mieszkalne większe o miliardy miliardów razy. Zatrzymanie prawie całej energii słonecznej na obszarze własnej cywilizacji. Piękna wizja! Nieważne, że taki sztuczny ląd musiał być z natury pozbawiony prawdziwych gór, wód i przyrody. To w końcu dałoby się zastąpić sztucznymi parkami… Ale ludzie w tym samym jeszcze stuleciu, w którym wyobrazili sobie taką strefę, potrafili zrozumieć, że idea jej realizacji jest i pozostanie utopią. Inaczej. Że budowa takiego wielkiego nowego świata, teoretycznie możliwa, w praktyce musi doprowadzić do katastrofy. Bo absolutne opanowanie sił grawitacyjnych w przestrzeni, tak żeby do końca wykluczyć możliwość dewiacji, jakiegoś choćby minimalnego przesunięcia względem słońca, jest nie do osiągnięcia. Jak to powiedział Nett? „Wspaniała rasa”. Rzeczywiście, wspaniała!
Tak, to musiała być ta planeta, na której się osiedlili po opuszczeniu czarnego słońca. Może potem sięgnęli po dalsze. A jeszcze później zakiełkował w nich inny pomysł. Zrealizowali go… na swoją zgubę.
— To była wspaniała rasa — powiedział Nett, jakby wiedział, co przed chwilą myślałem.
— Oczywiście! — żachnąłem się. — Jeśli wspaniałość rasy polega na tym, że potrafi zaśmiecić cały kosmos ruinami własnej cywilizacji, chętnie się z tobą zgodzę.
— Skąd wiesz, czy wszyscy zginęli?
— Chciałeś powiedzieć, że nie wiemy, do kogo mówił Ramanian, kiedy ruszał wargami na naszych ekranikach? Masz nadzieję, że nie do Airy, tylko do jakiegoś potwora?
— Chciałem powiedzieć tylko to, co usłyszałeś — odrzekł chłodno. Mimo woli spojrzałem na niego z zaciekawieniem. Nie ulegało wątpliwości, że ten szok informacyjny, któremu uległ, należy już do przeszłości.
Wstałem i odczytałem wskazania przystawki diagnostycznej. Nie pomyliłem się.
— Dość tego dobrego — odłączyłem go od aparatury. Podniósł się bez wysiłku i uśmiechnął.
— Widzisz? — mruknął. — Taki mały szumik to jeszcze nie tragedia. A czasem człowiek po przebudzeniu wstaje odrobinę mądrzejszy. Zupełnie niespodziewanie.
— Strefa Dysona — powtórzył pod nosem Jur, już chyba po raz szósty czy siódmy, od kiedy statek znowu był w ruchu. — Jakim cudem? — > zawiesił głos i pokręcił głową.
Nadal przepychaliśmy się przez obszar, wypełniony resztkami, pozostałymi po działalności dawnych gospodarzy układu. Zielona nitka powracała jednak niezmiennie na ekran, po każdym wybuchu zmiatającym ciało, które stanęło na naszej drodze. Jur znalazł lukę i zdążył wziąć namiar. Naszym celem była teraz czwarta, najbliższa planeta układu. Tam był Buk Ramanian. Żywy.
— Co takiego właściwie zobaczyłeś w tej rozwalonej piramidzie, co podsunęło ci myśl o strefie Dysona? — spytałem w pewnej chwili, zwracając się do Netta. — Jakiś „film” z budowy? Budynki?
Zapytany rozłożył ręce.
— Nie wiem, jak to powiedzieć — mruknął po chwili z wahaniem. — Czy widziałeś kiedyś model naszego systemu słonecznego?
Oczywiście, mogłem nie widzieć. Mogłem zacząć służbę w Centrali bezpośrednio po opuszczeniu żłobka. I nigdy potem nie skończyć żadnych studiów.
Wyjaśniłem mu to.
— Nie złość się — odpowiedział pojednawczym tonem. — Zobaczyłem właśnie coś takiego… chociaż nie było słońca, tylko kula… bo ja wiem… jakby Ziemia naturalnej wielkości, a obok niej szkolne modele Marsa, Jowisza i tak dalej. A mimo wszystko od razu pomyślałem o układzie planetarnym. A jeśli taki układ, to tylko ze strefą… naprawdę nie wiem. Czy to zresztą ważne?… — uśmiechnął się bezradnie.
