2

Odprawa dobiegała końca. Twarze uczonych stały się odrobinę apatyczne, zmatowiały, przygasły. Profesor Mevi Sound przymknął oczy, pod, którymi pojawiły się sine półksiężyce. To on zaproponował Airze pracę w pionierskiej bazie. Należała do jego ulubionych uczennic i asystentek. Stary Sound, główny koordynator programu misji na Becie Telmura. Nie chciałbym być teraz w jego skórze.

Ago Graff, szef Centrali, rozejrzał się po obecnych. Siedzieli w ustawionych w półkole niskich, głębokich fotelach. Sterczeliśmy przed nimi już dobre czterdzieści minut, jak oskarżeni, odpowiadający przed trybunałem jakiegoś tajemniczego bractwa.

— Czy ktoś ma jeszcze pytania? — szef spojrzał w lewo, a potem w prawo, unikając przy tym naszego wzroku. On sam dawno już uznał

sprawę za załatwioną. Jego ludzie dostali zadanie. Odnosiłem wrażenie, że nie przejął się zbytnio nawet tym, co zrobił Nett. Zresztą żaden z obecnych nie zająknął się na ten temat. Nett musiał lecieć. To przesądzało sprawę.

— Chciałbym wiedzieć — odezwał się z namysłem Boukin, patrząc na Sounda — czy przebadano jeszcze raz wszystkie materiały przywiezione przez Netta i innych budowniczych… a także znalezione w zasobnikach pierwszej sondy? Wydaje się wprawdzie wysoce nieprawdopodobne, żeby coś pominięto, ale…

— Wszystkie materiały zostały powtórnie przebadane przez specjalnie powołane komisje — przerwał sucho Sound.

Mak Boukin skinął białą głową, jakby chciał powiedzieć, że tego się właśnie spodziewał. Jego pytanie miało charakter trochę przewrotny. Kiedy wróciła sonda, o której przed chwilą wspomniał, i przywiozła pierwsze próbki żywej substancji, pieniącej się na drugiej planecie Bety Telmura, był kierownikiem Instytutu Planet Granicznych. Sam badał wtedy wydobyte z zasobników próbki. I sam był rzecznikiem budowy w tym rejonie stałej stacji badawczej. Dopiero półtora roku temu został dokooptowany do Rady Wykonawczej, z której ramienia uczestniczył w dzisiejszej odprawie.

— Ja mógłbym tylko powtórzyć w imieniu Instytutu — powiedział lekko podniesionym głosem Sim Bearey — że w ekspedycji powinien uczestniczyć ktoś z pracowni pozaukładowej. W warunkach naporu informacji…

— …Nett zachowa się prawidłowo — wpadł mu w słowo Ago. — Pracownia pozaukładowa jest ciekawym eksperymentem, ale misja, którą dzisiaj omawiamy, wymaga oprócz swobody poruszania się w szumie informacyjnym także wielu różnych umiejętności… Umiejętności — powtórzył z naciskiem — a nie tylko wiedzy. No i dyscypliny. Sądzę, że profesor Mak Boukin, twój poprzednik na stanowisku kierownika Instytutu Planet Granicznych, zgodzi się ze mną.

— Nie wiem… — odpowiedział z nikłym u-śmiechem wezwany. — Kierownikiem Instytutu jest teraz Sim i on z pewnością lepiej orientuje się w sytuacji. Ale ani on, ani ja nie zmienimy faktu, że decydujący głos ma szef Centrali Ochrony. Jeżeli Ago uważa, że powinni lecieć jego ludzie, my możemy się tylko zgodzić.

Była to odpowiedź dostatecznie dyplomatyczna, aby nikt nie poczuł się urażony i aby to, co naprawdę myślał Boukin o składzie ekspedycji, pozostało dla obecnych tajemnicą. Zresztą, do licha! Placówka pozaukładowa! Któż mógł traktować serio propozycję Beareya. Jedna pracownia, zawieszona na orbicie Transplutona, której załoga otrzymywała wszystkie zamawiane informacje… ba, sama je sobie brała. Jedyna w naszej cywilizacji grupka ludzi, działająca na wariackich papierach… Pięć czy sześć osób… wiodących żywot zupełnych pustelników. Przyszło mi na myśl, że ta właśnie pracownia była czymś jakby stworzonym specjalnie dla Netta. Ale nie. On musiał akurat wybrać służbę w Centrali…

— Nie ma więcej pytań? — powtórzył po dłuższej chwili milczenia Graff.

— Wyjaśniliśmy sobie już chyba wszystko —

powiedział Sound. — Pozostaje sprawą otwartą, czy w wypadku powodzenia statek Centrali ma od razu wracać na Ziemię. Może się okazać, że łączność ze stacją utraciliśmy na skutek ingerencji z zewnątrz. Pytanie, czy w takim razie Centrala nie powinna podążyć śladem tej ingerencji..

