3

Zapaliliśmy wszystkie reflektory, ale ptaszek był zbyt małą jednostką, by oświetlić cały ziemski statek, który przebył dziesiątki parseków, aby tu zakończyć swoją wędrówkę. Długo krążyliśmy wokół niego, posługując się jedynie silnikiem dziobowym, zanim wyrobiliśmy sobie pogląd na to, w jakim naprawdę jest stanie.

Otwarta klapa włazu świadczyła o tym, że w pomieszczeniach statku nie było powietrza. Z kolei nie domknięte wewnętrzne drzwi śluzy pozwalały przypuszczać, że mimo wszystko ktoś próbował dostać się do pojazdu, chociaż ten nie gwarantował już niczego, od kiedy automaty włazu odmówiły posłuszeństwa.

Ale nawet gdyby właz był w porządku, wewnątrz nie mógłby przetrwać nikt żywy. Od dziobu aż do szczytowej części korpusu biegła ostra szczerba, poświęcająca błękitnawo w blasku naszych reflektorów. Ta przestrzelina o poszarpanych, ostrych krawędziach, to pęknięcie, chociaż materiał komponowany nie pęka nigdy, jeśli nie zetknie się z antymaterią, to jeszcze nie wszystko. Zwierciadło silnika fotonowego przypominało aluminiową spiralę. A cały korpus statku był dokładnie omieciony z anten.

Zresztą już samo położenie pojazdu świadczyło o tragedii, w jakiej musiał uczestniczyć. Powinien przecież trwać na posterunku w miejscu postoju stacji, gotowy w każdej chwili dać schronienie załodze i umożliwić jej szybką ucieczkę. Tymczasem nasze czujniki, kiedy weszliśmy do układu Bety Telmura, wykryły go w odległości dwa razy większej niż ta, jaka dzieli Ziemię od Księżyca. Czy uległ zniszczeniu jeszcze na orbicie, gdzie teraz czekał Nett, czy też już w czasie jakiegoś rozpaczliwego lotu, nie wiadomo dokąd? A jeśli nie sprawili tego ludzie, to kto?

— Cumujemy? — mruknął Jur.

— Nie — odpowiedziałem po namyśle. — Sądzę, że bezpieczniej będzie opukać to najpierw w pojedynkę. Masz ochotę?

— Uhm…

Sprawdziliśmy jeszcze raz szczelność skafandrów, po czym otworzyliśmy kabinę ptaszka.

— Będę czekał — powiedziałem do mikrofonu. — W razie czego zastaniesz drzwi otwarte.

— W razie czego — bąknął w odpowiedzi — nie będziesz mógł strzelać…

— Ja pozostanę za osłoną — odparłem uprzejmie. — W razie czego…

— Chyba że tak — ucieszył się.

Było aż nadto jasne, że nie będzie do kogo strzelać. Gdyby jednak wydarzyło się coś niemożliwego…

— Pusto i zimno — dobiegł mnie dwie minuty później głos Jura. Był już przy statku. Usłyszałem w słuchawkach ciche mlaśnięcie, z jakim magnesy jego butów przywarły do kadłuba.

— Nie siedź tam długo — powiedziałem. —

Opowiesz wszystko, kiedy wrócimy do Netta. Nie chciałbym pozbawiać go tej przyjemności…

— Nie bój się — odburknął.

Dłuższą chwilę panowała cisza. Alfa Eridana lśniła jasno i czysto jak u nas Wenus. Niebo południowe. Tak. Zabrnęliśmy bardzo daleko na południe. Zabawne. Dzieciom na Ziemi zawsze wydaje się, że na biegunie południowym jest cieplej niż na północnym. Cieplej. Dobre sobie.

— Jestem w sterowni — odezwał się znowu Jur. — Pusto. Klawisze komputera w pozycjach roboczych. Wskaźniki, rzecz jasna, czarne. Ekrany też. Jeden, czołowy, strzaskany. Z tego pudła dawno już uleciało ostatnie tchnienie energii. Jednak niektóre sekcje ocalały…

— Bębny? — spytałem.

— Uhm…

— To już coś — powiedziałem po zastanowieniu. — Nie spodziewałem się…

Skoro bębny pamięciowe ocalały, może jednak czegoś się dowiemy. Oczywiście tylko w wypadku, jeśli katastrofę stacji poprzedziły jakieś wydarzenia, które zdążył zarejestrować komputer statku. Nie wyłączyli go przecież ani jego anten. To byłby zupełny nonsens.

— A sondy?

— Sondy są… raz, dwa… siedem. Nie wiesz, ile mieli?

— Mniejsza, ile mieli — odpowiedziałem. — Skoro zostało tylko siedem, to znaczy, że coś ich bardzo zaintrygowało… wtedy, kiedy byli jeszcze na pokładzie.

— Uhm — mruknął. — Odblokowuję płytę maszynowni…

— Uważaj — rzuciłem bezmyślnie, bo skoro czujniki nie wykryły śladów energii, to nie mogło być mowy o promieniowaniu, choćby szczątkowym.

— Butle są rozmagnesowane — odpowiedział już bardziej czystym głosem, lekko tylko zdyszanym.

Tak. Ten wrak miał tutaj zostać po wiek wieków. Zamknięte w magnetycznych butlach cząsteczki antymaterii, paliwo silników fotonowych, uleciały do ostatniej. Zresztą gdyby nawet były pełne, naprawa zwierciadła i ustawienie jego ogniska przekraczało możliwości techniczno-konstrukcyjne automatów, które przywieźliśmy ze sobą.

