Wieżyczka zatoczyła pełne koło, a my razem z nią.
— Pusto — mruknął Nett.
— Pusto — zgodziłem się. — Pusto i nieprzytulnie…
Staliśmy na wierzchołku niewielkiego garbu, pokrytego niską, skołtunioną roślinnością barwy zielonożółtej, z nikłym fioletowym nalotem. Na wschodzie wzgórza stawały się coraz wyższe, przechodząc jakieś półtora kilometra dalej w zbocza górskiego pasma. Na północy i południu rozciągała się pustynia. Natomiast na zachód, poczynając od naszego punktu obserwacyjnego, maszerowały niskie wzniesienia, podobne do dużych wydm. Ich garby były mniej więcej równej wysokości, z rzadka tylko pojedynczy szczyt wystrzelał nad pozostałe. Jedno z takich wyższych wzgórz sterczało przed nami w odległości może pięćdziesięciu metrów, zakrywając sobą widok na wąski pas terenu, położony za nim.
Stamtąd właśnie, z zachodu, biegły ledwo uchwytne sygnały, świadczące o obecności człowieka. Ponad tym górującym nad innymi wzniesieniem musieliśmy przelecieć w ostatniej chwili przed lądowaniem. I właśnie tam znajdowało się także to coś, co powitało nas salwami światła.
Włączyłem nasłuch. Cisza. Powietrze było martwe, nieruchome. Nikłe, dalekie trzaski, echa wielkiej pustki. Ani śladu szumu czy chociażby szelestu tutejszej trawy.
I nagle w tej ciszy rozległ się przytłumiony, ale mrożący krew w żyłach krzyk. Nieludzki. Nie dlatego, że rozpaczliwy, pełen grozy lub bólu. Rzecz właśnie w tym, że nie wyrażał żadnego ze znanych człowiekowi uczuć.
— Start! — rzuciłem, chwytając obiema dłońmi za pulpit.
— Wzgórze! — zawołał niemal równocześnie Nett.
Wzgórze. Tam, dokąd prowadził namiar, emitowany przez kompon Chippinga. Ale to nie on krzyczał. Chyba że…
Poczułem, że cierpnie mi skóra na policzkach.
Stoczyliśmy się z wierzchołka trawiastego garbu. Budker cisnął nami niemiłosiernie. Jeszcze jeden skok, od którego żołądki podskoczyły nam do gardeł.
— Nie strzelaj! — usłyszałem w słuchawkach, ale moje palce same osunęły się z celowników. Żebym nie wiem jak starannie naprowadzał miotacz na cel, nie mógłbym trafić tego czegoś, nie rażąc równocześnie postaci w białym, a raczej niegdyś białym skafandrze, której ręce i nogi zwisały bezwładnie, podczas gdy tułów tkwił w objęciach…
Gdyby to stworzenie stanęło nieruchomo, przypominałoby może stylizowany pomnik, w formie ni to obelisku wspartego na czterech łukowato sklepionych podporach, ni to bramy, zakończonej smukłą wieżyczką. Ta ostatnia ucinała się gładko w pewnym punkcie, nie było tam śladu czegoś, co można by nazwać głową.
Prosta trąba, szyja, tego zresztą nie sposób nazwać po ludzku, zwinięta teraz supełkowato mniej więcej w połowie swej wysokości. Wewnątrz utworzonego w ten sposób węzła tkwił tors Chippinga. Nad białą plamą twarzy uczonego powiewały długie, proste włosy koloru miedzi. Jego dyndające bezwładnie stopy były bose. Stwór uciekał między dwa najbliższe wzniesienia. Może miał tam jakąś kryjówkę? Budker był jednak szybszy. Rzucił nami jeszcze raz i drugi, po czym na kolejnym stoku ujrzałem unoszące swój łup zwierzę tuż przed płasko ściętym dziobem maszyny. Wtedy w słuchawkach ponownie dał się słyszeć ów przeraźliwy krzyk. Równocześnie stworzenie rzuciło się w bok. Dopadaliśmy je już. Jeszcze jeden wysoki, chrapliwy wrzask. Kadłub zwierzęcia rozwinął się nagle. Był długi. Teraz, kiedy strzelił prosto ku górze, oceniłem jego wysokość na jakieś cztery metry.
Ostro zakręciłem, żeby nie wjechać na nieruchome, porzucone ciało Chippinga. Wieżyczka Budkera wysunęła się na szczyt wzgórza i raptem uderzył nas ponownie ów nieporównywalny z żadnym znanym światłem błysk, równie kolorowy i tak samo oślepiający jak tamten pierwszy, tuż przed lądowaniem.
Mrugając rozpaczliwie niewidzącymi oczami, szamotałem się chwilę z blokadą włazu. Bałem się uciekać do pomocy automatu, bo nie mogłem mieć żadnej pewności, że trafię palcem we właściwy klawisz na pulpicie. Za moment jednak i tak będę musiał otworzyć oczy, żeby odnaleźć Chippinga, zanim to stworzenie wróci… Może zresztą już wróciło, a ja wyskoczywszy z Budkera wpadnę prosto w pętlę, którą mi przygotuje ze swojej monstrualnej szyi?
— Bzdury! — syknąłem przez zaciśnięte wargi. — Wyjść muszę, a skoro tak, to znaczy, że wężowaty stwór uciekł na dobre. Proste, nie?…
Klapa puściła wreszcie z cichym trzaskiem, jakby coś pękło. Nic w Budkerze nie mogło pęknąć. Zeskoczyłem na ziemię, zatoczyłem się i upadłem.
— Namiar! — usłyszałem chrapliwy głos Netta.
Leżąc, podsunąłem sobie przegub dłoni przed same oczy i spojrzałem na ekranik. Nie zobaczyłem nic. Chipping nie prosił o pomoc, nie wzywał nas ani nikogo. Tylko jego kompon sam, cierpliwie, bezustannie powtarzał swoje skierowane donikąd wołanie.
