Rozdział dziewiąty

Nie ma w naszej jednostce miejsca dla tych, co przegrywają, choćby z uśmiechem. Potrzebni nam są silni i twardzi, którzy uderzą i zwyciężą!

— Admirał Jonas Ingram, 1926


Kiedy już przećwiczyliśmy wszystko, co może zdziałać piechota na równinie, przetransportowano nas w góry, gdzie mieliśmy osiągnąć szczyty swoich możliwości. Znaleźliśmy się w Kanadyjskich Górach Skalistych, pomiędzy Górą Dobrej Nadziei a Górą Waddingtona.

Obóz Sierżanta Spooky Smitha przypominał zupełnie Obóz Currie, tyle że był o wiele mniejszy. Ale też i Trzeci Pułk był o wiele mniejszy, liczył niecałe czterysta osób, choć zaczęliśmy od ponad dwóch tysięcy.

Kaprali-instruktorów było teraz więcej niż sekcji, a sierżant Zim, mając na głowie tylko pięćdziesięciu żołnierzy, nie spuszczał z nas swych argusowych oczu. Gdy tylko ktoś popełnił najdrobniejsze wykroczenie, okazywało się, że on akurat był tuż obok.

Mieliśmy też o wiele częstszy kontakt z kapitanem Frankiem, który teraz nas szkolił. Znał nas wszystkich z wyglądu i z nazwiska i wiedział o nas wszystko. Nie był taki surowy jak Zim, mówił łagodnie i rzadko schodził mu z twarzy przyjazny uśmieszek. Były to jednak pozory, pod którymi kryła się twardość diamentu.


* * *

A więc ćwiczyliśmy… Skoki w kombinezonie były łatwe na równym gruncie. Jasne, że w górach kombinezon skacze równie wysoko i lekko. Jest jednak niewątpliwa różnica, gdy masz wykonać skok do góry przy pionowo wznoszącej się granitowej skale, pomiędzy blisko rosnącymi świerkami i pamiętać o wyłączeniu w odpowiedniej chwili silnika odrzutowego. Mieliśmy trzy poważne wypadki, dwa śmiertelne i jedno zwolnienie ze służby na podstawie orzeczenia lekarskiego.

Uprawialiśmy również wspinaczkę bez kombinezonów, obwiązani linami, uczepieni do haków. Nie mogłem pojąć po co to nam, ale nauczyłem się trzymać buzię zamkniętą na kłódkę i robić to, co każą.

Jeszcze rok temu roześmiałbym się prosto w twarz każdemu, kto by mi powiedział, że będę właził na prostopadłą skałę, gładką jak ściana budynku, mając jedynie młotek, parę głupich stalowych gwoździ i zwój liny. Jestem typem równinnym.

Korekta: byłem typem równinnym. Obecnie dokonały się pewne zmiany.


* * *

Sam zaczynałem dostrzegać, jak bardzo się zmieniłem. W Obozie Sierżanta Spooky Smitha mieliśmy swobodę, to znaczy mogliśmy chodzić do miasta. Och, po pierwszym miesiącu służby mieliśmy również swobodę w Obozie Currie. W niedzielę po południu, jeśli się nie miało służby, można było zameldować się u podoficera dyżurnego i wyjść poza obóz, pamiętając jednak by wrócić na wieczorny apel. Ale tam, poza obozem, nie było nic, pomijając dzikie króliki — żadnych dziewcząt, teatrów, sal tańca. W ogóle nic.

W Obozie Spooky mogliśmy wybrać się do miasta. Do Vancouver chodziły pociągi wahadłowe w niedzielę rano i wracały tuż przed kolacją. Instruktorzy mogli nawet spędzać w mieście noc z soboty na niedzielę a czasem udawało im się zdobyć trzydniową przepustkę.


* * *

Pierwszy raz, ledwo wysiadłem z pociągu, zdałem sobie sprawę, że się zmieniłem. Johnnie już do mnie nie pasował, to znaczy cywilne życie. Wszystko wydawało się zdumiewająco skomplikowane i niewiarygodnie nieporządne.