— Wracaj już — mruknąłem. — Szkoda czasu…

Chwilę później ujrzałem płomyk jego pistoleciku. Skierowałem w tę stronę snop światła. Zauważyłem, że w lewej dłoni trzyma jakiś niewielki, podłużny przedmiot. Nie zatrzymując się wypłynął w przestrzeń i wylądował obok mnie w kabinie. Chwyciłem go za nogę i pomogłem usiąść w fotelu. Następnie odepchnąłem się ręką od statku i dopiero gdy ten rozmył się w czerni, zaniknąłem kabinę ptaszka.

Kiedy na ekranie tachdaru ukazał się biały punkcik, miejsce, gdzie czekał na nas Nett, spytałem:

— Co tam masz?

Otworzył dłoń i podsunął mi ją przed kask. Moim oczom ukazał się maleńki automacik kosmetyczny. Jego siteczko, przez które kiedyś delikatną skórę kobiecej twarzy bombardowały rozproszone drobiny pachnącego, ożywczego kremu, było zgięte wpół i zakleszczone, jakby jakieś dziecko chciało za pomocą młotka sprawdzić, co jest w środku. Ale na pokładzie statku, który sunął teraz za nami, ślepy i bezwładny, nie było dzieci. Była natomiast kobieta. Jedna.

— Na twoim miejscu dałbym to Nettowi — mruknąłem. Poczułem suchość w ustach i musiałem odchrząknąć. — Niech pomyśli…

— Nie dam mu — odpowiedział spokojnie Jur. — A może ty chciałbyś? — zawiesił głos.

— Ja tego nie znalazłem.

— Wobec tego zatrzymam dla niej… kiedy ją znajdziemy.

Nie odpowiedziałem. Znajdziemy? Pewnie, że znajdziemy. Skoro znaleźliśmy już tyle…

Nazajutrz rano przejrzeliśmy filmy, zrobione w czasie okrążania planety chmur. Wraz z nami analizowały zdjęcia wszystkie sekcje komputera, które mogły się przyczynić do wyjaśnienia tajemnicy jakiejś uchwyconej przez kamery zagadkowej formacji czy konstrukcji. Ale nie natrafiliśmy na żadną zagadkę, której warto byłoby poświęcić choć chwilę uwagi. Pozostała jedna, kluczowa. Dlaczego stacja z jej załogą rozpłynęła się w przestrzeni.

Analiza bębnów pamięciowych komputera strzaskanego statku zajmie trochę czasu. Nie będziemy całą trójką sterczeć bezczynnie przed pulpitem. A więc, po planecie i statku, przyszła kolej na najbliższy księżyc.

— Dalej chcecie dostawać tylko kod namiarowy? — spytał Nett.

— To zależy od ciebie — odpowiedziałem. — Nie sądzę, abyśmy tam coś znaleźli. Jednak pogrzebiemy trochę. Gdybyś tu natrafił na jakąś wskazówkę, przejdź na normalną łączność. Może to się opłaci…

— Słuchałeś uważnie? — spytał pozornie od rzeczy Jur.

Nett zrobił nieokreśloną minę, po czym nagle odwrócił twarz.

— No…

— Powinieneś był słuchać — stwierdził autorytatywnie Galin. — Ty, zdaje się, jesteś odporny na tę odrobinę hałasu. Wykorzystaj to. Tam nie ma pamięci. Ale czy jesteśmy tego zupełnie pewni? Może niektóre informacje wracają, odbite czy jak, może są po pewnym czasie dublowane?… Kto wie, czy nie powtarzają impulsów przekazanych już przez sąsiadów?

Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, co o tym myślę, ale ubiegł mnie Nett.

— Mówisz poważnie? — spytał spoglądając na Jura, jakby go ujrzał po raz pierwszy w życiu.

— Jak najpoważniej — potwierdził zapytany. Teraz z kolei ja spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

— Zdajesz sobie sprawę, czym to pachnie? — rzuciłem cierpko. — Jemu się nie dziwię — wskazałem wzrokiem Netta — ale żebyś ty go jeszcze zachęcał?…

— Tu wszystko pachnie cmentarzem — odburknął po chwili Galin. — Cmentarzem, po którym błąkają się duchy. Jeśli nie ma żywych, od których moglibyśmy się czegoś dowiedzieć, to dlaczego nie zapytać duchów?…

— To już nie moja dziedzina — stwierdziłem z przekąsem. Nie spodziewałem się, że właśnie Galin tak lekko zaproponuje dopuszczenie do pokładowych zespołów informatycznych wszystkich impulsów, jakie produkuje ta zwariowana planeta z jej śmierdzącą hodowlą. Co do Netta, to ten najwyżej zwariuje. Szaleństwo człowieka można wyleczyć. Szaleństwa komputerów, kiedy jest się o lata świetlne od Ziemi, nie. A przecież tylko od „zdrowia” tych komputerów z ich wszystkimi zespołami zależy, czy owe lata świetlne zmienią się kiedyś w kilometry.

— Wszystkich selektorów nie pozwalam wyłączyć — powiedziałem po chwili. — Jeśli coś znajdziesz… cokolwiek, nie rób nic. Czekaj na nas. Zrozumiałeś?