— Może i nie — Jur zrewanżował mu się uśmiechem. — Powinniśmy się byli domyślić, bez interwencji kryształków. Zastanawia mnie tylko, jakim cudem zdążyli zasiedlić taką niestabilną konstrukcję?
— To nie musiała być pełna kula — powiedziałem z namysłem. — Sądzę, że zostawili jakieś wolne pasy, może nawet całe sektory zbudowali jedynie z wąskich pierścieni. Utrzymać sztuczną atmosferę na najmniejszym nawet skrawku lądu potrafi teraz każde dziecko, jeśli ma odpowiedni sprzęt. Musieli zainstalować jakąś aparaturę, która powinna zapewnić strefie równowagę. To znaczy tak im się zdawało.
— Nie sądziłem, że zobaczę kiedyś na własne oczy bodaj model czegoś podobnego — mruknął Jur.
— Bo masz za dużo oleju w głowie. Nie chcesz zrobić wszystkiego naraz i za wszelką cenę. Oni chcieli. Rozwijali bez ograniczeń specjalistyczne dziedziny nauki… a równocześnie rozmnażali się jak króliki. Kto wie, może i wymyślili stabilną strefę Dysona, a zginęli dlatego, że było ich już po prostu zbyt wielu i kiedy jedni pchali ten ich światek w górę, drudzy równocześnie wytężali wszystkie siły, żeby temu przeciwdziałać? Oczywiście w najlepszej wierze…
— Byli przecież zintegrowani… — zaczął z wyrzutem Nett, ale nie pozwoliłem mu dojść do słowa.
— Toteż mówię, że w najlepszej wierze — powtórzyłem z naciskiem. — Tylko nie mogli się już ze mną skomunikować. Na szczęście my nie wiemy, jakie procesy dezintegracyjne zachodzą w rzeszy liczącej, bo ja wiem… — zastanowiłem się przez moment. — Powierzchnia tej strefy, nawet jeśli nie była szczelnie zamkniętą kulą, pomieściłaby kilka trylionów istot. Wystarczy? I jeszcze jedno. Nie będziemy się teraz bawić w archeologów, ale katastrofa musiała nastąpić w okresie, kiedy ten ocean na Telmurze prosperował już w najlepsze, bombardując ich sygnałami. Nieprzebrana, rozprzężona masa, odbierająca nieprzebraną masę informacji. Oto temat dla malarza…
— A jednak — powiedział nagle Jur — to dzięki Nettowi rozwiązaliśmy zagadkę tego obszaru…
Poczułem, że ogarnia mnie pasja.
— Zdaje się, że wpadłem w dobrane towarzystwo — wysyczałem. — Zaczekajcie jednak łaskawie, aż wrócimy. Potem polecicie sobie założyć własną hodowlę informacji… do innego układu. Tak ze trzydzieści parseków, nie bliżej. A ja będę wpadał od czasu do czasu, żeby nie przegapić momentu, w którym trzeba będzie was zabrać, tak jak my teraz zabraliśmy Chippinga. Ale, powtarzam, dopiero po powrocie. Nie żartuję… — zakończyłem z mimowolną groźbą w głosie.
— Przyjdzie czas — mruknął pod nosem Nett — kiedy będziemy musieli wrócić do Telmura… i przyjrzeć się bliżej tej hodowli.
— Przyjdzie czas — zaczął jota w jotę tak samo Jur — że nauczymy się tworzyć kanały informacyjne o dowolnie wielkiej przepustowości. Wtedy zrobimy to, o czym mówi Nett.
— Ale na razie nie znamy takich kanałów — powiedziałem nieco spokojniej. — Dlatego, żeby pozostać społecznością, układem samoorganizującym się, musimy jeszcze liczyć noworodki. A także dbać o to, aby selektory robiły, co do nich należy. Aby gromadzone przez naszą cywilizację informacje pozostały pod kontrolą ludzi.
— Jak długo mamy dostateczne dla obecnego etapu rezerwy energetyczne… — wtrącił z naciskiem Jur.
— Tak — potwierdziłem — tak długo możemy przygotowywać się do wkroczenia w inny jakościowo okres życia naszej rasy. Skutecznie i spokojnie.
— Nie boisz się, że to „spokojnie” wyeliminuje z czasem tamto „skutecznie”? — rzucił lekkim tonem Nett.
— Nie — warknąłem.