Mgła, przesłaniająca mi pole widzenia, zaczęła bardzo powoli rzednąć. Ukląkłem i, pełznąc na czworakach, zacząłem macać dokoła siebie, jakbym się upewniał, czy nie dotarłem do skraju przepaści.
— Na lewo, Lan — w głosie Netta zabrzmiała pewność. Posłuchałem. Nett, który pozostał przed ekranami, mógł już widzieć.
Widział rzeczywiście. Przekonałem się o tym. niemal od razu. Moja lewa ręka natrafiła na coś ciężkiego, twardego, ale poddającego się naciskowi. Jakbym dotknął worka napełnionego cukrem. Przejechałem dłonią, szukając twarzy i w tym momencie mgła ustąpiła.
Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Pusto. Cicho. Jak okiem sięgnąć, ani śladu żywej istoty. Tylko moja dłoń spoczywa nadal na bezwładnym ciele pierwszego odnalezionego członka załogi ziemskiej stacji badawczej.
Ukląkłem. Chipping leżał plecami do góry. Ostrożnie przewróciłem go na wznak. Blada jak papier twarz o ostrych, kanciastych rysach.
Oczy miał zamknięte. Ująłem go za przegub dłoni i poszukałem pulsu. Ledwo wyczuwalny. Czekał tu na nas długo… licho wie, jak długo. Nie znaczy to jednak, że następna sekunda zwłoki nie mogła zadecydować o jego życiu. Wziąłem go na ręce i ruszyłem w stronę Budkera.
Nett czekał, wychylony do połowy z otwartej wieżyczki.
— Daj go — powiedział wyciągając ramiona.,Wziął ode mnie nieprzytomnego uczonego i od razu uniósł go do wysokości swojej głowy. Zupełnie jakby był przygotowany na przyjęcie znacznie większego ciężaru.
Kiedy Nett zniknął wewnątrz pojazdu, wyprostowałem się i przez chwilę oddychałem głęboko, nie myśląc o niczym. Następnie odwróciłem się i wspiąłem do maszyny.
Chipping leżał już w głębi kabiny, w fotelu przeznaczonym dla trzeciego pasażera. W jego ustach tkwiła końcówka aparatu tlenowego. Głowę miał oplataną pajęczyną cieniutkich przewodów, zbiegających się w płaskim pulpicie przystawki diagnostycznej i zespołu medycznego komputera. Przed tym pulpitem stał Nett i uruchamiał jakieś przekaźniki. Nie odwrócił się na-wet, kiedy wskoczyłem do środka.
Zostawiłem ich w spokoju. Było aż nazbyt oczywiste, że przynajmniej na razie Chipping nic nam nie powie o losie stacji i nie wyjaśni, skąd sam wziął się na tej planecie.
Sam?…
Namiar jego komponu przechwyciła jedna z sond, wysłanych przez Netta. Był to bardzo słaby sygnał… i bardzo szczęśliwy traf.
Podszedłem do sterów i przesunąłem Budkera tak, że znalazł się dokładnie na szczycie wzgórza. Zmarudziłem kilka minut, programując centralkę łączności, po czym wystrzeliłem jedna po drugiej wszystkie sondy, jakie mieliśmy w maszynie. Bo jeśli Chipping bawił tu w towarzystwie, mogło się zdarzyć, że innym zabrakło tej odrobiny szczęścia, dzięki której sonda wysłana z sąsiedniego globu przechwyciła akurat sygnał bionika.
Tym samym zadecydowałem, że zostaniemy tu jeszcze okrągłą dobę. Co najmniej tyle potrzebować będą aparaty zwiadowcze, żeby krążąc po niskich orbitach sprawdzić, czy w atmosferze globu nie błąkają się czyjeś sygnały.
Zdjąłem kask i z przegrody ładunkowej wydobyłem inny, jeden z tych, które służą pilotom ruszającym w strefę Merkurego. Był cały biały, z wyjątkiem szyby. Człowiek mógł przez nią bezkarnie wpatrywać się w słońce całymi godzinami i to z odległości mierzonych w kilometrach.
Nett nadal zajęty był kuracją Chippinga. Ano, zobaczymy…
Umocowałem kask i ponownie otworzyłem właz.
— Od czasu do czasu — rzuciłem za siebie — zerknij na mój namiar. Nie chciałbyś chyba mieć dwóch pacjentów…
Okrążyłem maszynę i rozglądając się dokoła wyszedłem na sam szczyt wzniesienia. Pusto. Teraz jednak wiedzieliśmy już, że ta pustka i cisza są pozorne. Że pełnią rolę zasłony, za którą pleni się obce, groźne życie. Glob był na skraju słonecznej ekosfery układu. Powoli, ale nieubłaganie zamierał. Czy życie zamierało z nim razem, czy też może przygotowywało się do warunków, jakie za tysiące lat zapanują na tej ziemi? Za tysiące lat… ba, za tysiące lat! Mniejsza z tym. To kwestia w sam raz dla Netta…
Nie spiesząc się szedłem w stronę, z której atakowały nas owe piorunowe błyski. W pewnej chwili pobiegłem wzrokiem ku niebu i ujrzałem, że dzień już się kończy. Słońce schowało się właśnie za grzbietami odległych gór. Było jeszcze jasno, ale od wschodu nadciągał już gęstniejący z wolna mrok.
Ponownie spojrzałem przed siebie i nagle ujrzałem to, czego szukałem. Przez kilka sekund stałem jak wryty, po czym nie odrywając wzroku od zbocza drugiego z kolei wzgórza, bo pierwsze było takie jak wszystkie inne, zacząłem bezwiednie iść dalej.
— Nett?
Zgłosił się od razu.
— Powinieneś coś obejrzeć. Co z nim?
— Na razie nic. Zrobiłem wszystko, co było można. Teraz pozostało czekać, aż…
— Zamiast czekać, przyjdź tutaj. Sprawdź programy, pole ostrzału, sprzężenie i zostaw go w spokoju.
Słuchawki zamilkły. Domyśliłem się, że zabezpiecza maszynę na wypadek, gdyby to stworzenie wróciło, samo lub w towarzystwie.