— Chyba tak. Zapomniałeś, że kiedy tu przylecieliśmy, sam przez kilka sekund trzymałeś otwarty nasłuch… z wyłączonymi selektorami — odpowiedział spokojnie Nett.

Wstałem. Jur sięgnął natychmiast po swój kask.

— Wezwać ptaszka? — spytał.

— Tak. I każ automatom przygotować coś do jedzenia. Tym razem możemy być poza domem trochę dłużej…

Zrobiliśmy dwie rundy wokół księżyca i po sprawdzeniu, że wygląda dokładnie tak, jak na przechowywanych na Ziemi hologramach, wzięliśmy bezpośredni kurs na jeden z kraterów, w sąsiedztwie którego występowała obfitość złóż pierwiastków ziem rzadkich, eksploatowanych tu swego czasu przez budowniczych stacji zarówno dla uzupełnienia paliwa, jak i jako surowiec do produkcji materiałów konstrukcyjnych.

Ptaszek zatoczył łuk, jak to robią prawdziwe, żywe ptaki, upatrzywszy sobie miejsce do lądowania, i usiadł miękko na swoich pająkowatych amortyzatorach. Otworzyłem kabinę. Otoczyła nas noc. Gwiazdy były inne, ale świeciły tak samo, tak samo daleko, spokojnie i biało. Ich beznamiętne ogniki dawały poczucie, że dookoła jest świat, a nie pustka. Gdyby nie gwiazdy, człowiek nigdy nie ruszyłby się poza granice układu słonecznego. Samotność stałaby się wówczas nie do zniesienia. A może to tylko kwestia przyzwyczajenia?

Kiedy pojazd znieruchomiał, wstałem i nie wychodząc na razie z kabiny, rozejrzałem się.

Coś bardzo podobnego oglądali zapewne pierwsi kosmonauci, którzy dotarli, jak to się dawniej pięknie mówiło, do Srebrnego Globu.

O srebrze, rzecz jasna, nie było mowy. Za to poszarpane ostro krawędzie dawnego krateru rzucały takie same twarde, przepastne cienie, jak na Lunie. Tam, gdzie schodziły najniżej, ukazywały się na horyzoncie wierzchołki spiczastych, skalistych gór, niemal białych w słońcu i czarnych w miejscach, do których nie docierały jego promienie. Samo słońce stało za naszymi plecami, bardziej żółte niż ziemskie, ale tu, na pozbawionym atmosfery satelicie dające tyle samo światła lub uciekające w równie głęboką noc.

Grunt wokół nas pokryty był cienką warstwą pyłu i rozrzuconymi bezładnie odłamkami skał. Tylko w jednym miejscu rozpościerał się jakby kwadratowy dywan, dokładnie wymieciony z kamieni, chociaż i na nim zdążył już osiąść białawy nalot. Wzdłuż jednego boku tego kwadratu ciągnął się rząd niskich anten, na pierwszy rzut oka nie uszkodzonych. Również widoczne w oddali, na skraju wykutego w skalistym podłożu wykopu, dwie automatyczne koparki sprawiały wrażenie gotowych w każdej chwili do podjęcia pracy. Od tego wykopu ciągnął się pas wyjeżdżonego gruntu, prowadzący ku niskiej kopulastej budowli, do połowy wkutej w pojedyncze wzgórze. Właz prowadzący do wnętrza mikroskopijnej bazy był zatrzaśnięty na głucho.

— No i co? — mruknął Jur, raczej do siebie niż do mnie.

Wzruszyłem ramionami.

— Od czego zaczynamy? Zastanowił się przez moment.

— Myślisz, że instalowali przy tych antenach — wskazał ręką lądowisko — normalną aparaturę pomiarową? A jeśli tak, to czy wyposażyli ją w jakieś zespoły rejestrujące?

Wpatrzyłem się w ślady, które pozostały po naszych poprzednikach.

— Co to jest? — głos Jura zabrzmiał naraz dziwnie obco. Odwróciłem się do niego. Podniósł się także i stał bez ruchu, z głową skierowaną w stronę przeciwną do tej, gdzie znajdowała się baza. Poszedłem za jego wzrokiem i oślepłem. Słońce stało tuż nad krawędzią krateru, zderzyłem się oczami wprost z jego gorejąca, ogromną tarczą.

Usłyszałem, że Jur wali się na fotel i uruchamia silnik. Na szybę mojego kasku nasunęła się już osłona przeciwsłoneczna, mimo to jeszcze przez dobrą chwilę widziałem tylko przemieszczające się niemrawo wielkie, mgliste koła. Wreszcie poruszyłem niecierpliwie głową i przejrzałem.

— Sygnał! — rzuciłem, nie patrząc co robi Galin.

— Nie odpowiadają!

— Start!

Wgniotło mnie w fotel. Zapomniałem usiąść. Zapomniałem o kablach, łączących mnie z pokładową aparaturą, o pasach, o wszystkim. Gdyby nie te kable, poleciałbym w przestrzeń. Byłby to najmniej odpowiedni moment po temu.

— Czujniki? Milczenie.