— Proponuję, żeby decyzję, podobnie jak w wypadku wszystkich sytuacji, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć, pozostawić Lanowi Woodowi — Boukin spojrzał na mnie poważnie. — W końcu i tak postąpi zgodnie z logiką faktów… a nie z teoretycznymi spekulacjami kilku starych profesorów…

Ago obdarzył mnie wreszcie spojrzeniem swoich jasnoniebieskich oczu.

— Co ty na to, Lan?

Mało brakowało, a byłbym się uśmiechnął.

— Zrozumiałem — oświadczyłem krótko. — Została jeszcze jedna sprawa.

Sześć par oczu utkwiło w mojej twarzy.

— Leci nas trzech — przypomniałem. — Jednego już znam. Czy tego trzeciego też wybraliście mi sami spośród funkcjonariuszy… z przeszłością, czy też może będę mógł wypowiedzieć się w tej sprawie?

Graff skrzywił się niemiłosiernie.

— Wybierzesz go sobie sam. Myślałem, że po odprawie przejdziemy do kartoteki, ale skoro tak… — urwał. Wstał i szybkim krokiem podszedł do stojącego pod ścianą pulpitu. Moment później na podłużnym ekranie zaczęły wyskakiwać świecące litery, które układały się w nazwiska. Tal Kransson, lat trzydzieści pięć, fotonik, Bud Leski, lat czterdzieści, Al Franci, pięćdziesiąt jeden, Jur Galin…

— Stop — powiedziałem. Literki znieruchomiały.

— Galin? — upewniał się Ago.

— Tak.

— Dobrze.

Ekran zgasł. Za pięć — dziesięć minut poznam człowieka, z którym spędzę najbliższe miesiące… lub lata. A może tylko dni? Ostatnie?

W Centrali nie ma zwyczaju stawiania zbędnych pytań. Nikt nie był ciekaw, dlaczego mój wybór padł właśnie na Jura Galina. Co odpowiedziałbym, gdyby mnie mimo wszystko o to spytano? Prawdę. To znaczy, że wybieram akurat jego, ponieważ nigdy w życiu, nawet przelotnie, nie widziałem jego twarzy. I nic o nim nie słyszałem.

Kiedy wszedłem do swojego pokoju, z ekraniku pod oknem spojrzała na mnie twarz Avony. Musiała czekać od dłuższego czasu. Jej głowa spoczywała na maleńkiej nadymanej poduszeczce.

Zamknąłem drzwi i uśmiechnąłem się do aparatu.

— Przyszłaś mnie odprowadzić? — spytałem. Przez chwilę przypatrywała mi się w milczeniu, po czym nagle ściągnęła brwi.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że Aira… to znaczy, że nie macie z nimi łączności?…

Poczułem chłód na policzkach. Nigdy nie znosiłem komplikacji. Dzisiejszy dzień był pod tym względem najczarniejszy w całym moim dotychczasowym życiu.

— O co ci chodzi? — spytałem, przymykając mimo woli oczy.

— Pewnie już nie pamiętasz… Była mowa o tym, czy mógłbyś zostać ze mną. Odpowiedziałeś, że dzisiaj lecisz…

— Bo lecę…

— Ale zapomniałeś dodać, że ona… och, nie rozumiesz?!

— Nie ma nic do rozumienia — rzuciłem. Podszedłem do leżanki i usiadłem.

— Jeżeli ona nie wróci… ja przecież nie mogłam wiedzieć!

— O kogo ci w końcu chodzi? — mówiłem umyślnie szorstkim tonem. — O Airę, o mnie czy o Netta? Nie wiem, po co do ciebie dzwonił, ale tylko od niego mogłaś się dowiedzieć. Byłbym rad, gdyby zajął się teraz swoją robotą. A jeśli już tak bardzo ci zależy na tym, żeby spokojnie zapomnieć o wczorajszym wieczorze, to dodam tylko, że będę się szczerze cieszył, jeśli ona i Nett spotkają się tam, wśród gwiazd, a potem wrócą zdrowo i będą mieć dużo ślicznych, rumianych dzieci. Czy możesz mi teraz powiedzieć po prostu do widzenia?

Trwało chwilę, zanim się odezwała.

— Myślisz, że wrócicie?

— Kto?

— No wy, wszyscy…

— Nie wiem.

— Aira? Westchnąłem.

— Bądź zdrowa, Ava — powiedziałem.

— Do widzenia, Lan…

Kiedy jej twarz zniknęła z ekranu, wydało mi się nagle, że od początku do końca mówiłem nie to, co chciałem. Ale w ostatecznym rachunku wszystko wypadło tak, jak wypaść powinno. Łącznie z tym „do widzenia”.