Byłem już blisko. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymałem się. Usłyszałem oddech Netta. Był przyśpieszony.
— Jestem — oświadczył. Stał tuż obok mnie. I podobnie jak mnie, nie przychodziło mu na myśl nic sensownego. Inaczej darowałby sobie to spóźnione „jestem”…
Drugie wzgórze, licząc od wzniesienia, na którym został Budker, nie było wzgórzem. W każdym razie nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Zamiast obłego garbu, z płaskiej, wylanej jakąś srebrzystą masą kotlinki strzelała w górę regularna piramida. Miniaturka w porównaniu z tym, co tłumy od tysiącleci oglądają w Egipcie. Ale tak zbudowanej, a raczej skonstruowanej — to odpowiedniejsze określenie — piramidy nie widział jeszcze nikt. Cała była z idealnie przezroczystego kryształu. Być może dlatego umknęła mojej uwadze, kiedy stojąc pod Budkerem po raz pierwszy spojrzałem w jej stronę. Ale to nie wszystko. Ten kryształ nie był jednolity. Ledwie widoczne ślady spojenia pojedynczych elementów, z których ułożono całość, tworzyły niesłychanie gęstą, regularną siatkę. Wzdłuż bocznych krawędzi ciągnęły się precyzyjnym grzebieniem trójkątne ostrza. Inaczej mówiąc cała piramida była złożona z idealnie równych, maleńkich, biorąc pod uwagę, że użyto ich jako materiał budowlany, bezbłędnie wyszlifowanych kryształowych pryzmatów. Kiedy padały na nią promienie słoneczne, oddawała ich blask ze zwielokrotnioną siłą, wydobywając z nich równocześnie wszystkie barwy tęczy. Nic dziwnego, że ślepliśmy za każdym razem, kiedy stawaliśmy pomiędzy nią a słońcem. Mogliśmy sobie raczej pogratulować, że nie oślepliśmy z kretesem.
— Latarnia morska — bąknął w końcu Nett.
— Raczej punkt triangulacyjny — odpowiedziałem z przekąsem. — Przyjechali, pomierzyli!…
— Tam się coś rusza! — przerwał mi. Rzeczywiście. Boki niektórych pryzmatów ciemniały, jakby za nimi przesuwały się jakieś kształty. Inne pozostawały jasne…
Najpierw ujrzałem jakiś workowaty kształt, pocięty na regularne kosteczki, niezbyt jednak przesunięte względem siebie, tak że obraz, który tworzyły, dało się odczytać bez większego trudu. W następnym ułamku sekundy rozpoznałem go. Wieżyczka. Anteny. Wyloty miotaczy. Amortyzatory…
Budker. Ta piramida, ten klockowaty kryształowy twór pokazywał nam teraz maszynę, którą przybyliśmy z sąsiedniej planety. Znowu ruch. Obok pojazdu pojawiła się jakaś postać. Zafalowała, łamiąc się zabawnie w krawędziach pryzmatów, i spadła w dół jak szmata. To miałem być pewnie ja.
— To — wykrztusił Nett — ma pamięć… Pamięć. A właśnie. Po co? Raczej należałoby spytać, dla kogo?
Spektakl dobiegł końca. Znowu mieliśmy przed oczami jedynie nieruchomą, szklaną wieżę, jak z dekoracji teatralnej. Scena opustoszała. Widownia…
Zacząłem iść wzdłuż bocznej ściany budowli. Niebo już ściemniało, piramida była jednak nadal jasna, jej krawędzie rysowały się niezwykle wyraziście. Tak czasem na Ziemi wyglądają małe domy pokryte świeżym śniegiem w czasie bezchmurnej, księżycowej nocy.
Za węgłem mrok zgęstniał. I wtedy właśnie wewnątrz szklanej ściany znowu pochwyciłem jakiś ruch. Stanąłem. Najpierw ujrzałem pionową rurę. Nagle złamała się wpół, znikając za moment z pola widzenia. Za chwilę wróciła. Była teraz zwinięta w węzeł, wewnątrz którego tkwiło bezwładne ciało Chippinga.
Obraz przesunął się ku górze. Jakiś trawiasty garb, zapewne szczyt jednego z okolicznych wzgórz. Moment później ukazały się na nim cztery słupowate nogi. Wreszcie owa ni to trąba słonia, ni to tułów węża pozbawionego głowy. Chippinga nie było widać. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem zarysy ciała, spoczywającego u stóp nieruchomego teraz stworzenia.
— Kogga — usłyszałem głos Netta tak bliski i wyraźny, że aż się wzdrygnąłem. Nie zauważyłem, kiedy nadszedł, okrążywszy przedtem piramidę od przeciwnej strony.
— Co?
— Kogga — powtórzył, jakby rzecz była całkiem oczywista. — Stary żaglowiec. Były wśród nich jednomasztowe. Kogga. Nie słyszałeś?
— Tak — odpowiedziałem cierpko. — Oczywiście, kogga. Widziałem w ogrodzie zoologicznym. Kogga, rząd koggowatych, rodzina…
— A nie widziałeś gdzieś przypadkiem takiej piramidy?
— Właśnie chciałem ciebie o to zapytać. Nie, nie widziałem. Sadzę jednak, że ty potrafisz ją jakoś zaszeregować. Od biedy mogłaby uchodzić za dzieło sztuki. Proporcje…
— To jest bardzo ładne… — mruknął potakująco. — Takich rzeczy nie musi się nazywać — dodał jakby od siebie. — Mogłaby stać na placu, pośrodku parku…
— Żeby oślepiać zakochanych i dzieci — dokończyłem. — Pewnie. A może zechcesz ją namalować?
— Nasze kamery sfotografowały ją już wielokrotnie… a wszystkie możliwe do uzyskania dane zostaną zapisane w bębnach komputera — odparł lodowatym tonem. — W razie czego potrafią to odtworzyć…
— To dobrze — mruknąłem — że nie chcesz tu rozstawiać sztalug. Jeszcze przyszliby jacyś ciekawscy. Ten stwór wygląda mi na przykład na wścibskiego — wskazałem ręką na nieruchome zwierzę, uwiecznione w jednobarwnym witrażu. — Ma taką długą szyję… przepraszam, zapomniałem, że to jest maszt. Jakże się to nazywa?