Nad postrzępionym grzebieniem krateru, w miejscu, gdzie pomiędzy dwiema skalnymi basztami tworzyło się jakby małe siodełko, widniała… ziemska stacja. Cała i nienaruszona. Ogromne lustra antyradiacyjne i radioteleskopy, umocowane do rufowej części pancerza, poruszały się spokojnie, przeczesując przestrzeń i broniąc przed nią równocześnie. Żółto-pomarańczowe kwadraty, w jakie wymalowany był cały korpus obiektu, nie traciły barw nawet teraz, kiedy patrzyliśmy pod słońce. Z przodu, na płaskiej platformie lądowiska widniały dwa lub trzy małe pojazdy robocze. Zdawało mi się, że przy jednym z nich pochwyciłem jakiś ruch. Ręka w grubym białym skafandrze… krótki błysk światła w szkle kasku…

Światła? Jakiego światła? — przemknęło mi przez myśl.

Klimatyzacja skafandrów działała bez zarzutu, mimo to przez moje plecy z wolna przemaszerował pochód zimnych jak lód mrówek.

— Czujniki? — powtórzyłem. Znałem już jednak odpowiedź. To znaczy wiedziałem, że nie będzie żadnej. Ten błysk światła w kasku, podczas gdy ogromna tarcza tutejszego słońca stała dokładnie na przedłużeniu linii łączącej nas z ową postacią w skafandrze!

Jeszcze sekunda, dwie, „stacja” była już nie dalej niż o dwieście metrów, kiedy nagle jej obraz zafalował, zbladł, po czym wielka konstrukcja, w poszukiwaniu której przemierzyliśmy pół galaktyki, osunęła się w dół, spływając po skałach jak swój własny, kolorowy cień.

— Stopuję — wykrztusił Jur.

Świergot silników ucichł. Pojazd sunął jeszcze rozpędem, łagodnie obniżając lot. Usiedliśmy dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka sekund wcześniej w zapylony grunt obcego satelity wsiąkła ziemska placówka badawcza.

Mijały sekundy. Obaj podnieśliśmy się z foteli i staliśmy jak zahipnotyzowani, wciąż jeszcze bezsensownie szukając wzrokiem śladu tego cienia, który zjawił się jakby tylko po to, żeby nam unaocznić całą obcość świata gwiazd, jego obojętność, bo nie okrucieństwo nawet, względem zabłąkanego w nim życia.

W końcu, po długiej chwili, usiadłem z powrotem i spojrzałem w okienka czujników. Były ślepe. Nie mrugnęły ani razu, od samego początku tej sceny, jakby wyjętej z filmu o starożytnych karawanach, wędrujących przez pustynię ku nie istniejącym oazom, jeziorom i lasom palmowym. W pulpicie centralki komunikacyjnej pulsowało jedno maleńkie zielone oczko. Automatyczny kod namiarowy, łączący nas żywą nicią z Nettem. Poza tym oczkiem wszystkie lampki były ciemne.

— Gdyby to uciekło do sąsiedniej galaktyki — mruknął po jakimś czasie Jur — wiedziałbym przynajmniej, co myśleć…

Oczywiście, mogło być i tak, że ktoś, kto uprowadził ziemską stację, postanowił ją nam pokazać w nadziei, że podążymy jej śladem. Piękna hipoteza… Cóż z tego, skoro stacja nie uleciała, żeby nam wskazać drogę, tylko rozpłynęła się na powierzchni tego zasmolonego księżyca.

Fatamorgana. Skąd? Dlaczego? Zresztą nawet nie, bo przecież i miraże potrzebują atmosfery. Złudzenie optyczne w próżni? Więc mimo wszystko coś nowego…

Temu złudzeniu uległy jednak tylko nasze oczy. Obraz stacji nie wprowadził w błąd czujników pokładowej informatyki. Tarcze tachdaru i lidarów pozostały ciemne i puste, szperacze ferroindukcyjne milczały.

— Wracamy? — usłyszałem w słuchawkach.

Spojrzałem na niego. Siedział obok w fotelu i patrzył przed siebie. Dłonie w wielkich próżniowych rękawicach położył na kolanach. Za szybą hełmu widziałem jego szare, szeroko rozstawione oczy. Raz i drugi poruszył nieznacznie wargami, jakby chciał zapamiętać coś, co właśnie przyszło mu na myśl.

Spenetrowanie lądowiska, dawnych wyrobisk i konstrukcji, pozostawionych przez budowniczych stacji i jej załogę, zajęło nam nie więcej niż półtorej godziny. W pobliżu anten uczeni istotnie zainstalowali aparaty pomiarowe, których przeznaczeniem było badanie promieniowania kosmicznego, wiatru słonecznego, warunków geofizycznych panujących na powierzchni globu oraz zjawisk zachodzących w jego najbliższym kosmicznym sąsiedztwie. Jednak fakt, że aparaturę zaprogramowano tak, aby zebrane dane zapisywała na miejscu, czynił ją dla nas bezużyteczną. Co innego, gdyby wyposażyli ją w anteny, zdolne przekazywać informacje do miejsca stałego pobytu stacji. Wtedy moglibyśmy mieć nadzieję, że te urządzenia nadawcze przemieniały się chwilami w odbiorniki, choćby po to, by przyjmować kolejne polecenia i że takie właśnie odwrócenie ról nastąpiło akurat w momencie, kiedy stacja opuszczała swoją orbitę na drugiej planecie Bety lub kiedy przestawała istnieć.