Czekał na nas w przedsionku bunkra dyspozytorskiego, na skraju lądowiska. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że wybrałem go specjalnie, aby mógł w pewnych sytuacjach podawać się za mnie. Miał bodaj co do milimetra te sto dziewięćdziesiąt osiem, jak ja, i rozrośnięte ponad rozsądną miarę bary, opięte białym skafandrem. Był jeszcze bez kasku. Kubek w kubek takie same, krótko ścięte jasne włosy oglądałem codziennie w lustrze. Brody ociosał nam ten sam niezdarny kamieniarz.

— Jestem Jur Galin — powiedział, wyciągając do mnie rękę.

Uścisnąłem ją. Pomyślałem przelotnie o szczupłych, wąskich palcach Netta i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że stanowimy chyba najdziwniejszą załogę w dziejach Centrali.

— Lan Wood — odpowiedziałem. Obejrzałem się. — A to jest Nett — wskazałem idącego za mną Listura, którego sylwetka w dopasowanym skafandrze wydawała się szczuplejsza niż zazwyczaj.

Staliśmy jeszcze, przyglądając się sobie nawzajem, kiedy z lądowiska dobiegł niski, wibrujący grzmot, który przeszedł w ostry gwizd, wspinający się ku coraz wyższym rejestrom gamy. Błyskawicznie przebiegł całą klawiaturę i umilkł. Ago Graff wystartował. Chwilę później zza bunkra wyszli profesorowie Sound i Boukin. Odprowadzali szefa Centrali, który miał na nas czekać na orbicie, przy statku. Kiedy podeszli bliżej, pochwyciłem spojrzenie, jakim Boukin przywitał Jura Galina. Wydawało mi się, że ten ostatni odpowiedział mu porozumiewawczym mrugnięciem. Była to przelotna chwila, bo natychmiast potem Boukin uśmiechnął się do mnie i mruknął coś, czego nie dosłyszałem. Mimo to przez moment poczułem się dziwnie. Wybrałem Galina zupełnie przypadkowo. Boukin?…

— Lan — Sound podszedł do mnie i wyciągnął rękę na powitanie, które było równocześnie pożegnaniem. — Pozdrów ode mnie Airę, dobrze?

W tym „dobrze” było coś więcej niż zdawkowe pytanie. Na to ostatnie mogłem spokojnie odpowiedzieć, że nie omieszkam, co też zrobiłem. Na to, czego nie dopowiedział, i tak nie oczekiwał odpowiedzi.

— Do widzenia, chłopcy — żegnał się z nami z kolei Boukin. — Na razie nikt nie wie, że lecicie… i co się stało. Zresztą może nic się nie stało? — spytał sam siebie. — Jednak kiedy zrobicie, co trzeba, świat dowie się o was. Za to ręczę…

Bez słowa skinąłem głową. Mogło to oznaczać podziękowanie, ale nim nie było. Wiedzieliśmy obaj, że świat powita nas jak bohaterów w jednym jedynym wypadku. Kiedy nie tylko sami wrócimy cało i zdrowo, lecz także przywieziemy ze sobą załogę stacji… żywą.

Na najbliższej platformie startowej stał jeden z tych promów, jakimi jeszcze do niedawna wożono wycieczki szkolne na Marsa i do Parku Asteroidów. Wycofany z ruchu, nadal jednak służył ludziom, których nauczono latać na wszystkim.

Zabłysły pierwsze gwiazdy. Niebo czerniało w oczach, minuta, dwie, i mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy u siebie.

Na ekranie kontrolnym tor lotu rozwijał się zgodnie z programem. Cel był coraz lepiej widoczny. Pięć matowych kul, połączonych krótkimi mufami. Statek, który poniesie nas do gwiazd.

Uśmiechnąłem się do siebie. Zaraz potem wydałem moją pierwszą komendę, jako dowódca ekspedycji do Bety Telmura:

— Opuszczamy pokład. Sygnał.

— Sygnał przyjęty — odpowiedział natychmiast Jur, który siedział przed centralką komunikacyjną. Ziemia była gotowa przejąć kontrolę nad promem i sprowadzić go z powrotem na majową łączkę. Graff miał swój własny pojazd, błyszczący jak srebrna mucha w blasku reflektorów, oświetlających otwarty właz statku. Stał tam i czekał. Kiedy manewrując pistolecikami gazowymi przepłynęliśmy jeden po drugim obok niego, zmierzając do komory śluzy, usłyszałem w słuchawkach jego głos.

— Pewność i zaufanie — zdobył się na żartobliwy ton. — Przerobili wam nawet kabinę obserwacyjną. Macie tam trzy łóżeczka jak dla trzech krasnoludków. I kilka rezerwowych. Sprawdziłem wszystkie węzły kontrolne. Bez zarzutu.

Stanąłem obok niego.

— Programy są dublowane — ciągnął

Graff. — Macie po dwa pełne zapisy w każdym członie. Wystarczy?