— Kogga — odpowiedział już łagodniejszym głosem.
— A może wiesz także, czym to właściwie krzyczy? Gdzie jednomasztowce miewają gęby? O, właśnie — dodałem szybko, bo akurat w tej samej chwili zza wzgórz dobiegł wysoki, przeciągły jęk.
— Mniejsza o gęby — Nett otrząsnął się, jakby nagle dostał dreszczy. — Sądzę, że tutaj napatrzyliśmy się już dosyć. Dałeś sondom sporo czasu — dodał bez związku. — Wracamy?
— Tak. Dałem sporo czasu… sondom, nam i wszystkiemu, co żyje na tej sympatycznej planetce. Wracamy.
Chipping leżał w nie zmienionej pozycji, z zamkniętymi oczami. To znaczy pozycji i tak nie mógł zmienić, bo pasy aparatury medycznej uniemożliwiały mu jakikolwiek ruch. Ale nadal nie odzyskał przytomności. Był przeraźliwie blady i oddychał z trudem. Od czasu do czasu pokaszliwał chrapliwie, jakby usiłował pozbyć się jakiejś przeszkody, która utkwiła mu w gardle. Sprawdziłem wskaźniki przystawki diagnostycznej, po czym szczelnie zamknąłem klapę włazu. Odczekałem, aż sprężarki wymienią powietrze wewnątrz pojazdu. Kiedy umilkły, zrzuciłem ciężki kask i rozciągnąłem się w fotelu.
— Wyślij automat pod tą kupę szkła — powiedziałem do Netta, który krzątał się jeszcze przy Chippingu. — Niech tam postoi i popatrzy.
— Ale bez broni — zastrzegł się.
— Boisz się, żeby nie zatopił twojego jednomasztowca? — spytałem. — Czy też, że strzeli w piramidę i popsuje jej boskie proporcje?
— Po prostu nie uważam za słuszne, żeby ludzie, latając do gwiazd, zostawiali za sobą trupy… obcych istot lub zwierząt. Tak czy owak to nie nasza sprawa.
— Chipping to także nie nasza sprawa?
— Chipping żyje — zareplikował. — Skąd wiesz, w jakim stanie znalazło go to stworzenie i czy na przykład to, co z nim robiło, nie było jakąś swoistą… opieką?
— Nie wiem — mruknąłem niechętnie. — Osobiście jednak wolałbym, żeby mnie w ten sposób nie niańczono…
— Nawet gdybyś miał zginąć?
— Jeszcze żyję — warknąłem.
— Kogga także — odburknął, po czym zajął się programowaniem aparatu, który miał objąć posterunek przy kryształowej piramidzie.
Połączyłem się z sondami. Żadna z nich nie zarejestrowała bodaj śladu jakiegokolwiek sensownego sygnału. Żadna nie pochwyciła w obiektywy kamer zarysów konstrukcji, która przypominałaby stację lub też stanowiła produkt obcej cywilizacji.
Wychodziło na to, ze jedyną pamiątką, jaką pozostawili tu po sobie przedstawiciele rasy, która na sąsiednim globie założyła hodowlę informacji, był ten ulepiony z pryzmatów stożek za najbliższym wzgórzem. O tym, że planeta jest nie zamieszkana, podobnie jak cały układ Bety Telmura, wiedzieliśmy już przedtem. Czyli nil novi sub sole… nie, nie sub sole, tylko pod słońcami. Wszystkimi.
Sondy wrócą dopiero w południe. Nie spodziewałem się rewelacji, ale trzeba czekać.
Ułożyłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Cisza. Ten stwór, kogga, jak chciał Nett, nie odzywał się już. Może podszedł pod maszynę i obwąchuje teraz jej amortyzatory?
— Potwór — mruknąłem, nie otwierając oczu. Usłyszałem, że Nett układa się na sąsiednim fotelu. Chwilę marudził z oparciem, opuszczając je do odpowiedniej pozycji, po czym znieruchomiał.
— Co? — spytał sennym głosem. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
— Potwór — powtórzyłem. — Prawdziwy, żywy potwór. Jak z książek dla dzieci. Latało się tu i ówdzie, człowiek pałęta się po tym lunaparku od lat… zaraz… ilu to już?
— Ja od dwunastu.
— Ja nieco dłużej — stwierdziłem. — Ale nawet ci, którzy latają od stu lat, i ci, którzy ruszali w przestrzeń przed nimi, nigdy jeszcze nie spotkali na żadnym ze znanych globów bodaj odcisku stopy autentycznego kosmicznego monstrum. Możemy sobie pogratulować…
— Trzydzieści lat temu Seymur znalazł gdzieś w okolicy Procjona te pajęczaki…
— Uhm — uśmiechnąłem się znowu. — Wiem. Było wtedy trochę szumu, zwłaszcza kiedy się okazało, że tworzą jakieś organizacje, te niby mrowiska. Tylko że pajęczaki Seymura miały po pięć milimetrów długości… gdzie im tam do twojego koggi! Nie, mój drogi. Jesteśmy pierwsi. Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie tego, że uda mi się w życiu spotkać wielkiego, uczciwego i stuprocentowo materialnego potwora, biegającego po jakiejś planecie.
— Co do mnie — odezwał się nieco mniej sennym głosem — sądzę, że w kosmosie istnieją mniej więcej wszystkie formy życia, jakie kiedykolwiek wylęgły się w wyobraźni człowieka. A to dlatego, że nasza wyobraźnia także jest częścią natury… i nie widzę powodu, dla którego by akurat ona musiała się cieszyć szczególnym przywilejem budowania żywych organizmów… jak zresztą i innych rodzajów czy kształtów materii.
