Mleczne koła, krążące mi przed oczami zbladły, po czym rozmyły się, ale nadal nic nie widziałem. Westchnąłem i chciałem przetrzeć sobie powieki. Moje palce natrafiły na coś szorstkiego, co zakrywało mi twarz.
— Leż spokojnie — usłyszałem docierający z oddali głos Netta. — Leż spokojnie. Sam to komuś mówiłeś… nie tak znowu dawno.
Nagle przypomniałem sobie. Wszystko.
— Oczy? — spytałem. Głos miałem normalny. Przynajmniej tak mi się zdawało.
— Wszystko w porządku, Lan — powiedział Jur Galin. — To tylko chwilowe porażenie. Nic ci nie jest. Masz ranę w lewym udzie… gdyby wiązka poszła kilka centymetrów wyżej, byłoby gorzej. Ale nie poszła…
— Nie poszła… — powtórzyłem z wysiłkiem. — To co z tymi oczami?
— Mówiłem już — głos Netta był łagodny, cichy. — Aparatura zaaplikowała ci kurację. Nie martw się. Za godzinę zdejmiemy ci to z twarzy…
Za godzinę? Świetnie.
— Wygląda na to, Nett, że jesteśmy kwita — mruknąłem. — Powinienem był przewidzieć, że wiązka promieni wróci do mnie jak po sznurku… wracała przecież, kiedy strzelaliśmy do tych niewidocznych półkul.
— Ale tym razem nie było żadnej półkul. Nie mogłeś wiedzieć, że i budowle tak samo odsyłają laserowe wiązki…
— Czasem trzeba wiedzieć — westchnąłem. — Strzeliłem bez zastanowienia. Chciałem zwrócić na nas jego uwagą. A właściwie nie wiem, czego chciałem — wyznałem z żalem. — Wściekłem się i to wszystko.
— Leż teraz spokojnie — powtórzył Jur. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że znajduję się z powrotem na statku. Oczywiście. Cóż mógł zrobić Nett, jeśli nie wrócić ze swoim bagażem na orbitę. Ale instynkt pilota — bo przecież żaden ruch, dźwięk, nic uchwytnego zmysłami — powiedział mi, że statek jest w ruchu.
— Lecimy? — spytałem. Spróbowałem unieść głowę, ale nie pozwoliły na to pasy, którymi byłem przywiązany do fotela.
— Tak.
— Ludzie?
— Poczekają.
— Dokąd lecicie?! Na Ziemię?!
— Nie. Uspokój się… Umilkłem. Jeszcze godzina. Dobrze.
— Widzisz — odezwał się Nett — Jur doszedł do wniosku, że twoja teoria jest słuszna. Że oni naprawdę wymyślili jakąś barierę informacyjną… tak jak przedtem skonstruowali tamtą hodowlę. Ten sam kij, tylko trzymany za przeciwny koniec. Jur przypuszcza, że doświadczenia, które mają za sobą… krótko mówiąc, zostało ich niewielu. Więc otorbili się…
— Otorbili? — powtórzyłem półgłosem. — To określenie mogę zaakceptować — przyznałem z zastanowieniem. — Otorbili. Ale nie tylko siebie…
— Ludzie nieśli przecież ze sobą mnóstwo informacji — wtrącił Jur. — Obecność naszej stacji w sąsiednim układzie groziła w każdej chwili przełamaniem wszystkich barier.
— To okropne — powiedział drżącym z emocji głosem Nett. — Nie dlatego, że tak siedzą bez ruchu w tych kojcach… Tobie — w jego tonie pojawiła się nagle gorycz — to akurat pewnie by odpowiadało. Wyśniona wizja zdyscyplinowanego funkcjonariusza Centrali. Ale przecież są wśród nich jednostki, które odbierają informacje… i albo je przekazują dalej, albo nie. Niektórym wolno opuszczać sześciany, a inni siedzą w nich jak w klatkach. Widzieliśmy — głos mu się załamał — widzieliśmy — powtórzył — że nie wszyscy są zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Ten kogga walący z rozpaczy łbem o ścianę…
— On nie ma żadnego łba — zauważyłem ponuro. — Poza tym skąd wiesz, że to był odruch rozpaczy? Może na przykład drapią się w taki właśnie sposób, kiedy ich coś swędzi?
— Daj spokój — zaprotestował słabo. — Niektóre sześciany…
— Kokile — poprawiłem.
— Niektóre kokile — powtórzył nieco rozdrażniony — są nakryte czapami, a inne nie. Jednym osobnikom wolno się poruszać tylko w kręgu, zakreślonym podstawami tych półkul, a inni jakby nigdy nic podchodzą do Budkera, a kiedy im się znudzi, wracają leniuchować da-lej.
— Z tego wszystkiego wynika — podjąłem już bez ironii — że są wśród nich istoty wyższe i niższe. Ktoś może prowadzić badania naukowe, choćby w bardzo ograniczonym zakresie, a jego sąsiad musi tylko pilnować, na przykład, prawidłowego obiegu energii. Ktoś inny zatrzymuje dla siebie informacje napływające z wszechświata… jednemu przysługuje prawo rodzenia dzieci, jeśli je rodzą, a nie, dajmy na to, lepią z pryzmacików, a innemu nie. Bo dzieci trzeba wykształcić i wychować… a to oznacza manewrowanie informacjami. Informacje… tak…
Przyszło mi na myśl, że jeśli Nett teraz się odezwie, jeśli powie cokolwiek, będę musiał mu zaprzeczyć i zrobię to wbrew sobie.
Przerażający obraz świata. A przecież widzieliśmy zaledwie jedną rzeczkę… dwie czy trzy polanki… kilka budyneczków z samotnymi mieszkańcami.
Nett nie powiedział ani słowa. Pewnie powinienem mu być za to wdzięczny. Ale nie byłem. Chociażby dlatego, że w tym właśnie momencie zaświtała mi nowa myśl. Myśl, czy raczej wizja, wobec której wszystko, co mówiliśmy przed chwilą o cywilizacji Ety Reticulum, brzmiało jak opowieść o niewinnych psotach zdrowych, wesołych czternastolatków.
— Pamiętacie pochyłe ścianki w budowlach na czarnym słońcu? — spytałem, po czym nie czekając na odpowiedź ciągnąłem dalej: — To były ekrany, tyle że nie świetlne, tylko radioaktywne. Mieszkańcy „kokili” muszą mieć specjalny zmysł, który umożliwia im odbieranie, przekazywanych tą drogą informacji. Wtedy oglądali swoją nową, przyszłą ojczyznę i statki, które miały ich tam zabrać. A teraz? Czy ktoś przy zdrowych zmysłach położy się, powiedzmy, na ekranie holowizora? Ale oni wszyscy, jak jeden, leżą na tych skośnych ściankach. Czy to wam nic nie mówi?
— Chcesz powiedzieć — zaczął z wahaniem Nett — że przystosowali się do jakiegoś bardziej bezpośredniego odbioru programów? Czy też, że ich nadajniki milczą już od tak dawna, że po
prostu zapomnieli o pierwotnym przeznaczeniu tych pochylni, zmienili je w łóżka?…
— Nic innego nie przychodzi ci na myśl? Nett milczał.