Żaden z nas nie odpowiedział. Nie, żebyśmy mieli mu za złe ten lekko kpiący ton. Ale informacja, jaką nam tym tonem przekazał, była dość wymowna. Mufy, łączące poszczególne kule, z których składał się statek, można było w razie potrzeby odrzucać, tworząc samodzielne pojazdy kosmiczne. W normalnych warunkach tylko dwa spośród pięciu członów były przystosowane do przyjęcia ludzi. Fakt, że tutaj w każdym z głównych elementów zainstalowano awaryjne pomieszczenia dla żywej załogi i wyposażono je w podwójne zapisy danych dotyczących lotu świadczyły, że Centrala liczy się z niespodziankami.

— Możemy lecieć? — spytałem.

— Tak — Ago odwrócił się. Zwolnił magnesy butów i powoli wypłynął w czerń przestrzeni. Za moment dostał się w snop światła naszego reflektora, które odprowadziło go aż do otwartego włazu jego rakietki. Kiedy pancerna klapa powoli zamknęła się za jego plecami, reflektor zgasł.

— Startuję — dobiegł nas głos Graffa. — Powodzenia, chłopcy.

— Do widzenia — mruknąłem. Nett i Jur milczeli.

W komorze śluzy zapłonęło światło i równocześnie drzwi, prowadzące do wnętrza statku, stanęły otworem. Przeszliśmy krótki korytarz i znaleźliśmy się w obszernej kabinie, której półkoliste ściany szczelnie pokrywały wklęsłe tarcze ekranów. Pośrodku stały trzy olbrzymie fotele, opatrzone kłębowiskiem przewodów. Każdy był podłączony do aparatury medycznej, korektury psychicznej i celowników. Przed fotelami stal wąski pulpit z niewielką liczbą kolorowych klawiszy. Dom. Miło pomyśleć, że będziemy mieć do dyspozycji aż pięć takich domów. Normalnie pierwszy człon przeznaczano dla pilotów, w drugim mieściła się aparatura informatyczna, trzeci wypełniały zapasy paliwa, czwarty był właściwie jednym wielkim generatorem kolapsacyjnym, wreszcie piąty stanowił magazyn paliwa, żywności i tlenu. Tam także montowano silniki fotonowe do lotów w obrębie układów słonecznych i w ogóle z szybkościami podświetlnymi. Za tym ostatnim członem, na zewnątrz statku, znajdowało się zwierciadło o średnicy dwunastu metrów. Lusterko dla mieszkańców kosmosu…

Podszedłem do pulpitu, włączyłem wszystkie zespoły, sprawdziłem, czy ich jałowy bieg uwidacznia się w kontrolnych lampkach, po czym usiadłem w środkowym fotelu. Prawy zajął Nett. Po mojej lewej ręce ulokował się Jur Galin.

— Start — powiedziałem cicho, kładąc ręce na pulpicie.

Ekrany ożyły. Na niektórych zaczęły wyskakiwać cyferki, rosnące w szeregi liczb.

Ciążenie narastało. Przez moment ściany statku odezwały się słabiutkim echem zapłonu chemicznego. Następnie nastała cisza. Silniki fotonowe pracowały bezgłośnie.

— Czas?

— Minus trzydzieści siedem.

Za trzydzieści siedem sekund, już trzydzieści sześć, już pięć, opuścimy przestrzeń i czas. Znikniemy z pola widzenia najpotężniejszym ziemskim tachdarom, radioteleskopom i stacjom przechwytującym. Nasze kompony staną. Nie będzie łączności nie tylko ze światem zewnętrznym, lecz także pomiędzy nami. Jedynie połączone zespoły komputera nie przestaną wymieniać informacji, nie ustanie niesłyszalna dla nas muzyka przekaźników, odmierzających drogę do gwiazd.

Wsłuchiwałem się jeszcze w dźwięki kodu, śledząc równocześnie na ekranie bieg danych liniowych, kiedy zabrzmiał głos Jura:

— Sześć… Pięć…

— Załoga, przygotować się do uruchomienia generatora i przekroczenia kolapsu grawitacyjnego — powiedziałem machinalnie.

— Cztery… Trzy…

— Cześć, Jur — mruknął Nett.

— Dwa…

Płaszczyzna ekliptyki na ekranie kontrolnym zatoczyła łuk i strzeliła gwałtownie ku górnej krawędzi tarczy.

— Jeden… Zero…

Odruchowo wparłem się plecami w oparcie fotela, które objęło mnie mocnym, elastycznym kołnierzem. Ekrany rozmazały się w oczach. Czaszkę przewierciło mi nieznośne, wibrujące wycie. Nagle ustało. Ogarnęła nas czerń i cisza. Ostatnie strzępy myśli uciekły z mózgu jak wymiecione przez pocisk, uderzający celnie w sam środek skroni.