— Bardzo piękny wywód — odparłem. — Przypuszczam, że ta teoryjka nawiązuje do idei obcowania ze wszystkim? — otworzyłem oczy, uderzony nową myślą. — A piramida? Powiedziałeś, że ma pamięć. Faktem jest, że pryzmaty zatrzymują w jakiś sposób obrazy, które ukazują się w najbliższej okolicy, a potem je powtarzają. Widziały i nas, ale tym nie musimy zaprzątać sobie głowy. Ważniejsze, że to może być próbka… eksperyment, rozumiesz?
Uniósł się na łokciach i spojrzał na mnie z zastanowieniem.
— Informacyjny?
— A jakże. Przylecieli tutaj, żeby w bezpiecznej odległości od domu urządzić sobie małe laboratorium. Najpierw robili próby z minerałami… lub z jeszcze innymi tworzywami. Wkrótce okazało się, że to za mało. Że z najpiękniejszych nawet pryzmacików nie da się zbudować protezowni inteligencji, która zdołałaby obsłużyć całą kosmiczną rasę. A nuż właśnie w tym czasie doszli do słusznego skądinąd wniosku, że sztuczna inteligencja nie umożliwi im kontaktu z całym potencjałem informacyjnym natury? Tak więc postawili tę piramidę, przekonali się. że to na nic, i polecieli na sąsiednią planetę, żeby sobie zafundować żywą maszynę. Tutaj nie ma warunków… glob jest na krawędzi ekosfery, jak u nas Mars. Druga natomiast ma przed sobą długi żywot… no i nie hasają po niej potwory, które mogłyby zasmakować w oceanicznej hodowli. Czyli to, co widzieliśmy dzisiaj, oznaczałoby pierwszy etap ich poszukiwań… i pierwszą porażkę. Do prawdziwej klapy doszło niedługo później…
— Jesteś bardzo pewny tego, że ponieśli klęskę — zauważył kwaśno.
— Najzupełniej — potwierdziłem. — Kto wie, czy sam się nie przekonasz… może będziesz musiał. Życzyłbym sobie tylko, żeby ta klęska nie zaciążyła na całym, otaczającym nas teraz obszarze Galaktyki. Ze względu na… — chciałem powiedzieć: Airę, ale ugryzłem się w język — ludzi — dokończyłem.
Zaległo milczenie. Nasłuch przyniósł odgłos jakiegoś bardzo dalekiego, ledwie uchwytnego szmeru. Zaszeptał przez kilka sekund, jakby w okolicy ktoś sypał na tekturową płytę pojedyncze ziarenka piasku, i ucichł.
— Niewiele widzieliśmy dotąd — odezwał się wreszcie Nett. — Wy obraz stacji… Nie stację, zgoda, tylko jej wizerunek… mniejsza, skąd się tam wziął. Ja widziałem Airę. I to wszystko. Jednak zechciej wziąć pod uwagę, że jedno i drugie zawdzięczamy tej hodowli…
Nie odpowiedziałem. Nett nie miał racji, kiedy przechodził do uogólnień. Spekulacje na temat jego argumentów nie wchodziły w rachubą. Pozostawały jednak fakty, które chcąc nie chcąc musiałem wziąć pod uwagę. Otóż faktem było, że jedynie bezprzykładnemu rozpasaniu informacyjnemu drugiej planety zawdzięczaliśmy widok stacji i Airy… widok tylko, ale taki widok w kosmosie stanowi konkret wart zapamiętania, nawet jeśli bezużyteczny. Może zresztą i nie całkiem bezużyteczny. W końcu jednak dowiedzieliśmy się czegoś o możliwościach tej hodowli. A więc punkt dla Netta. Teraz Chipping. Przecież to Nett wystrzelił sondy, kiedy my z Jurem przeszukiwaliśmy dawne wyrobiska na księżycu. Wysłał je sam, na własną odpowiedzialność. Drugi punkt.
— Te kryształki są rzeczywiście niebrzydkie — powiedziałem jakby nigdy nic. Następnie uniosłem głowę i spojrzałem na ekran. Strażnikowi, którego postawiliśmy pod piramidą, służba upływała w zupełnym spokoju. Nie działo się nic. Cisza, mrok, noc. Prawdziwa. Granatowe niebo, pełne filujących gwiazd. Prawdziwa noc jest wtedy, kiedy gwiazdy filują. A może to tylko odruch obronny człowieka, który niesie ze sobą do najdalszych światów wspomnienie ziemskiego nieba?
— Kryształki? — zamruczał niewyraźnie. — Masz rację, niebrzydkie…
— Dobranoc — powiedziałem cicho.
— Dobranoc.
Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem je z powrotem. Ekrany bezpośredniego podglądu zalane były jaskrawym, słonecznym światłem. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy.
Leniwie sięgnąłem do rączki po prawej stronie fotela. Oparcie posłusznie wyniosło mnie do pozycji siedzącej. Odwróciłem głowę i ponownie uniosłem powieki. Mój wzrok padł na leżącego nieruchomo Chippinga. Przyglądałem mu się chwilę, po czym wróciłem do ekranów. Martwy bezruch. Automat czuwający pod piramidą milczał w dalszym ciągu.
Połączyłem się z sondami. Miały za sobą już więcej niż połowę pracy. Jak do tej pory, daremnej.
Ponownie zwaliłem się całym ciężarem ciała na oparcie i utkwiłem wzrok w ekranach. Z pozycji, w jakiej się znajdowałem, mogłem widzieć
maleńki skrawek gór na horyzoncie, garb najbliższego wzniesienia i wielkie, bezchmurne niebo. Błękitne. Prawdziwe niebo — pomyślałem niedorzecznie, przypominając sobie, że przed zaśnięciem uczyniłem podobne spostrzeżenie, dotyczące prawdziwej nocy.
Prawdziwe niebo. To znaczy tylko tyle, że tutaj, jak na Ziemi, w górnych warstwach atmosfery jest wodór. To on właśnie rozprasza błękit w promieniach słonecznych. Teoria fluktuacji gęstości, sprawdzona przez każdego, kto choć raz w życiu po wyjściu z domu zadarł głowę do góry.