— Jeśli naprawdę te radioaktywne impulsy docierają bezpośrednio do ich układu nerwowego czy ośrodków mózgowych, a ekrany w dalszym ciągu służą nie tylko jako łóżka — powiedział zamiast niego Jur — to w jakim stopniu nadajniki wpływają na ich życie?…
— Otóż to. A raczej, w jaki sposób kształtują ich życie wybrane istoty, które obsługują te nadajniki…
— Zdalne sterowanie? Jakaś karykatura fantomatyki? — wybełkotał Nett.
— Wreszcie trafiłeś w sedno…
— To mogłoby tłumaczyć, dlaczego są tacy… cisi — Jur zamyślił się. — Gdyby twoja hipoteza była prawdziwa, to by znaczyło, że oni stale przebywają w jakimś nierealnym świecie, który jednak decyduje o trybie ich prawdziwego życia…
— Nie wszyscy — burknąłem. — Ale to nie hipoteza, tylko domysły. Znowu domysły. Na szczęście.
— Na szczęście — odpowiedział jak echo Jur. Nett głośno przełknął ślinę, po czym w kabinie
zapanowało milczenie.
— Ile jeszcze do końca tej godziny? — spytałem nagle.
— Już niedługo — mruknął Jur.
— Dokąd lecimy?
— Na Telmura.
Zamilkłem. Oczywiście, że na Telmura. Że też sam na to nie wpadłem. Niby czego innego mogliśmy jeszcze spróbować?
— A jeśli i on okaże się dla nich nośnikiem niebezpiecznych informacji… z zewnątrz?
— To trudno — odparł spokojnie Jur. — Ale mam nadzieję, że nie. Są zintegrowani od swojej prehistorii. Powinni mieć instynkt solidarności. Tak czy inaczej sądzę, że niczego nie ryzykujemy. Na próbę rozwalenia tej klatki antymaterią zawsze będzie czas.
— Nie musimy strzelać akurat do tej, w której są ludzie — powiedziałem nieprzyjemnym tonem.
— Zostałeś porażony wiązką promieni, wystrzeloną z twojego własnego lasera — zareplikował Nett. — Co będzie, jeśli się okaże, że poradzili sobie także z antymaterią? Wtedy nawet Budker nie pomoże…
— Zdejmijcie mi to już — odezwałem się po chwili ogólnego milczenia. — Czuję się dobrze.
— Aparatura… — zaczął Nett, ale Jur nie pozwolił mu skończyć.
— Dobra, Lan — mruknął. Usłyszałem zbliżające się kroki i wreszcie krępujące mnie pasy ustąpiły. Jeszcze moment, i ujrzałem wypełniające kabinę nikłe, bezcieniowe światło.
Podniosłem się nie bez pewnego wysiłku, usiadłem. Szumiało mi w głowie, ale wszystkie kości miałem na swoim miejscu. Tylko lewe udo, od pachwiny aż do kolana, było ciasno spowite elastycznym bandażem. Nie czułem bólu. Aparatura medyczna zaaplikowała mi z pewnością jakiś środek znieczulający.
Chipping spał nadal. Rude włosy opadły mu na bok, odsłaniając twarz. Utracił już swoją chorobliwa bladość. W chwili, kiedy na niego spojrzałem, poruszył bezgłośnie wargami, po czym niespodziewanie uśmiechnął się. W tym uśmiechu odmłodniał o dwadzieścia lat. Patrzyłem na niego z uwagą. Co mu się mogło śnić? Czy to nie aparatura podsuwa mu miłe, pogodne obrazy? Analogie… Spokój ludzi… i spokój istot odizolowanych od żywego świata to przecież informacje…
Odwróciłem wzrok od Chippinga i rozejrzałem się po kabinie. Ekrany były czyste. Czyli że opuściliśmy już płaszczyznę ekliptyki układu, który jego mieszkańcy kiedyś tak niefortunnie przebudowali.
— Obliczyłeś kurs?
— Tak — potwierdził Jur, po czym roześmiał się nagle. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
— Ja obliczałem kurs… dla generatorów kolapsacyjnych… tak na wszelki wypadek, bo nie wiedzieliśmy, kiedy dojdziesz do siebie, a sami nie chcieliśmy wchodzić w nadprzestrzeń, natomiast Nett bawił się w pająka…
— Czy to jakaś nowa nazwa? — spytałem.
— Nie — na twarzy Netta także pojawił się nikły uśmieszek. — Utkałem najprawdziwszą sieć… Widzisz? — wskazał na podłogę za oparciami foteli. Spojrzałem tam i ujrzałem wielką, porządnie złożoną sieć, sporządzoną z lin asekuracyjnych, jakie niesie w ładowniach każdy statek, na wypadek, gdyby załodze wypadło pokonywać skaliste góry.
Trafiliśmy jednak w pamiętne miejsce na trzeciej planecie Bety Telmura, chociaż nie było to wcale łatwe, zważywszy wszystkie zagadki, które musiał rozwiązać komputer, prowadząc statek stamtąd do układu Ety Reticulum. Trafiliśmy, poświęciwszy zaledwie trzy sondy z tych osiemnastu, jakie nam jeszcze zostały. Może dlatego, że tam, gdzie stała zbudowana z pryzmatów piramida, panowała właśnie noc i nic nie straszyło czujników oślepiającymi zajączkami? W każdym razie komputer mimo wszystko bezbłędnie zapamiętał i odtworzył naszą ówczesną drogę.
Tym razem postanowiliśmy posłużyć się Budkerem. Zabraliśmy także trzy automaty robocze. Zanosiło się przecież na polowanie z nagonką.
U stóp kryształowej piramidy panowały ciemność i cisza. Okolica wydawała się wymarła, jak wtedy. Łagodne garby — wzgórz szły milczącym szeregiem ku horyzontowi, pasmo górskie majaczyło w mroku na tle ciemnogranatowego nieba, powietrze było nieruchome.
Zeszliśmy ze szczytu jednego wzniesienia i zaczęliśmy się wspinać na zbocze następnego. Piramida zostawała powoli za naszymi plecami. Nagle skądś, zza wzgórz, dobiegł stłumiony dźwięk. Stanąłem. Poczułem dłoń Netta na swoim ramieniu.
Cisza.
— Co to było? — zaszemrało w moich słuchawkach.
Nie odpowiedziałem. Syknąłem tylko, żeby go uciszyć. Minuta, dwie, trzy…
— Uiii — rozległo się znowu. Źródło tego nieludzkiego zawodzenia przybliżyło się. Przyszło mi jeszcze na myśl, że żadne z tych stworzeń, które widzieliśmy w tych sześcianach na Ecie, nie wydawało przecież głosów. Może ciało tego tutaj wpadało w jakieś wibracje, spowodowane chorobą? Bo to stworzenie samotne, porzucone, zdane na łaskę informacyjnej piramidki, było przecież równie bezradne jak przedtem Chipping. Szok informacyjny zagraża każdej myślącej istocie. Nie tylko człowiekowi.
Wszystko to przemknęło mi przez głowę, kiedy już biegłem, najszybciej, jak na to pozwalało ukształtowanie terenu, w stronę, z której doleciał ów jęk, podobny do krzyku wielkiego ptaka. Wybiegłem z rozpędu na szczyt najbliższego wzniesienia i nagle stanąłem tuż przed Budkerem. W słuchawkach słyszałem chrapliwy, przyśpieszony oddech Netta. Nasłuch przynosił miarowe człapanie automatów.
Było przy Budkerze. Przyszło samo. Może W pewien sposób naprawdę opiekowało się wtedy Chippingiem i porwało go, ponieważ sądziło, że z naszej strony zagraża mu niebezpieczeństwo? Mówiliśmy wtedy o tym… ale przecież, u licha, żaden z nas nie brał tego serio. Tymczasem teraz owo stworzenie samo przyszło do nas. Czy nie dlatego, że byliśmy podobni do Chippinga?