Nie, żebym chciał coś ująć temu miastu: Vancouver jest ładne, położone w pięknej okolicy, a ludzie mili, przyzwyczajeni do P.Z. i chętnie widzą w mieście żołnierzy. W śródmieściu jest dla nas centrum rozrywkowe. Co tydzień dansing i młode dziewczęta, z którymi można tańczyć. Seniorki-gospodynie dbają, aby każdy, nawet nieśmiały chłopak, miał partnerkę. Tego pierwszego razu na przepustce nie poszedłem do centrum. Chodziłem i gapiłem się jak głupi — na piękne domy, na wystawy zapełnione rozmaitymi niepotrzebnymi rzeczami i na tych wszystkich ludzi, spieszących, przechadzających się, robiących, co im się podoba, a każdy inaczej ubrany… No i na dziewczęta.

Zwłaszcza na dziewczęta. Nie zdawałem sobie sprawy, że one są takie śliczne. Adorowałem dziewczyny już od chwili, kiedy zorientowałem się, że różnica miedzy nami nie polega tylko na odmiennym stroju. Nigdy nie przechodziłem takiego okresu, kiedy chłopcy wiedzą, że dziewczęta są inne, ale nie lubią ich. Ja zawsze je lubiłem.

Dziewczęta są po prostu cudowne. Samo stanie na rogu i patrzenie, jak przechodzą, sprawiało rozkosz. One nie chodzą, a przynajmniej nie robią tego tak jak my. U nich wszystko się kołysze i to w różnych kierunkach… To wspaniałe!

Może i stałbym tam dotychczas, gdyby nie przechodzący policjant.

— Jak się macie, chłopcy? — zapytał. — Dobrze się bawicie? Czemu nie idziecie do centrum rozrywkowego?

Dał nam adres, wskazał kierunek i poszliśmy — Pat Leivy, Kociak Smith i ja.

Zawołał jeszcze za nami:

— Przyjemnej zabawy, chłopcy… i nie naróbcie sobie kłopotów!

Dokładnie to samo powiedział nam sierżant Zim, kiedy wsiadaliśmy do pociągu. Wcale jednak tam nie poszliśmy. Pat Leivy mieszkał w Seattle, gdy był małym chłopcem, i zapragnął zobaczyć swoje rodzinne miasto. Miał pieniądze i zaproponował, że zafunduje nam przejazd pociągiem, jeśli z nim pojedziemy. Mnie było wszystko jedno, Smith też zdecydował się jechać.

Seattle nie różniło się specjalnie od Vancouver. Tam też było dużo dziewczyn. Podobało mi się. Ale ludzie w Seattle nie byli przyzwyczajeni do łażących gromadami żołnierzy z P.Z. W dość podrzędnej restauracji, którą wybraliśmy, żeby zjeść obiad, nie powitano nas zbyt entuzjastycznie.

Podkreślam, że nie piliśmy. No, Kociak Smith wziął jedno, powtarzam — jedno piwo do obiadu, i cały czas zachowywał się miło i sympatycznie.

Byliśmy jedynymi umundurowanymi na sali. Większość gości stanowili faceci ze statków handlowych. Wtedy tego nie wiedziałem, ale ci z Powietrznej Floty Handlowej nie lubią nas. Po części dlatego, że ich związek bezskutecznie starał się, aby włączono ich do Służby Fedralnej. Wydaje mi się, że jest to stara historia, wlokąca się od stuleci.

Było między nimi paru młodych w wieku akurat odpowiednim do służby wojskowej. Tylko że oni nie poszli służyć, mieli długie włosy, wyglądali brudno i niechlujnie. Właściwie to ja też tak wyglądałem, zanim wstąpiłem do wojska.


* * *

Przy stoliku za nami dwaj cywile zaczęli wymieniać uwagi przeznaczone dla nas. Wolę ich nie powtarzać.

Udawaliśmy, że nie słyszymy. Niebawem uwagi ich stały się bardziej osobiste, a śmiechy głośniejsze. Wszyscy na sali zamilkli i przysłuchiwali się. Kociak szepnął do mnie:

— Chodźmy stąd.

Spojrzałem na Pata. Skinął głową. Rachunek już zapłaciliśmy. Wstaliśmy więc i wyszliśmy. Oni poszli za nami.

Pat powiedział szeptem:

— Uważajcie.

Szliśmy dalej nie oglądając się.