Staję się sentymentalny. Czy to wpływ Netta? Uśmiechnąłem się.
— Powitaj dzień uśmiechem — usłyszałem zaspany głos. — Robisz postępy, Lan. Menu jak zwykle, czy z karty?
— Jak zwykle — mruknąłem. — Może być bez muzyki.
Umilkł.
Skończyliśmy jeść to, co piloci nazywają umownie śniadaniem, obiadem lub kolacją, i zajęliśmy się aparaturą diagnostyczną.
Stan Chippinga nie uległ zmianie. Szok trwał dłużej niż po największych nawet urazach. Mimo to wskazania zespołów medycznych nie były alarmujące. Nic z tego nie rozumiałem. A przynajmniej wolałem nie rozumieć.
Połączyłem się z Jurem i podzieliłem się z nim najnowszymi wiadomościami.
— Przekazać czy zaczekać na dane, jakie przywieziecie w bębnach pamięciowych? — spytał.
— Przekaż tymczasowe doniesienie — odpowiedziałem. — Podkreśl, że jest tymczasowe — dodałem. — Inaczej Ago będzie się wściekał.
— Nie martw się — odpowiedział i przerwał łączność.
— Przewietrzymy się trochę? — spytał zachęcającym tonem Nett.
Nie potrzebowałem zbyt wiele czasu na zastanowienie. Szkoda.
— Nie — powiedziałem twardo. — Po co?
— No… — zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Właśnie — uciąłem.
Jeśli sondy nie odkryją czegoś na tym pustkowiu, z pewnością nie uda się to i nam, w jednym maleńkim rejonie, na skraju wzgórz. A wychodzić po to, żeby zobaczyć jeszcze jednego potwora lub przejrzeć się w kryształowych lusterkach? Ryzyko niemal żadne, prawda. Ale tylko „niemal”. Nie jesteśmy ekspedycją badawczą.
— Może zostawimy tutaj automat, a sami zatoczymy szerokie koło wokół tej piramidy? — Nett nie dał za wygraną. — A nuż zbudowali w okolicy coś równie ładnego? — uśmiechnął się.
— Nie.
Stanął nade mną i zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. Broda wysunęła mu się do przodu na zupełnie niesłychaną odległość. Kąciki zwężonych nagle oczu skierowały się ku dołowi. Nie przypominał już chłopca.
— Więc co będziemy robić?! — wybuchnął w końcu.
— Nic — odpowiedziałem flegmatycznie.
Stał jeszcze chwilę, przeżuwając jakieś nie wypowiedziane słowa, po czym odwrócił się gwałtownie. Okrążył fotel, potknął się o łącza aparatury diagnostycznej i usiadł ciężko. Zamruczał co niewyraźnie, wreszcie umilkł i znieruchomiał.
W południe zająłem się obiadem. Nett przyglądał się zobojętniałym wzrokiem, jak powolutku układam na pulpicie małe plastykowe pojemniczki. Jedliśmy w zupełnym milczeniu. Wyrzuciwszy naczynia, odruchowo zerknąłem na Chippinga i teraz dopiero, w ułamku sekundy, poczułem cały ciężar dotychczasowej bezczynności. Uczucie ulgi było tak silne, że omal nie krzyknąłem.
Mon Chipping leżał z twarzą odwróconą w naszym kierunku. Z pewnością nie przyszło mu to łatwo, o czym świadczyły napięte pasy. Dokonał tego jednak. Teraz wpatrywał się w Netta szeroko otwartymi oczami.
— Mon! — zawołałem, podchodząc do jego fotela. Usiadłem na bocznym oparciu i położyłem mu rękę na kolanie. Drgnął i próbował podciągnąć nogę.
— Mon — powtórzyłem, zniżając głos. — Jak się czujesz?
Ujrzałem wpatrzone w siebie wielkie, ślepe oczy. Ich źrenice były nienaturalnie rozszerzone. Zobaczyłem w nich własne rozdwojone odbicie.
— Mon! — Nett pochylił się, słyszałem jego przyspieszony oddech. — Mon!
Żyły na skroniach Chippinga nabrzmiały, jakby zmagał się z jakimś ciężarem. Wreszcie wargi mu drgnęły. Usłyszeliśmy cichy, zdławiony szept.
— Czarne słońce — w kącikach ust pojawił się nikły ślad uśmiechu. — Czarne słońce — powtórzył. — Trzeba… trzeba., polecimy tam. Polecimy, dobrze?… Dobrze?… — szarpnął głową, próbując się poderwać. Chwilę trwał tak, napinając pasy, aż zajęczały, po czym opadł ciężko na poduszkę. Wpatrywał się we mnie z jakąś rozpaczliwą nadzieją. Przez sekundę, dwie, jego źrenice żyły. Następnie zaczęły gasnąć, matowieć, aż znieruchomiały i zamarły ponownie.
Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby się uśmiechnąć. Odchrząknąłem i powiedziałem:
— Polecimy, Mon. Niedługo. Musisz tylko przedtem wyzdrowieć. Jesteś tymczasem… — zawahałem się — słaby — znalazłem wreszcie właściwe słowo. — Polecimy jutro. Pokażesz nam, prawda?
Milczał długo. Już myślałem, że znowu zapadł w błogosławiony dla nas i dla siebie stan uśpienia, kiedy raz jeszcze przemówił:
— Czarne słońce — wypłynęło z jego ledwie rozchylonych warg. — Czarne słońce. Trzeba polecieć… wiersz. To jest taka piosenka… czarne słońce. Koordynaty… nie wiersz. Dane są… polecimy…
Dalsze słowa były już tylko nieartykułowanym mamrotaniem.
Sondy wróciły punktualnie co do sekundy. Żadna z nich nie natrafiła na ślad sygnałów stacji ani pozostałych członków jej załogi. Chipping był sam. Jak się tu dostał?
Zapisaliśmy dane, które nie wnosiły niczego nowego, i pięć minut po powrocie ostatniego aparatu zwiadowczego wystartowaliśmy.