Świergot w słuchawkach stał się nie do wytrzymania. Otworzyłem oczy. Z mgły wyłoniły się powoli kontury ekranów. Wszystkie pracowały jak przed chwilą. Przed chwilą…

Ile czasu upłynęło? Rzecz jasna tyle, ile potrzebowały generatory kolapsacyjne, żeby rozwinąć pełną moc i po przekroczeniu punktu krytycznego wyłączyć się automatycznie. Na Ziemi kilkanaście minut. Tutaj dziesięć, sto, tysiąc lub milion lat świetlnych. My przebyliśmy ich pięćdziesiąt. Lat. Kilkaset lat, gdyby przyszło wracać, dysponując jedynie napędem fotonowym.

Odczekałem chwilę, zanim zdecydowałem się unieść głowę. Kiedy to wreszcie zrobiłem, oparcie fotela natychmiast posłusznie uwolniło mój kark i ramiona.

— Załoga?

— Łączność w normie — zameldował natychmiast Nett. — Komputer kończy porównanie pozycji z programem lotu. Statek na torze — dodał, odrywając wzrok od pulpitu i przenosząc go na ekrany.

— Nasłuch?

— Brak sygnałów. Zespoły interpretacyjne uruchomiły sześć dodatkowych sekcji.

Tak. Biedne zespoły. W świecie, z którego przybywały i któremu służyły, nigdy nie miały do czynienia z nie kontrolowanym naporem informacji. Tak samo jak my. Tyle, że my nie byliśmy automatami.

— Przejść na pół ciągu.

— Pół ciągu — odpowiedział jak echo Jur. Przez chwilę sprawdzałem celowniki, biorąc namiary i zamykając pole ostrzału. Następnie zwróciłem się do Netta:

— Zacznij wywoływać stację. W obydwu pasmach zastrzeżonych i otwartym kodem.

— Uhm — przytaknął. Wcisnął kilka klawiszy w swojej centralce komunikacyjnej. Sygnał wywoławczy statku pobiegł ku antenom. Byliśmy dostatecznie daleko od zamieszkanego świata, by pozwolić sobie na posługiwanie się otwartym kodem. W każdym razie dostatecznie daleko od świata, który mógł ten kod zrozumieć.

Stanąłem przed jednym z bocznych ekranów. Kiedy do niego podchodziłem, zauważyłem, że na podłodze porusza się nikły cień mojej sylwetki. Światła w kabinie były wygaszone. A więc witaj nam znowu, kraino słońca.

Beta Telmura. Mała, zagubiona gwiazdka, dostrzegalna z Ziemi na południowym niebie jedynie przez potężne teleskopy. Zbędny punkcik w gwiazdozbiorze Reticulum. Teraz płonęła jasno, zwyciężając blask Alfy Eridana, potężnego słońca o sześciu dziesiętnych stopnia jasności, którego światło przeszkadza mieszkańcom Ziemi sięgać wzrokiem ku Reticulum, a także do sąsiedniego gwiazdozbioru Hydry.

Tachjonowa łączność z Centralą miała tutaj mniej więcej dwie doby opóźnienia. Nadajniki nie potrafią stwarzać przed czołem emitowanych fal kolapsów grawitacyjnych. Na dobre rady nie mogliśmy liczyć. Cztery dni to wieczność. To więcej niż wieczność. To czas.

— Współrzędne stacji — odezwał się Jur.

— Już? — mruknął Nett.

— Sygnał? — spytałem, chociaż było oczywiste, że stacja nadal nie daje śladu życia.

— Cisza — odpowiedział Galin.

Na ekranie płonął miniaturowy biały punkcik. Miejsce przecięcia współrzędnych, wyznaczających teoretyczne położenie ziemskiego obiektu na stacjonarnej orbicie drugiej planety.

Statek zmienił gwałtownie kurs. Teraz spadaliśmy już prostopadle do płaszczyzny ekliptyki.

— Tachdar?

— Mam coś — odpowiedział z wahaniem Nett.

— Jur, komputer!

Półtorej sekundy później padła odpowiedź:

— Statek ekspedycji. Czujniki nie wykazują obecności energii. Maszynownia uszkodzona. Właz prawdopodobnie otwarty…

Wróciłem na swój fotel i utkwiłem wzrok w ekranie. Pośrodku tarczy wyłaniał się w pasmach infraczerwieni wrzecionowaty kształt… jakby jeden z tych przedmiejskich domków, przeniesiony do gwiazd. Takim statkiem przylecieli tutaj ludzie. Nie takim. Tym statkiem…

A więc nie odlecieli. Ich stacja znikła. A statek, który mógł ich zabrać i unieść w bezpieczne miejsce, zamienił się w zlodowaciały strzęp materii, krążący po dalekim, obcym świecie.

— Stopuję — powiedział Jur. Zrozumiałem, że chce uniknąć drogi pomiędzy planetą a wrakiem ziemskiego pojazdu.