Zapisaliśmy dane, zgromadzone w bębnach pamięciowych osieroconych automatów i skierowaliśmy się w stronę bazy. Jej właz otwierał się zwyczajnie. Zamknęliśmy go za sobą i po sprawdzeniu szczelności budowli uruchomiliśmy miejscową elektrownię. Zapłonęły ksenonowe lampki, wskaźnik temperatury obudził się i zaczął powoli pełznąć w górę, ku czerwonej kresce, po przekroczeniu której powinny się automatycznie włączyć urządzenia klimatyzacyjne. Minutę później ruszyły sprężarki. Wody i tlenu było pod dostatkiem. Żywność mieliśmy ze sobą. Rozsiadłem się wygodnie, wyciągając nogi na całą ich długość. Następnie bez pośpiechu zdjąłem kask i głęboko wciągnąłem do płuc lekkie powietrze. Odczułem ulgę.

Jur zajął miejsce na wprost mnie. Baza była tak mała, że nasze stopy omal nie zetknęły się pośrodku jej jedynej kabiny.

— No? — mruknął. Skinąłem głową.

— Ten błysk, co?

— Tak. To chyba było na orbicie… w czasie dnia. Zwykły, codzienny obraz pracy stacji. Niczego nie znaleźliśmy, ale coś udało nam się przecież zobaczyć…

— Myślę, że wiem — powiedziałem z namysłem. — A ty?

Uniósł brwi i przytrzymał je chwilę w tej pozycji. Stanowczo mógłby być mniej do mnie podobny.

— Hipotezy? — spytał.

— Nie — westchnąłem. — Domysły.

— Skoro tak, to wiem — oświadczył nie zmienionym, lekkim tonem. — Błędny ognik. Informacyjny, rzecz jasna. Zabłąkany odprysk przechwytywanych i oddawanych kosmosowi wiadomości. Ta planeta, a raczej ocean…

— Tak — przymknąłem oczy. Poczułem, że ogarnia mnie senność i otwarłem je znowu. — Myślę, że tak — powtórzyłem. — Informacji, przetworzona na język obrazu. Jeśli coś zbiera wszystkie możliwe dane i bez wyboru wysyła je dalej, z pewnością nie przebiera także w sposobie ich kodowania. Oprócz dźwięków muszą być obrazy, zapisy liczbowe, liniowe, barwy, różne rodzaje promieniowania i tak dalej. Dziwne tylko, że ujrzeliśmy kompletny obraz… raczej powinien to być nieczytelny fragment, jakaś wyrwana na oślep płytka stanowiąca część wielkiego witrażu.

— Uhm — zgodził się. — Takie rzeczy zapewne zdarzają się ogromnie rzadko… ale przecież i one należą do gry. Mieliśmy szczęście. To wszystko.

— Niezupełnie wszystko. Nie tylko nas mogła spotkać przyjemność obejrzenia sobie zwykłego, roboczego dnia stacji. Przypuśćmy, że ta cywilizacja przetrwała jakimś cudem potop informacyjny) że dajmy na to, nie mogąc zatrzymać raz puszczonej w ruch hodowli oceanicznej, przeniosła się do dalej położonego układu i że ujrzawszy nagle to, co my przed chwilą, poczuła się dotknięta odwiedzinami bez zaproszenia. I wtedy…

— Wysłała ekspedycję — wpadł mi w słowo Jur — która pośpieszyła doręczyć ludziom to zaproszenie. Dopilnowali, żeby ziemska załoga im nie odmówiła. W swojej gościnności posunęli się tak daleko, że rozwalili statek, na którym przybysze mogliby dać drapaka. A także zablokowali łączność. Chcą ich mieć tylko dla siebie…

— Przestań błaznować — powiedziałem bez uśmiechu. — Nie wiedziałem, że jesteś takim gadułą…

— To nie hipotezy — przerwał mi karcącym tonem — tylko…

— …domysły — uzupełniłem. — Zgadza się. Masz rację. Są u nich. Ale oni jeszcze nie wiedzą, że przylecieli następni goście. Będziemy czekać na zaproszenie, czy postaramy się o nie sami?

— Ja bym poczekał — powiedział. — Ale Nett nie zechce…

W tym momencie w kabinie rozległo się ciche brzęczenie. Poczułem delikatne mrowienie na przegubie dłoni. Nett jakby usłyszał, że Jur wymienił jego imię.

Spod tarczy komponu wysunąłem miniaturową blaszkę, na której natychmiast pojawiła się twarz Netta, wielkości główki szpilki. Ułamek sekundy później rozrosła mi się przed oczami. Płynne kryształy to jednak wielka rzecz.

— Lan, Jur! — jego głos brzmiał czysto, ale obco. Wyczuwało się w nim napięcie.

— Słyszę cię — powiedziałem, zerkając w Stronę leżącego na stoliku kasku z tkwiącym w nim mikrofonikiem. — Co się stało?

— Widziałem ją! Lan, ja ją widziałem! — Stację?

Chwilę panowało milczenie.

— Stację? Jaką stację?

— Co widziałeś, Nett? — spytał łagodnie Jur.

— Airę…

— Co?!!!

— Ja… — zawahał się przez moment — wysłałem sondy… i…

— Sondy? — przerwałem. — Kto cię o to prosił?

— Pozwoliłeś wyłączyć tylko część selektorów — przypomniał. — Niektóre zespoły komputera były bezrobotne. Nasłuch też mogłem prowadzić tylko połową torów. Pomyślałem więc, że szkoda czasu… i tak przecież prędzej czy później musimy przeczesać cały układ Bety. Więc wysłałem sondy… najpierw na trzecią planetę, później czwartą i tak dalej. W sumie osiem. Dałem im krótkie programy…

— Dobra — przerwałem znowu. — I co?