— Przecież nie możesz mieć pewności — powiedział cicho Jur — czy ten nowy okres powinno się zacząć za rok, czy za tysiąc lat lub też należało to zrobić dziesięć lat temu. A skoro tak…
— Jestem za głupi — cisnąłem. — Oto cała różnica między wami a mną. Jestem tak głupi, że jeśli nie przestaniecie, wezwę Ziemię i zażądam rezerwowego składu ekspedycji — zaczerpnąłem powietrza i ciągnąłem już nieco łagodniej: — Po powrocie zaszyję się w najciemniejszym kącie i będę się uczył. Długo. Potem zgłoszę się do was na egzamin. Ale na razie zamknijcie się obaj. Jestem śpiący. Jur, pilnuj namiaru. I zbudźcie mnie za godzinę. Może przyśni mi się coś, co będę mógł wam opowiedzieć?…
Opuściłem oparcie i podłożyłem sobie ręce pod głowę. Przez chwilę patrzyłem bezmyślnie w sufit. Następnie zamknąłem oczy. Kilka sekund później zasnąłem.
Obudziłem się sam. W kabinie panowało milczenie. Siedzieli obok siebie, obydwaj tak samo nieruchomi i tak samo wpatrzeni w jeden punkt na ekranie. Była nim widoczna już na przecięciu zielonej nitki namiaru czwarta planeta Ety Reticulum.
Zerknąłem na kompon. Spałem dokładnie godzinę i dwie minuty.
— Nett, kolej na ciebie — powiedziałem, podnosząc oparcie swojego fotela.
— Nie jestem śpiący… — zaprotestował.
— Jesteś, tylko może nie zdajesz sobie z tego sprawy — stwierdziłem uprzejmym tonem.
Bez dalszych oporów ułożył się do snu. Spojrzałem na Jura. Skinął głową. Ekrany były czyste. Widać opuściliśmy już zaśmieconą strefę układu. Zresztą przekraczaliśmy właśnie granicę pola grawitacyjnego czwartej.
Był to dość duży glob, niewiele większy od Marsa i nawet nieco podobny do niego barwą. Nie ulegało wątpliwości, że jest zamieszkany.
Nett znowu trafił w dziesiątkę. Nie wszyscy budowniczowie strefy zginęli rażeni z nią. Przecież w bezpośrednim sąsiedztwie ich obłąkanego, rozdętego świata nie mogła uwić sobie gniazdka żadna obca rasa kosmiczna. Ale to był tylko przypadek. Nett nie stworzył hipotezy. Nie domyślał się nawet. Po prostu mówił. Brnął na ślepo, raz uwikławszy się w oświadczenia, dotyczące „wspaniałości” cywilizacji, z którą teraz mimo wszystko przyjdzie nam zawrzeć bliższą znajomość. Zgadł. Ale nie miał racji.
Czujnik ferroindukcyjny, sprzężony z tachdarem, nagle zaterkotał i umilkł. Błysnęło kontrolne światełko celowników. Komputer naprowadzał miotacz na cel. Coś przecinało drogą statku. Jakiś metaliczny obiekt. Tylko niemal zerowej szybkości mieliśmy do zawdzięczenia, że nasze oczy nadążały za przygotowaniami aparatury do rozprawy z zawalidrogą. Całe szczęście! W przeciwnym razie, to jest, gdyby silnik pracował chociaż jedną setną mocy, nie potrafilibyśmy już niczemu zapobiec.
Spojrzałem na ekran i rzuciłem się do pulpitu. Na małym, czerwonym przełączniku zacisnąłem dłoń o ułamek sekundy wcześniej niż Jur.
Z rozpędu objął jednak moje palce swoimi i tak, wspólnie, włączyliśmy blokadę.
Przed nami, teraz już bardzo blisko nawet jak na żółwie tempo statku, rozrastał się znajomy obraz. Żółto-pomarańczowe kwadraty, radioteleskopy, lustra radiacyjne. Niewielkie spłaszczenie w części dziobowej, gdzie zazwyczaj czekały małe robocze pojazdy. Obecnie lądowisko było jak wymiecione.
— Co robić? — spytał gorączkowo Jur.
Jak śmiesznie powolne są procesy zachodzące w ludziach, którzy pragną podzielić się ze sobą myślami, w porównaniu z tempem i precyzją przebiegu informacji pomiędzy zespołami komputera. Jur pytając wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, bo na jej wypowiedzenie nie było czasu. Natomiast ja, snując w tej właśnie chwili swoje bezprzedmiotowe rozmyślania, równocześnie namierzyłem kierunek, zmieniłem położenie dyszy czołowych i strzeliłem dwukrotnie w kierunku stacji, tak jednak, żeby nie znalazła się w bezpośrednim zasięgu fotonowej wiązki. A wykonując to wszystko, odpowiadałem mu przecież. W kategoriach rozmowy nie czekał dłużej, niż tego wymagała uprzejmość… na Ziemi.