Z wyłączonymi silnikami, jak martwy satelita, nasz statek zatoczył łuk. Ekrany pociemniały. Następna korektura położenia sprawiła, że na ich tarczach, wszystkich poza tymi, które przekazywały wyniki analiz przeprowadzonych przez zespoły komputera, ukazała się ogromna, opalizująca, lekko przypłaszczona kula. Druga planeta Bety Telmura.

Byliśmy na miejscu.

— Nasłuch? — powtórzyłem po raz chyba dziesiąty w ciągu ostatnich kilku minut.

— Zero.

— Przejdź na wszystkie pasma.

— Bez tłumików? — burknął Nett. Właściwie nie było to pytanie. Raczej powrót do naszej rozmowy… na Ziemi. Nie podjąłem rękawicy.

Jur zrobił jeden ruch dłonią nad pulpitem centralki komunikacyjnej, jakby chciał złapać muchę, która przysiadła na jakimś klawiszu.

Kabinę wypełnił dziki wrzask. Na próżno szukałbym innego określenia. Impulsy świetlne i radiowe, mowa dalekich słońc, galaktyk, ognistych i niewidzialnych obłoków. To wszystko było czymś zwyczajnym. Dźwiękowa gazeta próżni, którą ziemska nauka uczyła się czytać przez stulecia, stukając wśród informacyjnego mięsa drobnych ogłoszeń matrymonialnych. „Zintegrowana cywilizacja technologiczna, samotna nie ze swojej winy, pozna inną cywilizację kierującą się normami etycznymi…”

Tak, ale to, co zazwyczaj niosło całą treść wiadomości próżni, przełożonych na język dźwięków, tutaj było zaledwie tłem dla wszystkich możliwych i niemożliwych sygnałów, w których jednakże — co stanowiło istotę ponurej zagadki planety — naszym zespołom udawało się wyróżnić jakieś urywki ciągów logicznych, jakby miliard ludzi naraz czytało na głos miliard książek, napisanych w różnych językach i tylko momentami jeden lektor brał górę nad pozostałymi. Oto skrót sytuacji, w jakiej znajdowała się ludzkość przed rezygnacją z żywiołowego rozwoju nauk, badań, publikacji. Permanentny, narastający w postępie geometrycznym cyklon informacyjny. Nett znalazł się w swoim żywiole.

Gdzieś w głębi statku zbudził się cichutki, przeciągły jęk, jakby ktoś delikatnie sunął palcem po napiętej strunie. Aparatura była przeciążona.

— Wyłącz sekcje znaczeniowe — powiedziałem. — Teraz dwie godziny snu. Dobranoc.

Otworzyłem oczy. Komputer statku uruchomił już chyba wszystkie rezerwowe sekcje selekcyjne. Pomyślałem, że właściwie należałoby wyłączyć bębny pamięciowe, bo w przeciwnym razie wrócimy z materiałem, którego nikt nie rozgryzie nawet za milion lat. Ale na razie ich rezerwa wciąż jeszcze była znaczna. A nuż dzięki przypadkowi, leżącemu poza wszelkim rachunkiem prawdopodobieństwa, trafimy jednak na jakiś ślad?

Cztery godziny i piętnaście minut temu opuściliśmy Ziemię. Ściśle mówiąc nie Ziemię, lecz orbitę okołoziemską. Ale tutaj to oznaczało jedno.

Zwróciłem się do Jura.

— Po śniadaniu przewietrzymy się trochę. Trzeba obejrzeć z bliska tę gadułę..

— Chmury — mruknął.

— Właśnie — uśmiechnąłem się. — Spróbujemy się przekonać, jak wyglądają od dołu.

— Czy nie powinniśmy najpierw zbadać statku? — nerwowo zapytał Nett.

— Jeżeli tam ktoś jest — odpowiedział mu Jur, zanim zdążyłem się odezwać — to znaczy, że nie ma nikogo. Jestem za tym, żeby wrak zatrzymać na deser.

Skinąłem głową. — Nett zostanie tutaj i będzie słuchał — zadecydowałem. — A nuż stracą cierpliwość i wymienią jakieś uwagi na nasz temat?

Druga Bety Telmura nigdy nie wykształciła własnej cywilizacji. To jakaś inna kosmiczna inteligencja przywłaszczyła sobie tę planetę. Wysłała swoich informatyków, którzy odlatując, pozostawili po sobie sztuczną substancję organiczną. Była to swoista hodowla, ewoluująca w jednym kierunku. Jej przeznaczeniem było ekstrahować informacje bezpośrednio z natury i przekazywać je… właśnie, komu?

O bardzo podobnej „hodowli” myślano kiedyś i u nas. Ba, istniały nawet prace teoretyczne, modele i projekty konstrukcyjne. Ich twórcami byli genetycy, cybernetycy i bionicy. Pracowali, ożywieni świadomością, że samoistna ekstrakcja wiadomości bezpośrednio z natury jest jedyną drogą do wyczerpania potencjału informacyjnego kosmosu.