Snop światła mojego reflektora padł na dziwnie skuloną, podługowatą sylwetkę. Stwór stał bez ruchu, jakby na coś czekał.
Automaty rozbiegły się, ciągnąc za sobą sieć. W jasnych smugach światła widzieliśmy wyraźnie końce białych lin. Wreszcie pierścień zamknął się. Wtedy dopiero kogga rzucił się do ucieczki. Za późno. Automaty zbiegły się z trzech stron i błyskawicznie połączyły ze sobą końce sieci.
— Zaczekaj chwilę — powiedział Nett, schowany niemal cały w awaryjnym włazie, prowadzącym do ładowni.
— Co tam robisz?
— Nic takiego — odpowiedział prostując się. Zajrzałem mu przez ramię. Uporządkował ładownię, umocowując wszystkie większe i cięższe przedmioty. Podłogę wymościł pozostałymi linami i namiotami. Mimo woli pokręciłem głową i wzruszyłem ramionami.
— Zapominasz — powiedziałem drwiąco — że tam, u siebie, zwykli sypiać na gołych ścianach. Gdybyś naprawdę chciał mu umilić podróż, powinieneś raczej wstawić jakąś skośną deskę…
— Obejdzie się — mruknął, po czym odwrócił się i wszedł na pancerz. Nie patrząc w moją stronę, przerzucił nogi przez krawędź włazu i zniknął wewnątrz pojazdu. Polowanie było skończone. Czas wracać.
Stacja, widoczna gołym okiem, zakrywała kilka dalekich słońc południowego nieba. Pod nami jajowaty brązowoniebieski glob świecił jak wielki, cudaczny lampion. Kiedy patrzyliśmy na niego pierwszy raz, był zielonkawy.
— Ładna, prawda? — usłyszałem w słuchawkach głos Netta. Oprzytomniałem od razu. Znowu coś jest ładne!
Odbiłem się i omal nie przeleciałem nad uchylonym włazem Budkera. Złapałem jego krawędź w ostatniej chwili i z pasją wciągnąłem się głową w dół do wnętrza pojazdu. Wywinąłem najprawidłowszego koziołka i kiedy w górze zamajaczyło czołowe światło Netta, siedziałem już spokojnie w fotelu.
Nad oceanem była noc. Fale przetaczały się leniwie powolnym, jednostajnym ruchem. Nasłuch przynosił ledwie dosłyszalny oddech śpiącego morza.
Baterie słoneczne w strefie przybrzeżnej nie lśniły teraz. Ich powierzchnia przesuwała się pod nami matowa i martwa. Na wzgórzach za brzegiem także panował spokój.
Tym razem nie szukaliśmy już przecinek w zasiekach tutejszej roślinności. Wylądowaliśmy od razu za rzeką, na wprost kopuły, pod którą uwięziono ludzi. Bo to mimo wszystko było więzienie, nawet jeśli nie lepsze ani nie gorsze od tego, jakie miejscowi władcy zgotowali własnym pobratymcom.
Polana tonęła w mroku. Wnętrze sześcianu było ledwo widoczne. Wtedy, tamtej nocy, budowle gospodarzy globu pozostawały niemal idealnie przezroczyste i jakby oświetlone. Dzisiaj było trochę inaczej. A może ludzie nauczyli się przyciemniać to utrwalone w ścianach światło, które nocami nie przeszkadzało istotom pozbawionym oczu?
Zawołaliśmy raz i drugi. Spróbowaliśmy jeszcze na wszelki wypadek strzelić z lasera. Kopuła była na swoim miejscu. Nic się nie zmieniło.
Ludzie spali. Za posłania służyły im skafandry, wypchane jakimiś roślinami. Aira i Ramanian leżeli wewnątrz sześcianu, na podłodze. Krum ułożył się na zewnątrz. Oparł głowę o pochyłość nasypu i leżał na wznak, jakby patrzył w gwiazdy. Ciekawe, czy widzą gwiazdy? Co w ogóle jest dostępne dla ich oczu, skoro nie dostrzegają nas?…
Zawróciłem. Tu nie mieliśmy na co czekać.
Wylądowałem na wprost budowli czy kokili, którą zamieszkiwał ów uprzywilejowany osobnik, pozwalający sobie na spacery wokół pojazdu obcych przybyszów. Zapaliłem wszystkie reflektory. Ich światło skierowałem w dół, na powierzchnię gruntu. Nie chciałem, żeby nas oślepiło, kiedy ponownie wyjdzie nam. na spotkanie… jeśli wyjdzie.
Wezwałem automaty. Wytoczyły się w trójkątnym szyku. Pomiędzy nimi przewalał się po ziemi spowity w sieć, milczący kłąb. Od kiedy znalazł się w ładowni Budkera, ani razu nie usłyszeliśmy jego przenikliwego, zawodzącego głosu.
Wyszedłem za nimi, Automaty posuwały się bardzo powoli. Sieć nie krępowała zbyt ciasno pojmanego koggi. Od czasu do czasu unosił tę rurę, którą zazwyczaj podtrzymywały cztery złączone podkowiasto kończyny, jakby się rozglądał. Liny sieci naprężały się wtedy, pozostawiając mu jednak nieznaczną swobodę ruchów. Inna rzecz, że nie próbował z niej korzystać.
— Nie podchodź zbyt blisko — powiedział Nett. Patrzył za nami, wychylony z wieżyczki.
— Nie bój się — mruknąłem. — Nie będę już strzelał…
Kiedy pierwsze dwa automaty zbliżyły się do ogradzającego budowlę nasypu na jakieś dziesięć metrów, zatrzymałem orszak. Kształty śpiącego czy też odpoczywającego koggi rysowały się wewnątrz sześcianu zupełnie wyraźnie.
Podszedłem do naszego jeńca i poluzowałem trochę krępujące go sznury. Następnie pomogłem mu wstać. Zrobiłem to, ciągnąc za liny, bo mimo wszystko nie mogłem się przemóc, żeby dotknąć jego ciała. Było za bardzo nijakie, żadne, obce.
Kogga stanął na nogach, które z konieczności trzymał blisko siebie. Zachwiał się. Podtrzymałem go, w dalszym ciągu posługując się tylko linami. Wewnątrz kokili nadal nic się nie działo. Jak tamtego zbudzić? Przedtem nie reagował ani na mój krzyk, ani na wiązkę światła, którą paliłem grunt pod jego nogami. Ślepi, głusi i przeraźliwie, absolutnie obojętni?
Stałem. Kogga stał również. Jajowate kształty automatów, przechylone do przodu, czekały wraz z nami. Na niebie gwiazdy, złote, lekko przydymione. Ani śladu chmur czy choćby tych żółtawych obłoków, które w dzień dawały nieco cienia. Noc była niemal tak samo gorąca jak dzień. Z zarośli nie dobiegał najlżejszy szmer. Powietrze jakby również zasnęło.
Stałem. Mijały minuty i kwadranse. Wreszcie, chociaż broniłem się przed tym jeszcze, musiałem zacząć myśleć, co będzie, jeśli i ten nasz ostatni wybieg spali na panewce. Wojna. Tak. Nietrudno zniszczyć cywilizację, reprezentowaną przez garstkę samotników, ocalałych z bezprzykładnej w dziejach kosmosu katastrofy. Były zapewne większe kataklizmy, świat musiał widzieć upadki potężniejszych, mądrzejszych, może nawet liczniejszych ras. Ale czy któraś runęła na skutek własnej, nieokiełnzanej ciekawości?