Kiedy Budker znieruchomiał, zakończywszy powrotną drogą z Trzeciej na Drugą Telmura, ze śluzy wielkiego statku wynurzyła się od razu postać w skafandrze.
— Przysłać automat? — spytał Jur.
— Nie — mruknąłem. — Wezmę go sam…
Mon pozwolił się ubrać jak kukła, nie stawiając oporu, ale i nie pomagając jednym najmniejszym ruchem. Chwilami leciał Nettowi przez ręce, po czym prostował się znowu i zastygał na moment, wpatrzony w jakiś nowy obraz, powstały w jego rozprzężonym, obłąkanym umyśle.
Otworzyłem wieżyczkę i wziąłem go na ręce. Bezwiednie odwracałem głowę, żeby nie widzieć jego oczu. Nett szedł za nami, na wszelki wypadek trzymając w pogotowiu gazowy pistolecik. Ale pomoc okazała się zbędna. Już w śluzie, kiedy wróciło ciążenie, wydało mi się nagle, że trzymam w ramionach manekin. Wrażenie było tak silne, że omal nim nie potrząsnąłem. Opanowałem się jednak.
To pewnie dlatego, że był taki lekki.
Poszedłem prosto do kabiny i złożyłem go w fotelu. Odwróciłem się, skinąłem na Jura i wskazałem mu oczami nieruchome ciało. Kiwnął głową, po czym niezwłocznie zajął się aparaturą medyczną i zespołami korektury. Wtedy poszedłem do łazienki, po drodze zrzucając z siebie skafander. Miałem dość, gdyby się ktoś pytał.
Zjedliśmy coś, a następnie siedząc przed pulpitem czekaliśmy, aż komputer podsumuje wszystkie zebrane przez nas dotychczas dane. Nie było ich zbyt wiele, należało jednak liczyć się z komplikacjami, wynikającymi z sąsiedztwa tej bezprzykładnej hodowli. Wyłączając część selektorów wprowadziliśmy przecież nielichą porcję najrozmaitszych „błędnych ogników” informacyjnych do krwiobiegu naszej aparatury.
Rzeczywiście, w okienku sumatora dość długo działy się dziwne rzeczy. Nie staraliśmy się zrozumieć sensu procesów, zachodzących w zespołach komputera. Byłby to zresztą trud z góry skazany na niepowodzenie. Wreszcie ukazały się wyniki.
Wtedy przekazaliśmy je Ziemi. Ago, Boukin, Sound i inni otrzymają je za dwa dni. Ich odczytanie zajmie im, powiedzmy, tydzień. Następny tydzień minie, zanim na podstawie uzgodnionej interpretacji przedstawią nam swój pogląd na sprawę i udzielą kilku dobrych rad. Do tego czasu powinniśmy im dostarczyć nie jedną, lecz kilka podobnych porcji. Jeśli, oczywiście, nadal mamy wierzyć w nasze szansę.
Kiedy zgasła kontrolna lampka, potwierdzająca bezpośrednią łączność z Centralą, zaświtała mi pewna myśl.
— Czy w rejestrze jednostek chorobowych, zapisanych w pamięci aparatury — wskazałem głową pulpit przystawki diagnostycznej — istnieje coś takiego jak szok informacyjny? — spytałem patrząc na Galina. Jur wyprostował się powoli i zmarszczył brwi.
Jego spojrzenie przesunęło się wolno na Netta.
— To można sprawdzić — powiedział z ociąganiem.
Milczenie.
— Widać nie wyraziłem się dość jasno — wycedziłem. — Jak były zaprogramowane selektory informacyjne stacji?
Galin wpatrywał się jeszcze przez chwilę w miejsce za moimi plecami. Nett, jak mogło się zdawać, zasnął, wstrzymując w dodatku oddech, po czym nagle odwrócił głowę. To już była odpowiedź. Spodziewałem się jej. Nie sądziłem jednak, że potwierdzenie moich podejrzeń wprawi mnie w aż taką pasję. Doskonale wiedziałem, że słowa nie pomogą, że to, co się stało, rzuca wprawdzie pewne ponure światło na przyczynę zniknięcia stacji, ale w niczym nie zmienia naszej sytuacji, mimo to jednak nie potrafiłem się opanować.
— Ty! — syknąłem, odwracając się gwałtownie do Netta. — Spójrz tutaj — wyciągnąłem rękę w kierunku Chippinga. — Spójrz, mówię! — wychrypiałem, mimo woli zaciskając pięści. — No?! — krzyknąłem z furią, bo Nett wciąż stał nieruchomo, z wzrokiem utkwionym w koniuszkach własnych butów. — Zachciało ci się obcowania ze wszystkim! To obcuj teraz z nim! Tobie ma do zawdzięczenia, że napatrzył się kryształków i zawarł znajomość z prawdziwym kosmicznym potworem. A także swoje czarne słońce! Ale on przynajmniej żyje. A reszta?! Milczysz? Ty? Miałeś tyle do powiedzenia, kiedy zobaczyłeś nagle zabłąkany w twoim ukochanym szumie informacyjnym portrecik Airy! A może takie portreciki ci wystarczą? Może wolisz je od żywych ludzi? Jesteś obłąkany? Nie bój się, wyleczymy cię… jeżeli zechcesz. Ale nie byłeś na tyle szalony, żeby nie zdawać sobie sprawy, co robisz, kiedy jako przedstawiciel Centrali przyleciałeś tu, na budowę stacji, żeby dopilnować naszych instalacji, które miały chronić ludzi przed tym, — co produkuje ta śmierdząca skorupa, a zostawiłeś im informatykę bez selektorów!
— Lan, dosyć… — dobiegł mnie cichy głos Jura.
Umilkłem. Nie na długo jednak.
— Żebym był wiedział! — wyrzuciłem z siebie. — Żebym ja był wiedział… noga twoja nie postałaby na tym statku!