Cała impreza pozostała na szczęście w sferze teorii. Czerwone światło, którego zabrakło pierwszym entuzjastom, pojawiło się jednak w porę, by zapobiec przejściu do stadium poszukiwań technologicznych i eksperymentowania. Gra toczyła się o najwyższą stawkę. Nie chodzi przecież tylko o dezintegrację, jaka musiałaby nastąpić w wyniku oderwania masy informacyjnej od możliwości praktycznych zastosowań. Niepokój człowieka jest wieczny. Uczeni zaczęliby się szamotać w beznadziejnym pościgu za narastającymi lawinowo informacjami ze swoich dziedzin. A to byłby już dzwon na pogrzeb całej cywilizacji. Coś, czego nie rozumiał Nett. Coś, co powinien był zrozumieć… jako funkcjonariusz Centrali.

Teraz polecimy posłuchać, o czym donosi wszechświat. Okrążymy tą drugą planetę Bety Telmura kilka razy, po możliwie ciasnych orbitach. Następnie zbadamy rozbity statek misji badawczej. Potem odwiedzimy najbliższy z trzech księżyców planety, z którego dowożono materiały potrzebne do budowy stacji. Swego czasu pracowały tam automaty i kierujący nimi ludzie, którzy zostawili po sobie prowizoryczną bazę. W końcu i ona mogła dać schronienie badaczom, jeśli sytuacja zmusiła ich do opuszczenia zarówno stacji, jak i macierzystego statku. Dalej pozostanie nam już tylko przebadanie całego układu. Ostatecznie i sama stacja orbitalna miała swój własny napęd, od biedy mogła się więc przeobrazić w kosmiczny pojazd średniego zasięgu. Spenetrujemy wszystko. Zajmie nam to kilka lat… oczywiście, jeśli przedtem nie znajdziemy jakiejś wskazówki ani na planecie, ani we wraku statku, ani wreszcie na tym księżycu, który przed chwilą ukazał się na ekranie i świecił teraz, jakby chciał nas oszukać, wmówić nam, że nigdy nie opuściliśmy orbity okołoziemskiej i że te widoczne na nim plamki mają dobrze znane, ludzkie nazwy.

Śniadanie zjedliśmy w milczeniu. Następnie Nett wrócił na swoje miejsce przed pulpitem, a my z Jurem ruszyliśmy w stronę śluzy. Kiedy właz rozsunął się, wpuszczając do komory przestrzeń i gwiazdy, ujrzeliśmy oświetlony białymi lampkami otwarty hełm małego pojazdu zwiadowczego, przystosowanego do lotów w atmosferze. Jedno lekkie odbicie pozwoliło nam znaleźć się w jego kabinie. Kiedy podłączyliśmy się do aparatury pokładowej i zacisnęliśmy końcówki przewodów tlenowych, kabina zamknęła się. Wyglądało to tak, jakby nad naszymi głowami złożyła swoje przezroczyste skrzydełka wielka, czarna ważka.

— Nett? — rzuciłem do mikrofoniku, umieszczonego wewnątrz kasku, w sąsiedztwie czujników promieniowania i namiaru oraz kontrolnej lampki zapasu tlenu.

— Gotowi? — odpowiedział pytaniem.

— Startujemy. Sprawdzaj od czasu do czasu, czy komputer daje nam namiar… i czy dostaje go od nas. Jeśli nas zgubisz — zrobiłem krótką pauzę — czekaj w tym samym miejscu trzy doby. Potem wracaj na Ziemię. Zakazuję podejmowania poszukiwań. Jasne?

— Nie — szczeknął.

— Nie szkodzi. Trzymaj się — zakończyłem.

— Cześć, Nett — powiedział Galin.

W słuchawkach odezwał się jakiś niewyraźny pomruk, ale w tym samym momencie przemówiły silniczki naszego ptaszka. Tak właśnie nazywaliśmy między sobą pojazdy tego typu. Ptaszki. Może dlatego, że ich sygnał wywoławczy, w porównaniu z dostojnym kodem wielkich jednostek, przypominał trochę ćwierkanie?

Z dwóch ekranów, w jakie wyposażona była kabina stateczku, jeden przekazywał nieustannie drogę naszych sygnałów radiowych, tachdarowych i laserowych. Trafiały w glob, kłując go równym, gęstym ściegiem, oczywiście pod chmurami, tak że nie wiedzieliśmy, czy przemawiamy do pustyni, oceanu czy też do pasma najwyższych na planecie gór. Te chmury przedstawiały obraz zbitej, sprasowanej substancji. Ich barwa zmieniała się. Z brudnobiałych stały się żółtawe, potem sczerwieniały, by wreszcie ukazać nam całą gamę tęczy, podziurawionej ogniskami jaskrawych błysków.