Niewiele zobaczyliśmy dotychczas na tej planecie, która przygarnęła rozbitków, ale pewne fakty po prostu rzucały się w oczy. Zgnębieni losem, który sami sobie zgotowali, wpakowali się ze skrajności w skrajność. Zbudowali baterie słoneczne i w ten sposób zapewnili sobie dopływ energii, biorąc pod uwagę ich niewielką liczbę, zapewne na miliony lat. Następnie popadli w przerażony i przerażający równocześnie błogostan. Odrzucali wszystko, co przybywało z zewnątrz i mogło zaintrygować jakikolwiek twórczy umysł. Nie chcieli budować, tworzyć, dowiadywać się. Co robili? Czy o czymś myśleli? Czy umieli, na przykład, oddawać się jakiejś sztuce, pozbawionej jednakże form materialnych? Tego zapewne nie dowiemy się nigdy.
To ich otorbienie byłoby może łatwiejsze do przyjęcia z ludzkiego punktu widzenia, gdyby kontrolę nad swoją izolacją powierzyli martwej sieci informatycznej. Ale takie automaty, aby mogły spełniać swoje zadanie, musiałyby być ustrojami homeostatycznymi. Musiałyby więc posiadać zdolność samoorganizowania się. A to znaczyłoby oddanie się bez reszty w ręce maszyn.
Nie mogli tego zrobić. Więc wyłonili spomiędzy siebie jednostki, którym wolno było przyjmować informacje z zewnątrz, czuwać, czy z kosmosu nie nadciąga niebezpieczeństwo, czy zespoły energetyczne działają sprawnie i w końcu, czy inni są posłuszni, czy ktoś w swoim sześcianie nie szuka przypadkiem rozwiązania jakiejś zagadki, która nagle, nie wiedzieć skąd i dlaczego, wykiełkowała w jego mózgu. A skoro wyodrębnili tę pierwszą grupę, to dalszym logicznym krokiem było podzielenie jej na osobników przeznaczonych do rozwiązywania poważniejszych problemów, i takich, którzy spełniali funkcje pomocnicze. Odbyli dokładnie odwrotną drogę niż ludzkość — po ostatecznym upadku wielkiej prywatnej własności i zakończeniu trudnych procesów integracyjnych.
Ale to nie wszystko. Pozostawała ta większość… izolowana, kto wie, może bezimienna? Jakie miała uprawnienia? Czy ich rasa osiągnęła nieśmiertelność… przynajmniej w kategoriach ludzkiego pomiaru czasu? Czy wyobrażali sobie, że ta bezimienna większość będzie drzemać w swoich sześcianach przez całą wieczność?
Nett nie powiedział mi tego. Jur był mniej powściągliwy, ale i on dał mi zaledwie do zrozumienia, że przemyślał sprawę. Nie potrzebowałem tej ich delikatności. Dla postronnego obserwatora cała nasza wyprawa była z pewnego punktu widzenia jednym nonsensownym dialogiem między mną a Nettem. Jego racje znalazły w końcu monstrualnie wyolbrzymione potwierdzenie. Obraz szczątkowego społeczeństwa, złożonego z układów niemal bezwzględnie odosobnionych, jak drzewa, mógł stanowić karykaturę ostatecznego kresu drogi, po jakiej zmierza Centrala. I cóż stąd? Co innego selekcja informacji, a co innego rezygnacja z nich. Ale czy hipotetycznie jest do pomyślenia, że nie wiedzieć kiedy selekcja przeobrazi się w otorbienie? Lojalnie trzeba przyznać, że tak. Przypomniałem sobie słowa Jura. Miał rację. Nie powinniśmy dopuścić do tego, by kiedykolwiek 2abrakło wśród nas takich Nettów. Nawet, a może właśnie wśród straży Gigama, w szeregach funkcjonariuszy Centrali. Niech pilnują tego momentu, w którym moglibyśmy coś przegapić. Jakąś, jak mówił, szansę. Powiedziałem kiedyś Nettowi, że cierpi na obsesję śmierci. A jeśli się myliłem? Jeśli była to właśnie obsesja życia?…
Zapomniałem, gdzie jestem i co tutaj robię. Stałem, bezwiednie uśmiechając się do siebie. Myśli przepływały leniwie i do niczego mnie nie zobowiązywały. Cisza. Spętany kogga. Sześcian, odsyłający z powrotem wiązki promieni. Przenikający przez przezroczyste ściany osobnik, zbudowany z pięciu gładkich, wyginających się wężowato rurek. A do tego za rzeczką, jakby przeniesioną z ziemskiego rezerwatu, śpiący smacznie ludzie. Zdrowi, opaleni, potrafiący się śmiać. Nett… do licha, może sam mógłbym sobie powiesić w domu jeden z tych jego, jak je nazwał, holomazów?
Pomyślałem: „w domu” — i nagle znowu stanęła mi przed oczami twarz Avony. Ujrzałem jej smutny uśmiech. Zobaczyłem, jak znajomym ruchem odgarnia z czoła kasztanowe włosy. Aira i Nett… Nett, który ciągle jeszcze ma skrupuły, i Aira, niegdyś moja żona, znana mi do ostatniego kawałeczka jej pięknego ciała, a tak bardzo obca, nie tylko teraz, tutaj, ale i przedtem, na Ziemi.
Uczucia. Otwarty rozdział w życiu naszego społeczeństwa, losach jednostek i… w naszej służbie. Szczelina, przez którą przekradają się informacje albo przeczucie informacji. Dla niego moja dziewczyna stała się wszystkim, a ja przyjmuję to obojętnie, bo przedtem poznałem jego Avonę. Intryżka ze staroświeckiej farsy, poroniony wątek melodramatu, który zrobił klapę jeszcze przed premierą. Równocześnie fakt. Jakim cudem? Skąd? Dlaczego?
Dlaczego? A któż może wiedzieć, dlaczego rozchodzą się drogi ludzi, którzy skądinąd mają sobie wiele do zawdzięczenia i dobrze sobie nawzajem życzą?
Powiem jej, że…
Poczułem chłód na policzkach. Noc była nadal ciepła, niemal gorąca. Zamyśliłem się. Odbiegłem od rzeczywistości. Ta nie pozwalała mi na razie rozmawiać z Airą…
Powiedziałem: noc. Ale niebo na wschodzie nasiąkało powoli barwą pomarańczowo-zieloną. Brzeg rzeki, budowle, zarośla i polanki, wszystko to było już pełne dziwnego, surowego światła. Świt na Ziemi zawsze przynosi ochłodzenie. Tutaj było inaczej. Przestałem noc. Bez ruchu. Nadszedł ranek, a ja czułem, jak ściekają mi po skroniach strużki potu.
Odwróciłem się i spojrzałem w stronę Budkera. Nett tkwił nadal na swoim miejscu, wychylony do połowy z wieżyczki pojazdu. Chyba i on przetrwał w tej pozycji całą noc. Co zrobimy, jeśli dzień nie przyniesie żadnej zmiany?