— Nie analizowałem wszystkich danych, jakie przekazywały — ciągnął. — Myślałem, że zrobimy to razem, kiedy wrócicie. Od czasu do czasu jednak łączyłem się z którąś z nich i wtedy puszczałem także na ekran obraz, notowany przez jej kamery. No i w pewnym momencie… — głos mu się załamał. Usłyszeliśmy jakby urwany szloch, po czym w słuchawkach zazgrzytało.

Nie ponaglałem go. Samemu zrobiło mi się głupio. Aira.

— Lan, ona się uśmiechała — Nett odzyskał w końcu zdolność mówienia. — Była w skafandrze, ale bez kasku. Skąd… skąd… na tych planetach nie ma przecież atmosfery… nie ma nic!

— Na trzeciej jest — bąknąłem.

— Ale ta sonda akurat szła po orbicie siódmej. To jest dalej niż u nas od Słońca do Uranu…

— Spokojnie, Nett — powiedziałem wreszcie. — My także widzieliśmy coś. Stację. Dlatego w pierwszej chwili ona właśnie przyszła mi na myśl. Nie domyślasz się, co to jest?

— Ktoś utrwalił obraz… ale dlaczego?

— Ten ocean, widzisz… — zaczął Jur.

— Krótko mówiąc — ogarnęło mnie nagle rozdrażnienie — marzyłeś przecież o obcowaniu ze wszystkim. Czy twarz Airy nie należy do… wszystkiego?

Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.

— Pomyśl sobie, że to był jeden z twoich obrazków — podjąłem zmienionym tonem. — Malujesz linie, zgoda. Ale przecież brałeś je między innymi stąd, z tego żywego wulkanu informacyjnego. One coś znaczą, Nett. Kto wie, jakie twarze zobaczyłbyś, gdyby ci się udało odczytać znaczenie tego wszystkiego, co stoi w twojej pracowni…

Znowu zaległa cisza.

— Szum — powiedział wreszcie Nett. — Macie rację. To tylko szum…

— Na twoim miejscu — Jur uśmiechnął się niewesoło — nie przejmowałbym się tym, co przypadkiem zobaczyłeś. Przecież wiemy, że ona tu była… Potraktowałbym to zdarzenie jako potwierdzenie tezy, że szum… swoją drogą żonglujemy tym pojęciem jak dzieci, a przecież naprawdę szum informacyjny to coś bardzo konkretnego… ale niech już tak będzie. Otóż przekonałeś się po prostu, że ten szum może być pożyteczny… dla kogoś, kto okaże się dostatecznie cierpliwy. Zajmij się nasłuchem… skup uwagę na tych antenach, które przekazują komputerowi dane bez pośrednictwa selektorów… choćby to się nie podobało Lanowi — zwrócił uśmiechniętą twarz w moją stronę. — Może po obrazkach przyjdzie kolej na coś innego?

— Pilnuj namiaru i pod żadnym pozorem nie wyłączaj więcej niż połowę selektorów — rzuciłem sucho. — Choćby to się nie podobało nie tylko tobie samemu, ale i Jurowi. Jasne?

— Uhm..

— To wyłącz się.

— Nie umiesz brać ludzi takimi, jakimi są — stwierdził po chwili Jur, mierząc mnie pogodnym wzrokiem. — Mówię to, bo ciągle jeszcze odpoczywamy — zastrzegł się szybko widząc, że otwieram usta, by coś powiedzieć. Kiedy zamknąłem je bez słowa i wzruszyłem ramionami, dodał: — Ponoć dawniej szaleńcy dość łatwo rozumieli się nawzajem, chociaż nie rozumiał ich nikt poza nimi. Tak sobie myślę, że w tym zwariowanym układzie szczypta szaleństwa może się okazać niezbędna… a w każdym razie ja nie próbowałbym jej eliminować z gry… skoro i tak gramy w ciemno.

— Zauważyłeś — powiedziałem cierpko — że jesteśmy do siebie podobni.

Jego uśmiech stał się odrobinę szerszy.

— Od pierwszej chwili.

— Nie znałem cię przedtem — mówiłem dalej. — Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że będziemy się rozumieć. Okazuje się jednak, że aby znaleźć z tobą wspólny język, musiałbym najpierw zwariować. Czuję, że zrezygnuję z tej przyjemności. Oto do czego prowadzi przyjmowanie informacji, jak lecą, bez sita selekcyjnego. Przecież twarz człowieka, jej rysy, oczy, usta, kształt nosa — to wszystko także są informacje. Kiedy ma się do czynienia z dwiema takimi samymi twarzami, człowiek mimo woli myśli, że za nimi kryją się również inne podobieństwa. I popełnia błąd. Jestem zmęczony — powiedziałem. — Zmęczony i śpiący. Wtedy zawsze gadam za dużo…

— Człowiek zmęczony i śpiący — podchwycił — łatwo się myli. Nie mówię, że tak jest. Ale mogłoby być. Może informacje, jakie na pierwszy rzut oka odebrałby ktoś, kto ujrzałby nas razem, wcale nie okazałyby się fałszywe…

— Chcesz powiedzieć, że w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni… mimo zewnętrznego podobieństwa. Mylisz się. Ty jesteś bardziej podobny do Netta. Co robimy? Bo chyba naprawdę dość już gadania?