— Tym razem to już nie fatamorgana — powiedziałem.
Statek zatoczył łuk, a raczej to nieboskłon przechylił się nad nami i przemknął w świdrowatym półobrocie. Stanęliśmy. Chciałem, żeby stacja znalazła się pomiędzy nami a powierzchnią globu. Zważywszy okoliczności, mógłbym przyjąć, że mi się to udało.
— Pójdę, co? — spytał Nett, który już od dobrej chwili stał za naszymi plecami.
Wszystkie wskaźniki tańczyły, drgały, migotały pośpiesznie, atakując nas wiadomościami. Stacja była nie uszkodzona. Właz szczelnie zamknięty. Wewnątrz temperatura w sam raz, żeby załodze nie było ani za ciepło, ani za chłodno. Ziemskiej załodze. Wszystkie bloki energetyczne pracowały sprawnie. Tylko anteny milczały.
— Pospali się — szepnął Jur tak cicho, że niemal nie dosłyszałem.
— Ramanian w każdym razie jest na lądzie — powiedział szybko Nett. — Przecież do kogoś mówił…
— …a więc niepotrzebnie się niepokoimy — podchwyciłem drwiąco. — Skoro Buk mówił do kogoś, to tym kimś mogła być tylko Aira albo Krum…
— …albo oboje — wtrącił Jur.
— Właśnie. Czyli że na stacji może nie być nikogo. Po prostu urządzili sobie piknik. Polecieli nałykać się świeżego powietrza…
— Po prostu sam niczego nie rozumiesz — usłyszałem w odpowiedzi. Wymamrotałem coś, ale uczciwość nie pozwoliła mi się bronić.
Czekaliśmy wpatrzeni w stację, w jej beczkowate sklepiony kadłub, ozdobiony jaskrawą szachownicą, jakbyśmy mieli przed oczami jeszcze jedno kosmiczne dziwo, a nie odnalezioną po, trzeba przyznać, dość paskudnej odysei, ziemską placówkę badawczą, której zniknięcie z orbity drugiej planety Telmura zmusiło nas do opuszczenia naszego świata.
Tym razem Jur miał rację. Nie rozumiałem nic. Teraz dopiero naprawdę nic nie rozumiałem. Z tyłu, za nami, leży pierwszy z ocalonych, Chipping. Oglądaliśmy twarz drugiego członka załogi, Ramaniana, który najspokojniej w świecie oddawał się pogawędce pod gołym niebem. Sygnały jego komponu docierają do nas przez cały czas. Czy rozmawiałby w taki właśnie sposób z przedstawicielami obcej rasy po tragicznej śmierci Airy lub Kruma? Należało sądzić, że nie. Zatem przynajmniej jedno z tej dwójki żyje. Wreszcie na naszej drodze pojawia się sama stacja. Cała, z nienagannie funkcjonującą aparaturą pokładową, hermetycznie zamknięta i milcząca. Nie emituje nawet zwykłego kodu namiarowego. Gdyby nie nasze czujniki i tachdar, zamieniłaby się w płonący obłoczek. Podążylibyśmy spokojnie dalej, nie zadając sobie trudu, by sprawdzić na ekranach analizatorów, jaki to kosmiczny włóczęga tym razem naraził się akceleratorom bezpieczeństwa.
— Do ryżego diabła — powiedziałem — dlaczego nie ma namiaru?!
— Pójdę — powtórzył swoje Nett. Wzruszyłem ramionami i mruknąłem:
— Weź ptaszka. I bądź cały czas na fonii.
Nie zapalił reflektorów. Zrezygnował nawet ze swojej czołowej lampy. I my nie świeciliśmy w stronę stacji. Widniała dostatecznie wyraźnie w pasmach podczerwieni. Jej barwy, odtwarzane przez aparaturę tachdaru, rysowały się czysto i wyraźnie. Wielka, kolorowa zabawka, zawieszona w próżni. Koło niej mniejszy od mrówki człowieczek, poruszający się powoli, przepływający niezdarnie obok anten, luster antyradiacyjnych, dyszy…
Obserwowaliśmy, jak jego dłoń znika w zagłębieniu, w którym znajdowały się przyciski, służące do uruchamiania automatów klapy i śluzy. Właz nawet nie drgnął.