Słońce oderwało się w końcu od linii horyzontu. W ścianach budowli obudziły się jakieś zbłąkane promyczki. I wtedy nareszcie samotny lokator „kokili” wstał. Przez moment trwał bez ruchu, sztywno wyprostowany, następnie ruszył prosto w naszą stronę. Przeniknął przez ścianę i przekroczył nasyp. Kiedy od naszego jeńca dzieliło go już nie więcej niż pięć kroków, dałem znak automatom. Zaczęły się powoli cofać, ciągnąc za sobą uwięzionego w sieci koggę, który, rzecz jasna, od razu stracił równowagę i upadł. Cofałem się i ja, nie patrząc za siebie, zachowując stałą odległość od mieszkańca sześcianu.
— Co teraz? — usłyszałem przyciszony głos Netta.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie. — Zabieram go na spacer. Zobaczymy, czy lubi się kąpać.
Wyminąłem Budkera i cofałem się nadal, nie zwalniając i nie przyśpieszając, aż poczułem przez nogawki spodni chłodny dotyk wody. Sięgała mi najpierw po kolana, potem doszła do piersi. Dno było równe, szorstkie. Także automaty, wlokące ze sobą swój żywy łup, osiągnęły już linię brzegu. Samotny kogga wciąż szedł za nami. Dałbym wiele, żeby móc wiedzieć, czy on patrzy, czym patrzy i co widzi. Ale dawno już porzuciłem wszelką myśl o prawdziwym kontakcie z tymi istotami. Pierwsze kosmiczne spotkanie niezbyt się ludziom udało. Dla nas kontakt mógł oznaczać jedynie bezpłodne zaspokojenie ciekawości… a oni? Nie życzyli sobie żadnych spotkań ani wzruszeń. Może dawno temu, kiedy byli jeszcze prężnie rozwijającą się rasą i myśleli dopiero o budowie strefy Dysona, kontakt naszych cywilizacji przyniósłby — nam oszałamiające technologie, a im ocalenie. Może kiedyś, po latach, kiedy uporają się z tym, co ich jeszcze czeka, jeśli zamierzają trwać w swoim otorbieniu? Ale nie teraz. Ani nie za rok. Niech nam tylko oddadzą ludzi…
Automaty uniosły związanego koggę wysoko nad powierzchnię wody i, cofając się w ślad za mną, dźwigały go ku przeciwległemu brzegowi. Osobnik, któremu pozwolono spacerować, do czego inni, jak mogliśmy się o tym przekonać, nie mieli prawa, dotarł do skraju łączki i zatrzymał się na moment. Nie stał jednak dłużej niż kilka sekund. Nagle grunt wokół niego poruszył się, jakby pod ziemią z szybkością pocisku biegł jakiś ogromny kret. Od budowli do stóp koggi, jeśli można mówić o stopach w wypadku tępo zakończonych walców, powstał taki sam nasyp jak te, które opasywały wszystkie kokile i przecinały teren od rzeki do brzegu oceanu. Kret biegł dalej. Płynąca leniwie woda wzburzyła się. Mimo woli obejrzałem się za siebie i przyśpieszyłem. Kiedy stanąłem na przeciwległym brzegu, nasyp przeciął już rzekę, która zmieniła się nagle w wodną karuzelę, i dotarł do żwirowatej plaży, nieco na lewo od miejsca, gdzie stały automaty. Wtedy nasz spacerowicz ruszył dalej. Jego nogi zagłębiły się w rzece najwyżej na wysokość trzech, czterech centymetrów. Zbudował sobie most i szedł teraz po nim, tak samo powoli jak do tej pory, tak samo pewnie i z taką samą niezmąconą godnością. Nie ulegało wątpliwości, że oni nadal potrafili wiele jako konstruktorzy i technolodzy. Zbyt wiele, jak na mój gust.
Katem oka dostrzegłem, że Nett uruchomił Budkera i podąża za nami, trzymając się w dość znacznej odległości. W dalszym ciągu siedział w wieżyczce, dookoła niej biegały już jednak kierunkowe anteny, tak że mógł się czuć bezpieczny przed ewentualnym atakiem z tyłu.
Musiałem się teraz częściej oglądać za siebie. Doszliśmy do zarośli, porastających niskie wzgórza. Przecinka nie tworzyła prostego korytarza, tylko wiła się zakosami, a ja wcale nie miałem, ochoty wypróbować na sobie, czy plecy człowieka poradzą sobie równie łatwo z suchymi, skłębionymi chaszczami, jak Budker. Na szczęście ślady naszej wczorajszej bytności były aż nadto wyraźne. To pozwoliło mi wreszcie dotrzeć bez przygód na skraj polanki, przeciętej potoczkiem. Ujrzałem, że Aira i Buk robią coś nad wodą, ale nie przyglądałem im się dłużej niż ułamek sekundy. Automaty nadal unosiły naszego jeńca w powietrzu. Teraz dałem znak, żeby go położyły, po czym, posługując się końcami lin, pomogłem mu wstać. Następnie odwróciłem się i pociągnąłem go za sobą. Automaty utworzyły teraz osłonę, idąc obok siebie, tuż za moimi plecami. Doprowadziłem skrępowanego koggę do niewidocznej ścianki, nakrywającej otoczenie sześcianu zamieszkanego przez Airę oraz jej towarzyszy, i wyciągnąłem przed siebie rękę. Uderzyłem nią kilkakrotnie w zaporę, po czym odwróciłem się, spojrzałem w stronę istoty, która przyczłapała za nami znad rzeki, i wskazałem kilkakrotnie na przemian ludzi nad strumykiem i naszego jeńca. Następnie zostawiłem tego ostatniego pod opieką automatów i poszedłem prosto do miejsca, gdzie stał kogga, wyróżniony przez swoją rasę. Zatrzymałem się dwa kroki przed nim i ponownie wskazałem uwięzionych ludzi, a potem postać spowitą w sieć. Potworzyłem ten gest kilkakrotnie i przybrałem postawę wyczekującą.
Cisza. Dokoła spieczony grunt, posypany cienką warstwą pyłu. Za moimi plecami kogga przywieziony przez nas z innego układu. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że kiedy wreszcie pryśnie ta jakaś bariera informatyczna lub czym w końcu jest to przezroczyste draństwo, niewykrywalne dla naszych czujników, uwolnieni ludzie nie zechcą stąd odjechać. Taki tu spokój…
Spokój. To właściwe słowo. Jeśli czegoś miałem już naprawdę zupełnie, ale to zupełnie dość, to właśnie spokoju.
Nagłym ruchem, nie powodowany żadną myślą, wyszarpnąłem zza pasa miotacz. Wycelowałem w bok, w kępę zarośli, i strzeliłem. Krótki błysk, a potem błyskawicznie rozprzestrzeniający się ogień. Trzask płonącego chrustu. — i ani śladu dymu. Usłyszałem okrzyk Netta, ale nie zareagowałem na niego. Przesunąłem lufę miotacza ku tyłowi i strzeliłem za siebie, w inną kępę, położoną znacznie bliżej miejsca, gdzie znajdował się uwikłany w sieć kogga. Zerknąłem na stojącą przede mną w dalszym ciągu jak pomnik postać i w końcu wycelowałem miotacz prosto w naszego jeńca.
Nareszcie coś osiągnąłem. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje, wystarczyło mi jednak, że w otoczeniu w ogóle zaczynają zachodzić jakieś zmiany.