— Dość — przyznał. — Ale tu przecież nie ma nic… nic — powtórzył, bezradnie rozkładając ręce.

Tym razem nie mylił się, niestety.

Pracowaliśmy uczciwie jedenaście godzin. Przeczesaliśmy czujnikami bazę, jej zaplecze energetyczne, nawet fundamenty. Powoli, metr po metrze, przejechaliśmy całą powierzchnię krateru. Przelecieliśmy nad otaczającym go pierścieniem skał. Wyrzuciliśmy trzy maleńkie sondy, bo tyle miał ich na pokładzie ptaszek, i wreszcie, kiedy wróciły z niczym, poszliśmy spać.

Avona uśmiechała się. Nie do mnie. Po prostu się uśmiechała. Może ktoś stał za moimi plecami i także uśmiechał się do niej, ale jej oczy nie były utkwione w żadnym punkcie, nie widziały nic, nie chciały widzieć. Ten uśmiech nie był przeznaczony dla nikogo.

I nagle jej twarz zaczęła rosnąć, stawała się większa i większa. Czułem, że powinienem wkroczyć w ten proces, przerwać go, zanim dojdzie do czegoś nieodwracalnego… nie robiłem jednak nic. Stałem na wprost płaskiej, nadnaturalnie wielkiej twarzy, mały cień ludzkiej sylwetki pod ogromnym ekranem, kiedy ten nagle zafalował i wydął się jak żagiel. Otworzyłem usta, ale nie udało mi się wydobyć słowa. Wtedy Avona zaczęła śpiewać. Przynajmniej w pierwszej chwili tak sądziłem. Zaraz potem okazało się bowiem, że spomiędzy jej zamkniętych warg wypływa drażniący, monotonny świergot…

Otworzyłem oczy. Poczułem natarczywe mrowienie w przegubie dłoni i równocześnie zdałem sobie sprawę, że dźwięk, który słyszałem, nie należał do mojego snu.

Usiadłem. W kabinie było jasno, kładąc się nie zgasiliśmy światła. Jur nie spał już także. Wysunąłem ekranik i włączyłem fonię.

Tym razem głos Netta brzmiał sucho, oficjalnie.

— Lan, Jur, wzywam was! Lan, Jur…

— Lan na nasłuchu — odpowiedziałem, wpadając bezwiednie w jego ton.

— Uwaga, Lan — mówił teraz wolno, dobitnie. — Wszystkie wysłane przeze mnie sondy wróciły. Zwiadowca numer dwa, który badał trzecią planetę układu, najbliższą, przechwycił sygnał biologiczny jednego z członków załogi stacji. Sonda wróciła trzy godziny temu, ale ja dopiero teraz przesłuchuję zapisane w jej pojemnikach dane. Mam współrzędne punktu emisji. Próbowałem przejść na fonię, ale nie uzyskałem łączności. Zidentyfikowałem sygnały. Wysyła je kompon Mona Chippinga. Uwaga, Lan. Dane dotyczące planety. Tlen. Temperatury przeciętne nieco niższe niż na Ziemi. Promieniowanie w normie. Grubość atmosfery…

— Dobra, Nett — rzuciłem. — Startujemy. Polecimy tam Budkerem. Przygotuj, co trzeba. I wyślij następną sondę nad tę trzecią. Jeszcze coś?

Mówiąc to mocowałem już swój lekki próżniowy kask do magnetycznej kryzy skafandra.

— Nic. Czekam.

Tym razem Jur milczał. Dopiero kiedy byliśmy w połowie drogi do statku, powiedział:

— Teraz ja zostanę. Zastanowiłem się przez moment.

— Dlaczego?

— Ty pewnie będziesz chciał lecieć. A w końcu to Nett wysłał sondy.

— Jakie to ma znaczenie? — spytałem zimno. — Żadnego — odpowiedział spokojnie. — Tylko że stacja zniknęła dokładnie tam, gdzie teraz znajduje się nasz statek. A wokół zaczyna się coś dziać… nareszcie. Skoro ty nie chcesz, zostanę ja.

— Dobrze — powiedziałem. — Moje uznanie.

Rozumiałem doskonale jego prawdziwe intencje. Nie chciał, żeby Nett stale pozostawał na uboczu tych naszych przedsięwzięć, które niosły największe ryzyko i… największe szansę. Nie mylił się jednak co do jednego. W czasie ostatniego seansu łączności z Ziemią stacja badawcza znajdowała się dokładnie tam, gdzie teraz czekał na nas statek Centrali. Chronienie go należało do zadań równie odpowiedzialnych, jak udział w wyprawach poszukiwawczych. Jeśli chciałem być konsekwentny, musiałem to wziąć pod uwagę. Zważywszy, co sam nie tak dawno mówiłem o naszym malarzu.

Inaczej mówiąc, Jur delikatnie, ale bezpardonowo pokonał mnie moją własną bronią.

Do momentu, kiedy na tarczy naszego tachdaru nie pojawiło się pięć połączonych kul, najeżonych antenami, nie odezwaliśmy się do siebie ani razu.

Budker, wielki bojowy pojazd, zbudowany tak, że mógłby bez szkody dla ukrytych pod jego skorupą ludzi przewiercić na wylot jądro komety, czekał już przy otwartej klapie śluzy. We włazie stał Nett, w kompletnym skafandrze.