— Państwa nie ma w domu — usłyszeliśmy lekko zniekształcony głos Netta, po czym ujrzeliśmy, jak ponownie sięga do urządzenia, przygotowanego dla gości przybywających z kosmosu w czasie, gdy załoga stacji bawi akurat w komplecie na urlopie. Z rozmachem uderzył w przyciski, uruchamiające automatyczny zamek włazu. Klapa pozostała nieruchoma.
— Spróbuj inaczej — powiedział Jur.
Nett zawahał się przez moment, potem objął dłońmi koło awaryjnego mechanizmu. Jego palce zacisnęły się na szorstkiej obręczy rygla.
— To na nic — wysapał po chwili odrywając ręce od uchwytu. Odrzuciło go przy tym ruchu ze dwa metry. Nie wracał na razie. Zawisł w przestrzeni z ugiętymi w kolanach nogami, głową w dół, jeśli patrzeć z naszej pozycji.
— Wracaj — rzuciłem krótko.
Z głębi stacji nie dobiegał najsłabszy ślad sygnałów biologicznych. Z tej odległości musielibyśmy je odebrać, nawet biorąc pod uwagę zalety pancerza konstrukcji. Natomiast namiar komponu Ramaniana był nadal wyraźny. I celował prosto w powierzchnię globu. Wniosek oczywisty.
— Ktokolwiek poleci na dół — bąknął Jur — powinien zostawić właz otwarty. A ten, który zostanie, musi mieć otwarte oczy. Oni nas, zdaje się, nie lubią…
— Dlaczego zaraz „nie lubią” — zaprotestował w słuchawkach głos Netta. Osoba mówiącego zniknęła z ekranów. Dokoła nas rozpostarła się piękna czerń… już złagodzona odblaskami słonecznych promieni, załamujących się pod nami, w atmosferze planety.
Jedna z gwiazd zabłysła nagle jaśniej, po czym cichuteńko zgasła.
— Obcy obiekt — głos Jura stał się suchy i zimny.
— Nett?
— Już, już — zamruczał.
Raz tylko zerknąłem w dół, na czerwone klawisze automatów celowniczych i spustu, po czym na powrót utkwiłem wzrok w ekranie. Na tle gwiazd, w pasmach infraczerwieni widać było zupełnie wyraźnie niezbyt wielką, klockowatą bryłę. Zbliżała się szybko. Tachdar już dobrą chwilę temu wykreślił jej drogę. Przecinała punkt, który oznaczał miejsce naszego postoju.
— Zamknij właz — rzuciłem szybko. — Pośpiesz się.
— Jestem w śluzie — uspokoił nas Nett.
— Trzeba ich zatrzymać — powiedział krótko Jur.
Nie była to misja powitalna. Nie pojawiłaby się w taki sposób… bez żadnych sygnałów dźwiękowych, świetlnych, biologicznych. Należało wątpić, czy w tym szarżującym pudełeczku jest ktoś żywy. Ale jeżeli?
— Wyrzuć sondę — zdecydowałem się. Nie było czasu na roztrząsanie wszystkich możliwych sposobów przekonania obcych, że nie mamy złych zamiarów, a także, że jesteśmy dość silni, by warto było przyjąć nas po przyjacielsku.
— Wrócimy bez jednego pojazdu na pokładzie — mruknął Jur programując lot sondy tak, by minęła obcy obiekt w odległości nie przekraczającej półtora kilometra. Powinni się jej dobrze przyjrzeć.
Przez ekran śmignęła świetlista strzała. Silniczek zwiadowcy przygasał, w miarę jak aparat oddalał się od statku. Posłałem jedną króciutką serię. Ognisty podmuch zmiótł sondę, jakby była strzępkiem słomy, ogarniętym przez pożar.
— Zwolnili — powiedział Jur, porównując dane w okienku kalkulatora.
— Lecą dalej — podkreśliłem spokojnie.
— Co robicie? — spytał za naszymi plecami Nett. Usłyszałem jego westchnienie, kiedy zrzucił kask.
— Jeszcze jedną — rzuciłem, nie oglądając się.
— Bliżej?
— Bliżej — przytaknąłem. — Całkiem blisko — dodałem, odruchowo poprawiając się w fotelu, bo obcy obiekt, chociaż nieco wolniej, w dalszym ciągu leciał prosto na nas. Nie będziemy przed nim uciekać. Jednak kiedy przekroczy strefę bezpieczeństwa, komputer sam pokieruje akceleratorami. Wtedy będzie za późno na ewentualne pertraktacje. A tam na dole są przecież ludzie.