Najpierw spomiędzy zarośli dobiegł tępy odgłos dartej ziemi i łoskot, jakby przez największy gąszcz przedzierało się wielkie zwierzę. Wkrótce okazało się jednak, że to tylko owa podziemna maszyna, naśladująca kreta. W okamgnieniu otoczyła nasypem miejsce zajęte przez osobnika przybyłego znad rzeki i zaczęła się posuwać w moją stronę. Stałem bez ruchu, tylko opuściłem rękę, w której trzymałem miotacz i odsunąłem go od biodra. Nie chciałem dwa razy powtarzać tego samego błędu.
To coś pod ziemią posuwało się teraz wolniej. Grunt nie kruszył się na wzdętej powierzchni, jakby równocześnie coś ryło od wewnątrz, a coś innego uklepywało powstałe wzniesienie. Kiedy nasyp zbliżył się do moich stóp, kret nagle zmienił kierunek. Stałem nadal bez ruchu. Palce zaciśnięte na uchwycie miotacza zbielały mi i zdrętwiały, ale nie czułem tego. Przestałem myśleć, przestałem oddychać.
Nasyp minął mnie w odległości metra. Podziemny świder zaczai znowu pracować szybciej. Zmierzał teraz prosto ku strumyczkowi, nad którym siedzieli ludzie. Kilka, najwyżej kilkanaście sekund, a zetknie się z „groblą” okalającą sześcian Airy, Buka i Kruma. Zacisnąłem szczęki. Mogłem liczyć. Ale nie robiłem tego. Nie zrobiłem nic. — Lan!
— Lan!
— Nett!
— Lan!
— Nett! Jesteście!
Pociemniało mi w oczach. Poczułem na piersi jakiś wielki ciężar, który za chwile uniemożliwi mi zaczerpnięcie powietrza. Przestraszyłem się. Zamachałem gwałtownie rękami i przezwyciężając opór stwardniałych mięśni twarzy odetchnąłem głęboko. Usłyszałem chrapliwy świst, z jakim powietrze torowało sobie drogę do moich płuc. W krtani zapiekło coś boleśnie.
Kiedy oprzytomniałem, nie było już koggi, którego sprowadziliśmy znad rzeki. Przede mną, w milczącym półkolu zatrzymali się Buk Ramanian, Aira i Leo Krum. Za nimi stanęły automaty.
— To my — wychrypiałem bezsensownie. Ujrzałem ich opalone twarze, skamieniałe w wyrazie zupełnego osłupienia. Patrzyli na mnie nadal nic nie mówiąc, następnie zaczęli się niepewnie rozglądać na boki, jakby chcieli spytać, gdzie są, co to za miejsce i skąd się tutaj wzięli.
— Nett — powiedziała półgłosem Aira. — Lan… — dodała zaraz.
Przestałem słuchać. Nie patrząc na nich, podszedłem do „naszego” koggi, który stał, kołysząc się niezdarnie na skrępowanych nogach. Wyjąłem zza pasa nóż i naciągając liny zacząłem je ciąć. Po chwili kogga był wolny. Wolny i u siebie. Nic więcej nie mogliśmy dla niego zrobić…
Podziemna sieć komunikacyjna istniała naprawdę. Uprzywilejowany osobnik musiał stworzyć dodatkowy kanał, żeby porozumieć się z innymi możnymi swojej planety. W efekcie ludzie mogą wrócić na Ziemię.
Czy postąpiono tak kierując się jedynie instynktem solidarności, na który liczyliśmy, podejmując naszą ostatnią „łowiecką” wyprawę na Telmura? Nie byłem tego pewny. Skłonny byłem raczej mniemać, że poddali analizie całą naszą działalność w układzie Ety i wysnuli logiczne wnioski. Nie byli przecież głupi. Zauważyli, że nie zachowujemy się agresywnie, jeśli nie zostajemy do tego zmuszeni. Zniszczyliśmy własne sondy, żeby ostrzec ich kosmiczne pojazdy, zamiast strzelać bezpośrednio do nich. Przywieźliśmy tego obłąkanego z Telmura. Zrozumieli, że nie zagraża im z naszej strony bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Ale zadecydowało coś innego. Po pierwsze doszli z pewnością do wniosku, że skoro odnalazł ich jeden nasz statek, to potrafią tego dokonać również następne. Woleli, żeby Ziemia zostawiła ich już w spokoju, a w każdym razie, żeby nie wysyłała ekspedycji po trupy, bo wtedy te ekspedycje mogłyby zachować się inaczej. Po drugie — jeszcze ważniejszy musiał być dla nich stopień zagrożenia informacyjnego ze strony naszej cywilizacji. Otóż ich zdaniem zapewne dostatecznie wyraźnie dali nam do zrozumienia, że nie życzą sobie kontaktu. A my nie przejawialiśmy nadmiaru ciekawości. Nie szukaliśmy ich centrów dyspozycyjnych, nie zainteresowaliśmy się instalacjami ukrytymi w tych nasypach, nie próbowaliśmy ścigać ich obiektów latających. Zajęliśmy się tylko ludźmi. A więc należało sądzić, że uwolniwszy ludzi, czym. prędzej zapomnimy o ich świecie i drodze, jaka do niego wiodła, poprzez czarną gwiazdę i ruiny strefy Dysona. Czy tak będzie naprawdę? Owszem, gdyby chodziło o mnie. Co do reszty, przyszłość pokaże.
Sieć opadła i kogga stanął wreszcie wyprostowany, w całej swej okazałości. Rozstawił szerzej nogi i zakołysał górną częścią ciała w obie strony. Nagle zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się odruchowo. Zatrzymał się. Chwilę trwał bez ruchu, po czym raptem skoczył do tyłu. Nie sposób było odgadnąć, czy się przedtem odwrócił… Jeśli dotychczas stał zwrócony do mnie przodem, to teraz mógł biec tyłem. Ale cóż znaczą te słowa w odniesieniu do… no, do koggi?…
Kiedy zniknął mi z oczu w przecince, zwróciłem się w stronę uwolnionych ludzi. Stłoczeni przy Budkerze, z przejęciem wsłuchiwali się w to, co mówił do nich wychylony z wieżyczki Nett. Aira chłonęła rozognionym wzrokiem jego chłopięcą, uśmiechniętą twarz. Krum z namysłem kiwał powoli głową. Ramanian stał nieruchomo, spoglądając jakby ze zdziwieniem na swój kompon.
W dalszym ciągu byłem jak odurzony, czułem szum w skroniach i oddychałem z trudem. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że do tej pory zaciskałem szczęki i że bardzo boli mnie noga. Spojrzałem na swoje lewe udo. Przez bandaż, a także i przez kombinezon sączyła się krew.
Wyprostowałem się i podszedłem do grupki, zebranej wokół Budkera.
— Śniadanie na trawie — powiedziałem patrząc bez uśmiechu na Netta. — Był zdaje się taki obraz. Powinieneś go znać…
— Nie wiem, o czym mówisz — rzucił cierpko. — Nie jestem historykiem sztuki. Nie jestem nawet malarzem…
Zapanowało milczenie. Aira, Ramanian i Krum patrzyli na mnie z nie ukrywanym zdumieniem. Wreszcie Buk podał rękę Airze i pomógł jej wejść na pancerz. Nett wciągnął ją do włazu. W ślad za Aira poszli Ramanian i Leo. Wtedy odetchnąłem głęboko, ostatni raz rozejrzałem się po spokojnej polance ze strumykiem, obejrzałem sobie sześcienną budowlę i zerknąłem na świeży nasyp. Następnie sam wgramoliłem się do wieżyczki i zatrzasnąłem nad sobą klapę.