— Lan, oni prosili… — wychrypiał Nett tak cicho, że ledwo usłyszałem. — Ale zostawiłem osłonę…
— To nie jest argument — zauważył łagodnie Jur. — Dobrze wam radzę, dajcie spokój. Poza wszystkim, tracimy czas…
— Oni prosili — powtórzył odrobinę głośnej Nett. — Byli ekspedycją badawczą… nie tak jak my…
Tym razem ugryzłem się w język. Jur miał rację. Tracimy czas. Nie mamy go zbyt wiele. Spokój.
W kabinie zaległa cisza. Starałem się za wszelką cenę nie myśleć o tym, co mogło wyniknąć z faktu, że Nett nie wyposażył stacji w kompletne selektory informacyjne.
Prześliznąłem się wzrokiem po nieruchomej postaci w fotelu.
— Jur! — rzuciłem.
— Uhm…
— Sprawdź, czy przystawka diagnostyczna ma zakodowaną taką jednostkę, która odpowiadałaby szokowi informacyjnemu. Jeśli nie, pomyślimy, jak go leczyć…
— To trochę potrwa… — mruknął. Bez zwłoki ruszył jednak w stronę pulpitu. Przejrzenie programów, wniesionych chociażby tylko do niektórych zespołów, musiało zająć kilkanaście minut. Znowu czas.
Wróciłem na swoje miejsce i usiadłem. Jur dwoił się i troił, krzątając się przy aparaturze. Kabinę wypełniał stukot przekaźników.
— Pomóż mi, Nett — usłyszałem w pewnej chwili. Tuż za moimi plecami coś się poruszyło. Pomyślałem, że stał tam do tej pory, głuchy i oniemiały. Aira… Może jednak nie powinienem był mówić…
Jur opadł na sąsiedni fotel i otarł wierzchem dłoni czoło.
— Miałeś rację — powiedział. — Nie leczyliśmy go dotychczas, jak należało…
Nett usiadł obok nas i wpatrzył się tępo w ekrany. Był trupio blady. Znowu przez moment zakipiała we mnie krew. Żeby nam choć powiedział. Na co liczył? Że do tego nie dojdziemy? Przecież chciał ich znaleźć… żywych. Podejrzewanie go o coś więcej niż to, co już wyszło na jaw, graniczyłoby z obsesją. Czyli, że nie liczył na nic. Wiedział, że prędzej czy później odkryjemy prawdę… i żył z tym przeświadczeniem od chwili startu. A nawet wcześniej, od kiedy tylko przyszedłem do niego, żeby mu powiedzieć o Airze. I że to on właśnie poleci jej szukać… razem ze mną.
Jur wrócił do aparatury. Przez chwilę wpatrywał się w okienka wskaźników.
— Trzy tygodnie. Za trzy tygodnie będzie zdrowy jak ryba. Jakaś szczególnie skomplikowana kuracja.
— Ludzka psychika to w ogóle dość skomplikowane urządzenie. Szczególnie kiedy zaczyna się zacinać… — odburknąłem.
Trzy tygodnie. A zatem trzeba robić swoje, nie oglądając się na Chippinga. Robić… tylko co?
— Czarne słońce — powiedział z roztargnieniem Jur, kręcąc głową. — To rzeczywiście słowa jakby wyjęte z piosenki.
— Tę piosenkę potrafi zaśpiewać tylko Chipping — odparłem. — Mam nadzieję, że nigdy jej już nie usłyszymy. Chyba że… — urwałem.
Galin spojrzał na mnie badawczo.
— To jest coś — podchwycił niepewnie. — W naszej sytuacji… tylko musicie sobie przypomnieć bardzo dokładnie wszystko, co mówił. Nie zapisywaliście?
— Nie — powiedziałem. — Za dużo działo się na zewnątrz Budkera, żebyśmy mogli rejestrować jeszcze i to, co mówiliśmy do siebie. A kiedy przynieśliśmy Chippinga, żaden z nas o tym nie pomyślał.
— Nie mówił prawie nic — odezwał się wreszcie Nett. — Kilka słów…
— Jakie to były słowa? — spytał szybko Jur.
— Czarne słońce — przypomniałem raz jeszcze. — Czarne słońce…
— I że trzeba tam polecieć — dodał Nett.
— Na czarne słońce? Przytaknąłem ruchem głowy.
— Owszem. Ale zaraz potem zaczął coś bredzić o wierszach, piosenkach…
— Kiedy mówił, że trzeba tam lecieć, w jego głosie pojawiła się jakaś autentyczna nuta — wtrącił znowu Nett. — Poza tym powiedział także „koordynaty”…
Jur zwrócił się do niego z nagłym ożywieniem.
— Jak?
— Koordynaty. Wtedy, kiedy wspomniał o czarnym słońcu… kiedy pierwszy raz wymówił te słowa. Koordynaty. Tak jakby chciał je nam podać…
Czarne słońce? Niech będzie. Byleśmy nie musieli tkwić w tej kabinie jak dyżurne pielęgniarki przy chorym, któremu i tak od tego ani się nie poprawi, ani nie pogorszy.
Jur wstał i zaczął od niechcenia przerzucać klawisze na pulpicie. Przez ekran przeleciały gwiazdozbiory… Hydry, Reticulum, Telmur… niebo południowe. Komputer przetrząsał mapy nieba, by zlokalizować najbliższe czarne słońce. Kiedy je znajdziemy, nie pozostanie nam nic innego, jak opuścić tę orbitę i ten układ. Poszlaka była śmiesznie nikła. Dwa słowa… niechby nawet trzy, wyszeptane przez obłąkanego. Ale może Jur miał rację mówiąc, że komuś, kto chce tutaj cokolwiek osiągnąć, szczypta szaleństwa jest potrzebna jak powietrze i woda? A zresztą… ja sam, w czasie mojej służby w Centrali, ładowałem już na dwóch czarnych słońcach. Inni mieli nawet więcej szczęścia. Kilka lat temu Tai za konstelacją Wieloryba znalazł czarną gwiazdę, na której zdążyły się już rozplenić jakieś porosty. Czarne słońce. No cóż…