Ekran ponownie przeszyła złotozielona błyskawica. Tym razem strzeliłem niemal od razu. Droga sondy skróciła się znacznie. Śmiercionośny ładunek dopadł ją tak blisko zagadkowego pojazdu, że ten znalazł się niemal na granicy pola rażenia.
— Uważajcie — uznał za stosowne przestrzec Nett.
— Stanęli — mruknął Jur.
Słońce, bezpromiennie rozjaśniające i nieba, i gwiazdy. Żadna z nich nie błyskała silniej, niż powinna. Obcy zrezygnowali.
Odczekaliśmy kwadrans. Nikt już nie próbował się do nas zbliżyć.
— Może chcieli nas zamknąć tak jak stację? — wymamrotał półgłosem Jur. — Nie — pokręcił głową, odpowiadając sam sobie. — Przedtem musieliby nas zaprosić na dół…
— Jak tamtych — podchwyciłem.
— Nie wszystkich — wtrącił ponuro Nett.
— Co mówisz? — Jur zwrócił do niego swoją szeroką twarz.
— Mówię, że nie zaprosili wszystkich — powtórzył Nett, wskazując oczami nieruchomą postać w odsuniętym fotelu.
Wstałem.
— Więc kto leci?
Jur spokojnie odwrócił wzrok od Netta i zaczął znowu uważnie lustrować ekrany. Uśmiechnąłem się.
— Galin nie ma ochoty — stwierdziłem z lekką ironią. — W takim razie wypada znowu na ciebie, Nett…
Jur zrobił lekki ruch głową, ale nic nie powiedział. Wiedziałem, czemu należy przypisać jego powściągliwość. Uważał, że jeśli Ramanian naprawdę rozmawiał z Arią wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy jego twarz na ekranach, to jego, Jura, udział w uroczystościach powitalnych jest zbędny. Ciekawe, którego z nas wysłałby na dół, gdyby Budker był jednoosobowy? Inaczej mówiąc, ile o nas wiedział? Przecież w czasie wyprawy nie zamieniliśmy słowa na temat naszych osobistych spraw…
— Jestem gotów — Nett wyprężył się i odetchnął głęboko, po czym ponownie sięgnął po kask.
Rozejrzałem się po kabinie. Chipping spał z zamkniętymi oczami, jego pierś unosiła się i opadała w spokojnym, równym oddechu. Aparatura medyczna milczała.
Ekrany były czyste. Czujniki szperały swoimi antenami nie napotykając żadnych przeszkód. Tylko od strony stacji odbicie wracało lekko zniekształcone. Ale w promieniu setek tysięcy kilometrów otoczenie planety było wolne od zaśmiecających cały układ Ety szczątków cywilizacji dawnych mieszkańców czarnej gwiazdy i strefy Dysona. Ilu ich zostało po katastrofie? Co zrobili od tego czasu? Jacy są ci ślepi konstruktorzy blaszanych planet, piramid z pryzmatów i informacyjnych hodowli? Jakim w ogóle można być, dźwigając bagaż takich doświadczeń?
Potrząsnąłem głową. Polecimy tam, nie wiedząc nic. Tak nic, jak chyba nikt przed nami, kto przystępował do lądowania na nieznanym globie.
— Zostań na orbicie, ale odejdź od stacji — powiedziałem do Jura. — Lepiej, żeby nie mieli obok siebie dwóch obcych konstrukcji. Mogłoby ich to korcić…
— Nie bój się.
Włożyłem kask i sprawdziłem łączność. Działała normalnie. Wysunąłem ekranik komponu.
— W razie czego uśmiechnij się do nas — rzuciłem do mojego maleńkiego mikrofonu. — Sygnał Ramaniana jest wyraźny. Naszego też nie powinieneś zgubić. A jeśli przestaniemy odpowiadać, tak jak oni, to…
— …odlecisz na Ziemię. Zakazuję lądować… — podpowiedział bez uśmiechu.
— Właśnie — potwierdziłem.
— Jak długo mam czekać? Zastanowiłem się.
— Jeśli nikt nie będzie cię niepokoił, nic śpiesz się za bardzo. Powiedzmy, cztery doby…
— Pięć…
— Niech będzie pięć. Ale ani minuty dłużej…