— Wenus — mruknął w pewnym momencie Galin.

Tak. To rzeczywiście przypominało trochę Wenus, oglądaną z wysokiej orbity. Ale tam mimo wszystko chmury były jakieś… łagodniejsze, jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do chmur.

Warstwa obłoków była cieńsza, aniżeli wynikało to z danych przywiezionych przez pierwszą sondę, lub też mieliśmy po prostu szczęście. Dość że po upływie zaledwie ośmiu minut ekrany pojaśniały. Chwilę jeszcze ściany kabiny zasnute były mgłą i nagle otworzył się pod nami rudozielonkawy ląd. Gładka, horyzontalnie sklepiona równina. Ocean.

Na horyzoncie ukazała się falująca nitka brzegu, nad którą w czerwonej mgiełce majaczyły góry. Od kiedy wyszliśmy z chmur, ruszyły automatyczne kamery pojazdu. Wrócimy z dokładną dokumentacją topograficzną globu… i co z tego?

Dane, dotyczące atmosfery, są zanotowane w bębnach pamięciowych statku. Nie jest ona nawet trująca. Taka zwariowana mieszanina, z pewną zawartością tlenu. Podobnie jak ów ocean bezpośrednio pod nami, o którym wiedzieliśmy, że to on właśnie został przez kogoś przekształcony w swoisty kombinat informacyjny. To znaczy nie sam ocean, ale wprowadzone do niego pierwociny życia, pozbawionego bodaj takich perspektyw, jakie są udziałem najpospolitszych aminokwasów. Przeznaczeniem tej papki jest trwać w nie zmienionym stanie przez tysiące, miliony i miliardy lat. Każda z jej cząsteczek to pewnego rodzaju antena odbiorczo-nadawcza, bez selektorów, bez nadrzędnych węzłów semantycznych i sumatorów. Wymyślił je geniusz niepojęty dla ludzkich umysłów — nie potrafilibyśmy odtworzyć warunków programu, który umożliwił realizację tej aż tak bardzo sprzecznej ze znanymi 'nam prawami materii ożywionej konstrukcji genetycznej — ale geniusz chory, obłąkany, oślepły. Świat stworzony przez ucznia jakiegoś boga, który natychmiast po akcie kreacyjnym zapomniał magiczną formułkę, zdolną powstrzymać rozpętany żywioł informacyjny natury.

Zaczęło się ponoć od cząsteczek alkoholu, tak przynajmniej orzekli nasi uczeni zbadawszy próbki, pobrane przez ową sondę, której tropem mieli następnie ruszyć ludzie. A więc alkohol, a potem chyba sztuczne burze termonuklearne… i jakaś trwała blokada ewolucyjna, niezrozumiała dla naszych bioników. W efekcie tego wszystkiego, niby krzyk ostatecznej rozpaczy, powstało życie… takie właśnie. Kim byli ci, którzy zafundowali sobie tego rodzaju pomnik? Gdzie są teraz… jeśli w ogóle jeszcze są? Co się z nimi stało?

Weszliśmy na linię równika i lecieliśmy niby powietrzna rozgłośnia, wzywająca stale tych samych, nie istniejących słuchaczy.

Nikła szansa oddalała się jednak, w miarę jak powtarzaliśmy pętle nad wrzeszczącymi oceanami, nad pustkowiem lądów, pod pustynią chmur. W końcu osiągnęła zero. Stało się to po upływie trzech dób, po przeczesaniu antenami całej skorupy globu, trzech dób, w czasie których na zmianę z Jurem spaliśmy w sumie po dwa kwadranse.

Dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny od momentu opuszczenia przez nas macierzystego statku, jego klapa otwarła się ponownie na nasze przyjęcie.

Przespaliśmy dzień i noc czasu pokładowego. Po przebudzeniu odruchowo przebiegłem wzrokiem ekrany, a stwierdziwszy, że nie zarejestrowały niczego, czym warto byłoby zaprzątać sobie głowę, poszedłem do łazienki, gdzie spędziłem następną godzinę. Po mnie wszedł tam Jur i również nie było go bardzo długo.

— Teraz także polecicie wy dwaj? — spytał cierpko Nett, kiedy opróżniwszy pewną liczbę pojemników z żywnością, bez słowa spojrzeliśmy sobie z Jurem w oczy.

— Tak samo jak przedtem — odpowiedziałem z naciskiem, odrobinę twardszym tonem, aniżeli to było niezbędne. Wspomnienie tego, co on nazywał „szumem”, wbrew mojej woli burzyło we mnie krew.

Ptaszek czekał już przed śluzą, dokładnie tak samo jak za pierwszym razem. Kiedy osłona kabiny zamknęła się nad naszymi głowami, znowu uderzyło mnie podobieństwo jej ruchomych segmentów do skrzydeł wielkiej ważki.

Загрузка...