— Charakterystykę atmosfery, powierzchni planety i współrzędne punktu emisji sygnału umieściłem w programie — usłyszałem w słuchawkach. — Sprawdziłem. Odprowadzić ptaszka?

Mrużąc oczy porażone blaskiem wycelowanych w nas reflektorów, przepłynęliśmy kilka metrów próżni.

— Ptaszek zostanie tutaj, żeby Jur miał go w razie czego pod ręką — oświadczyłem. — Ty lecisz ze mną.

Zawahał się przez moment. Zerknął na swój kompon, jakby się zastanawiał, czy ma dość czasu, by przyjąć moją propozycję. Może oderwaliśmy go od szkicownika? — przeszło mi przez głowę. Był to przelotny wytwór unieruchomionej wyobraźni, celowo trzymanej przeze mnie na wodzy, żeby na razie nie myśleć o sygnałach Chippinga. Ale przypomniałem sobie twarz Airy, którą widział on, a także twarz Avony z mojego snu, i nic nie powiedziałem.

W kabinie rozbłysła tarcza tachdaru. Wokół niej zasnuły się mlekiem pomocnicze ekrany lidarów i komputera. Na prawo i lewo okienka celowników dawały znać o swej gotowości blado-pomarańczowym światłem.

Położyłem się w fotelu i odczekałem, aż z góry wysunie się mocna, elastyczna czapa, aby objąć mój kask. Boczne poręcze foteli rozrosły się, opinając nasze piersi i brzuchy. Z tym przewiercaniem komet to oczywiście przesada, tak się tylko mówiło, faktem jednak jest, że człowiek zamknięty w Budkerze może przeżyć anihilację, znajdując się w bezpośrednim sąsiedztwie epicentrum. I pomyśleć, że trzy zewnętrzne warstwy jego pancerza były zbudowane z materiałów wymyślonych w instytucie, w którym pracowała cicha, spokojna Avona!

Lot z orbity drugiej na trzecią planetę Bety trwał krótko. Silniki już milczały. Jeszcze pięć minut i rozpocznie się spadanie. Wejdziemy w pole grawitacyjne globu, na którym czekał człowiek. Żywy człowiek, o czym świadczyły emitowane przez jego kompon fale biologiczne. Zaczęliśmy je odbierać począwszy od czterdziestej minuty lotu. Teraz ukazywały się na ekraniku łączności, nadal nieme, bo wszelkie próby nawiązania łączności dźwiękowej spełzły na niczym.

Mon Chipping. Egzobiolog, bionik, pilot. Może właśnie konał, nie zdając sobie sprawy, że pomoc jest tak blisko? W każdym razie utracił przytomność. Inaczej musiałby odebrać nasze wywoławcze sygnały i zgłosić się na fonii, a także na wizji.

Z dziobu Budkera trysnęły smugi ognia i pomknęły w stronę lądu. Minuta… dwie… trzy…

— Zero i zero — powiedziałem. — Do lądowania…

Obiektywy kamer przekazywały obraz niedalekiej już, obcej ziemi. Niewysokie, łagodne góry z wykruszonymi zębami skalnych grani. Jakaś równina. Nieregularna plama zieleni i znowu równina, pusta, brązowawa, zimna. Byliśmy już bardzo nisko. Odruchowo ująłem stery. W dole przelatywały jakieś białe, geometryczne figury, pojawiło się jakby koryto wyschniętej rzeki i nagle oślepił nas potworny błysk.

— Lan! — dobiegł mnie rozpaczliwy krzyk Netta.

Zmrużyłem oczy, nie zaniknąłem ich. Nie zamknąłem nawet na ułamek sekundy, chociaż nie widziałem kompletnie nic. Mogliśmy być na skraju krateru. Mogliśmy celować prosto w skalną ścianę. Ale Budker potrzebował jeszcze trochę czasu, żeby zwolnić do najmniejszej dopuszczalnej szybkości, poniżej której przestawał słuchać sterów.

Wreszcie przejrzałem. Mój kask automatycznie uzbroił się w osłonę przeciwsłoneczną, ale nie mieliśmy na sobie specjalnych ubiorów, czyli że stanowiła ją zwykła przyciemniona szybka. Taka osłona niewiele pomoże człowiekowi, który z odległości kilkuset metrów spojrzy wprost w gwiazdę. A to, co nas przywitało przed chwilą, tak właśnie wyglądało. W ostatnim momencie, kiedy mój wzrok przestawał już reagować na bodźce, spostrzegłem jeszcze tylko, że to przeraźliwe światło dzieli się na wszystkie barwy tęczy. — Zawracaj — usłyszałem w momencie, gdy zmieniałem już położenie sterów. W tym samym momencie z ekranów buchnęła w nas nowa fala jaskrawego światła. Ten drugi błysk był jednak nieco słabszy. Jego źródło leżało u podnóża niskich, łagodnych wzniesień, tam, gdzie kończyła się pustynia.

Biały punkcik powrócił na tarczę ekranu. Zielona nitka dotknęła go, zawahała się i znieruchomiała. Cel był dokładnie w miejscu, z którego atakowały nas oślepiające błyskawice kolorowego światła. Może niezupełnie dokładnie. Powiedzmy, pół kilometra na wschód.

Źródło emisji fal biologicznych, kompon Chippinga, jego samego, mieliśmy pod sobą. Spokojnie wyłączyłem silniki i powiedziałem: — W porządku. Ziemia.

Загрузка...