W sterowni panowała ciasnota. Ludzie podzielili się rozłożonymi fotelami. Siedziałem sam przed głównym ekranem, mając za plecami elastyczne oparcie.
Jeszcze raz strzeliłem krótko z dyszy czołowych. Odległość wciąż była zbyt mała. Nie chciałem ryzykować.
Kolorowa szachownica stacji znalazła się na przecięciu nitek celownika. Statek płynął po orbicie, oddalając się od konstrukcji, która stanowiła przedmiot uzasadnionej dumy ziemskich inżynierów.
Dość. Wyciągnąłem dłoń i zatrzymałem ją przez moment w powietrzu, nad pulpitem. Następnie szybko, jakbym się bał rozmyślić, uderzyłem w czerwony klawisz spustu.
Po raz ostatni w ciągu tej wyprawy wzeszło przed nami potworne słońce anihilacji. Tym razem rozpadała się w nicość ziemska stacja badawcza. Wszelkie wielokrotnie ponawiane próby dostania się do jej wnętrza spaliły na panewce. Nie wolno nam było tak jej zostawić. Zawierała zbyt wiele informacji o jej twórcach. Rasa, zamieszkująca ten układ, jest w tej chwili nieliczna i najzupełniej nieciekawa wszystkiego, co dzieje się w bliższych i dalszych światach. Któż jednak może zaręczyć, że tak będzie zawsze? A przecież w końcu chodzi o istoty, które potrafiły przeprowadzić swoją cywilizację z umarłej gwiazdy do żywego układu planetarnego, a następnie skonstruować strefę Dysona. Kto wie, kiedy odezwie się w nich dziedzictwo ciekawskich poszukiwaczy?
Przestrzeń przed nami była czysta.
— Uwaga — powiedziałem, mimo woli zniżając głos — przygotować się. Schodzimy z płaszczyzny ekliptyki…
Statek szedł pełną mocą silników, z każdą sekundą oddalając się od ruin cywilizacji koggów i jej dziwacznie zorganizowanych resztek na planecie samotnych sześcianów.
— Jak to się stało? — spytałem, przerywając ciszę, która panowała od momentu unicestwienia stacji — że opuściliście orbitę na drugiej Telmura?
— Jak to? — zdziwił się Ramanian. — Mon wam nie powiedział?
Spojrzałem w stronę Chippinga, który siedział wsparty o Netta, na położonym oparciu jego fotela, i musiałem się uśmiechnąć.
— Tak się złożyło… — mruknąłem — że nie mieliśmy okazji porozmawiać…
— Nie mogli się ode mnie niczego dowiedzieć — wyjaśnił nieco opryskliwie Chipping — bo zaraz na drugi dzień po waszym odlocie zamiast w bazie, obudziłem się w jakimś sklepiku ze szkiełkami. Kilka minut później zacząłem widzieć w tych szkiełkach bezsensowne obrazki, potem usłyszałem potworny hałas, a wreszcie po prostu sfiksowałem. Jur powiedział, że znajdowałem się w stanie szoku informacyjnego…
— Jakim cudem miałeś się zbudzić w bazie? — zdziwiłem się z kolei ja. — W jakiej znowu bazie?
— Oni zbudowali dla niego prowizoryczną, ale dobrze wyposażoną bazę na trzeciej Telmura, zanim odlecieli — wtrącił Jur. Tak jak było umówione obudził Chippinga, kiedy tylko pozostał z nim sam na sam i teraz wiedział już wszystko, co tamten zapamiętał.
— Właśnie — przytaknął ponuro Chipping. — Tylko że ktoś albo coś obudowało tę bazę taką kryształową piramidą… Myślałem, że oślepłem, kiedy wreszcie udało mi się wyleźć na zewnątrz i spojrzałem na mój pałac. Ale wtedy byłem już chyba nieprzytomny…
— To mógł zrobić tylko ten zwariowany kogga — powiedział Nett.
A więc tak wyglądała prawdziwa geneza „informacyjnego eksperymentu” w postaci obdarzonego pamięcią wzrokową i zdolnością emitowania dźwięków ostrosłupa z pryzmatów. Twór chorego, obłąkanego koggi. Pewnie jego zmącony umysł podsunął mu wspomnienie podobnych konstrukcji, które służyły bądź miały służyć jakiemuś konkretnemu celowi i urządził sobie po prostu zabawę. Zimno mi się zrobiło na myśl, że chory, samotny, pozbawiony aparatury i narzędzi, potrafił mimo wszystko zbudować tę piramidę. Tak. Oni naprawdę umieli zbyt wiele.
— A skąd ten się tam wziął? — spytałem.
— Oni przylecieli po nas — odezwała się cicho Aira. — Taki wielki, sześcienny statek… z otwartą platformą. Wewnątrz było powietrze. Ziemskie. Uznaliśmy to za zaproszenie…
— …i skorzystaliście z niego — dokończyłem. — Ale nie przesiadaliście się, tylko uruchomiliście silniki stacji. A przedtem, żeby zachować twarz, zdecydowaliście się jednak zostawić w badanym układzie Chippinga. Tak?
— Powiedzmy, że tak — przyznał niechętnie Krum. — Nie chcieliśmy, by przebywał w bezpośrednim sąsiedztwie tej hodowli… więc przenieśliśmy bazę na sąsiednią planetę. Stamtąd Chipping miał o wszystkim zawiadomić Ziemię… ale jak wynika z tego, co sam mówi, nie zdążył. Oni… to znaczy ten obcy statek, towarzyszyli nam, kiedy budowaliśmy bazą dla Chippinga. Może wtedy został tam także ten…
— Kogga — podpowiedziałem.
— Właśnie. Zresztą nie wiem…
— No, a wasz statek? Wiecie, że jest zupełnie zdemolowany? — spytał Jur.
Ramanian przymknął na moment oczy, po czym skinął głową.
— Tak — bąknął. — Kiedy ich jednostka podchodziła do nas, jej pilot popełnił błąd. W efekcie otarli się ó nasz statek i zniszczyli go. Uznaliśmy to za wypadek…
— Ciągle uznawaliście coś za coś — warknąłem. — Ich obiekt za zaproszenie, a rozwalenie ziemskiego statku za przypadek, nad którym oni boleli tak samo jak wy. Nic innego nie przyszło wam na myśl? A skąd wiedziałeś o czarnym słońcu i jego koordynatach? — zwróciłem się z kolei do Chippinga. — Powinniśmy ci podziękować… a już zwłaszcza oni — zrobiłem gest w stronę pozostałych.
— O czarnym słońcu?… — powtórzył z najwyższym zdumieniem Chipping. — Ja?…
Westchnąłem. Więc jednak to były tylko sny, narzucone mu przez „pamiętające” pryzmaciki. Sny bywają różne. Ten akurat zawierał szczyptę przydatnych informacji.
Odwróciłem się od Chippinga i omiotłem spojrzeniem pozostałą trójkę.
— Rozumiem. Zostawiliście Chippinga w bazie, która natychmiast przestała być bazą — powiedziałem łagodniejszym tonem — i polecieliście stateczkiem, w którym było takie świetne powietrze. Co dalej?
Dłuższą chwilę panowała cisza. Wreszcie Krum odchrząknął i powiedział:
— Zostawiliśmy stację na orbicie… widzieliśmy w dole planetę, a przy naszym włazie dalej stał ten otwarty statek. Więc…
— Nie musisz kończyć — przerwałem. — Rozumiem, że niełatwo chwalić się własnymi osiągnięciami. Mnie także wrodzona skromność nigdy na to nie pozwalała. Od momentu, w którym przekonaliście Netta, żeby nie instalował kompletu selektorów, podczas kiedy wisieliście nad gigantyczną wytwórnią blekotu informacyjnego, można się było po was spodziewać wszystkiego. Ciekawość… — zawiesiłem głos.
— Wy… wiecie? — wyszeptała Aira. Szybko odwróciłem twarz, żeby nie zobaczyła mojego uśmiechu.
— Domyślamy się — odpowiedziałem spokojnie. — A jak was ściągnęli do tego pudełeczka nad potokiem?
— Wylądowaliśmy tam po prostu… w tym ich statku. Wysiedliśmy, a on odleciał. Zobaczyliśmy, że tuż obok nas stoi taki sześcian, a potem odkryliśmy, że możemy przechodzić przez jego ściany jak przez powietrze…
— Potraktowali was lepiej niż niektórych swoich — mruknąłem. — Mieliście polankę i strumyczek. Nie musieliście tłuc głowami o ściany…
— Co?
— Nic, nic. Nie próbowaliście się wydostać?
Znowu dłuższą chwilę nikt nic nie mówił.
— Widzisz — powiedział w końcu z westchnieniem Krum — my dopiero od Netta dowiedzieliśmy się, że byliśmy zamknięci Mówiliśmy oczywiście o Ziemi, że wrócimy, że przylecicie po nas, ale to wszystko było jakieś… odległe, przyblakłe. Wyłączyliśmy swoje kompony, zostawiając tylko jeden, Ramaniana, żeby uniknąć wprowadzenia w błąd tych, którzy po nas przybędą. Pojedynczy sygnał jest bardziej czytelny. Ale nie czuliśmy obecności tej kopuły… po prostu nie przychodziło nam na myśl, że jesteśmy więźniami…
— A ludzie? — spytałem, czując, że przez plecy przebiega mi zimny dreszcz. — Wasi bliscy?
— Nie…
— Nikt?
— Nie… tam był taki… taki…
— Spokój — pomógł Kramowi Ramanian. — Tam był po prostu spokój…
— Miałeś z nami trochę zabawy — powiedziałem, jakiś czas później do Jura, korzystając z tego, że wszyscy inni zajęci byli jedzeniem. — Nasłuchałeś się, co?
Zaśmiał się krótko.
— Ależ skąd. Wiedziałem, z kim lecę. Słyszałem dużo o tobie… a co do Netta… widzisz, byłem w komisji, która badała jego sprawę. Wiesz, zaraz potem, kiedy pełniąc dyżur wyłączył na jakiś czas selektory…
Trwało chwilę, zanim się otrząsnąłem i mogłem wydobyć głos.
Syknąłem. — Masz jeszcze coś
— Pięknie dla mnie?
— Nie złość się… — powiedział pojednawczym tonem. — Tak się złożyło, że przed odlotem rozmawiałem o tobie i o nim z Boukinem. Powiedział mi, czego mogę się spodziewać… i na co powinienem uważać. Więc uważałem.
— Na Netta… i na mnie?
— Tak.
— Ślicznie. I co?
— Nic. Było dobrze. Bardzo się cieszę, że mogłem polecieć właśnie z wami — zwrócił do mnie twarz, która przybrała wyraz zabawnej powagi. — Gdyby inni ludzie latali do gwiazd, można by z nimi umrzeć z nudów. Chociaż… — zastanowił się przez chwilę — czy w ogóle inni ludzie mogliby latać do gwiazd? Może gdyby nie tacy jak ty i Nett, dotąd nie wyściubilibyśmy nosa za Księżyc?
— Ja także — burknąłem kwaśno — czy tylko Nett?
— Nie. Ty także.
Chciałem mu jeszcze coś powiedzieć, ale poczułem nagle lekki dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Odwróciłem się i tuż nad sobą ujrzałem twarz Airy. Przez mgnienie poczułem na policzkach muśnięcie jej włosów. Następnie wyprostowała się nieco.
— Lan, przykro mi… — wyszeptała.
Milczałem. Przebiegło mi przez głowę wszystko, co myślałem o niej i o sobie. Ale słowa, które chciałem wypowiedzieć, uleciały jak zbłąkane informacje i w żaden sposób nie mogłem ich ściągnąć, uporządkować…
— Ach, Airo — odezwał się nagle lekkim tonem Jur — byłbym zapomniał. Mam coś dla ciebie…
Sięgnął do kieszeni bluzy i po chwili podał jej zgięty, niemal przepołowiony automacik kosmetyczny. Przyjęła go bezwiednie i przyjrzała mu się wzrokiem świadczącym, że patrzy na coś, co widzi po raz pierwszy w życiu. Nagle zrozumiała. Jej twarz wypogodziła się w nikłym uśmiechu, który jednak natychmiast ponownie ustąpił miejsca wyrazowi powagi.
— Nie przyda się już na nic — ciągnął swobodnie Jur. — Pomyślałem jednak, że może zechcesz go zachować na pamiątkę…
Skinęła nieznacznie głową, po czym, trzymając nadal automacik na otwartej dłoni, znowu zwróciła się w moją stroną.
— Nie wiem, jak to się stało, Lan — szepnęła. — Przecież naprawdę cię kochałam… ale Nett… — głos uwiązł jej w krtani.
Nett. Właśnie to imię było mi potrzebne. Uśmiechnąłem się szeroko.
— Nic nie mów, dziewczyno — mój głos brzmiał ciepło. Już byłem opanowany. — To zawsze jest trochę nieprzyjemne, kiedy ludzie się rozchodzą — powtarzałem teraz swoje myśli, które nagle powróciły i ułożyły się w logiczną konstrukcją. Czy kłamstwo zawsze jest tylko kłamstwem i niczym więcej?
— Lan?…
— Niczego nie mam wam za złe — odpowiedziałem na nie postawione pytanie. — Bardzo cię lubię. Zresztą Netta także…
Przyglądała mi się chwilę badawczo. Wreszcie potrząsnęła głową.
— Ale ja nie mogę się z tym uporać — wykrztusiła. — Ty… To znaczy ja i Nett… a ty nas uratowałeś…
Wstałem. Obszedłem fotel i położyłem jej ręce na ramionach. Patrzyła we mnie szeroko otwartymi oczami. Musiała jednak wyczytać w moim wzroku coś, co ją przekonało, bo niedostrzegalnie jej twarz zaczęła się zmieniać. W kącikach warg ponownie pojawił się uśmiech.
— Nett was uratował — stwierdziłem. — Nie ja. Nie wiem, jakim cudem tak się stało i nie należy wyciągać z.tego żadnych wniosków, ale to jemu przede wszystkim masz do zawdzięczenia, że teraz możesz nie móc uporać się sama ze sobą — zaśmiałem się. — Ładnie mi się to powiedziało, prawda?
Uśmiechnęła się odrobinę szerzej.
— I zostaniemy przyjaciółmi? — spytała z nutką przekory.
Poczułem, że na twarz nasuwa mi się jakiś cień, jakby chmura przysłoniła słońce.
— To trochę inna historia — odparłem wymijająco, siląc się na pogodny ton.
Nie zauważyła niczego.
— Ja, ty, Nett i… Avona? — spytała, przekrzywiając kokieteryjnie główkę.
Chmura rozproszyła się.
— To znowu trochę inna historia… — odwróciłem się, żeby poszukać wzrokiem Netta.