Zaatakowali nas.

Rąbnąłem mego przeciwnika z boku w szyję i przerzuciłem za siebie. Chciałem pomóc kolegom, ale było po wszystkim. Czterech nas napadło i czterech leżało. Kociak załatwił dwóch, Pat owinął przeciwnika wokół latarni.

Ktoś, zapewne właściciel knajpy, musiał wezwać policję gdy tylko wstaliśmy, żeby wyjść, bo nie zdążyliśmy nawet otrząsnąć się po tym, co się stało, a już byli. Dwóch. Starszy proponował, żebyśmy wnieśli oskarżenie, ale żaden z nas nie chciał. Zim powiedział, żebyśmy nie narobili sobie kłopotów. Wtedy Kociak odezwał się bezczelnie:

— Chyba potknęli się i upadli.

— Tak, widzę — zgodził się policjant i wyjął mojemu koledze nóż z ręki. Złamał jego ostrze o krawędź chodnika. — No, chłopcy, zmykajcie… daleko stąd.

Zmyliśmy się. Byłem zadowolony, że ani Pat, ani Kociak nie chcieli dalej rozrabiać. Mogłaby wyjść poważna sprawa — cywil obraził członka Sił Zbrojnych — ale po kiego licha? Zaatakowali nas, dostali za swoje. Koniec, kropka.

Dobrze jednak, że nigdy na przepustkę nie chodzimy z bronią… i że nauczono nas, jak unieszkodliwić przeciwnika nie zabijając go. Nie spodziewałem się, że nas napadną, ale potem wszystko robiłem automatycznie.

Zrozumiałem wtedy, po raz pierwszy, jak bardzo się zmieniłem.

Poszliśmy na stację i złapaliśmy akurat pociąg do Vancouver.


* * *

Ćwiczenie zrzutów rozpoczęliśmy natychmiast po przeniesieniu się do Obozu Spooky — kolejno, oddziałami. Podwożono nas na poligon, na północ od Walla Walla, ładowano do pojazdu, a potem — w przestrzeń — katapultowanie i na sygnał powrotny: do domu. Cały dzień pracy.

Treningi odbywały się co tydzień, a do tego w coraz trudniejszych warunkach — obszary górzyste, lody Arktyki i pustynie australijskie.

Przed zakończeniem szkolenia katapultowano nas na powierzchnię Księżyca. To znaczy, w odległości stu stóp od powierzchni kapsuła eksplodowała i musiałeś lądować w samym kombinezonie, bez spadochronu. Niezręczne lądowanie mogło skończyć się śmiercią.


* * *

Niektórzy absolutnie nie chcieli wejść do kapsuły. Nie byli zresztą z tej przyczyny szykanowani, tego samego wieczoru otrzymywali wypłatę i usuwano ich.

Zdarzyło się też, że nawet ten, który już parę razy był zrzucany, raptem wpadał w panikę i odmawiał…

Instruktorzy traktowali takiego łagodnie, jak przyjaciela, który zachorował i już nigdy nie wyzdrowieje.

Nie zdarzyło mi się odmówić wejścia do kapsuły — ale dostawałem trzęsionki. Za każdym razem trząsłem się i bałem śmiertelnie. Wciąż się boję.

Nie możesz być szeregowcem w Piechocie Zmechanizowanej, jeśli cię nie katapultowano. Opowiadają historyjkę, zapewne nieprawdziwą, o pewnym szeregowcu, który zwiedzał Paryż. Kiedy znalazł się w Pałacu Inwalidów, spojrzał na grobowiec Napoleona i spytał strażnika:

— Kto to?

Francuz był bardzo zgorszony.

— Monsieur, pan nie wie!? To jest sarkofag Napoleona! Napoleona Bonaparte — największego żołnierza jaki żył kiedykolwiek!

Szeregowiec zamyślił się, a potem zapytał:

— Tak? A gdzie go zrzucano?

Na pewno to bujda, bo przecież jest tam ogromna tablica, na której wypisano dokładnie, kim był Napoleon. Ale szeregowiec P.Z. mógłby tak się zachować.


* * *

Wreszcie nasze szkolenie zostało zakończone.

Widzę teraz, że pominąłem prawie wszystko. Ani słowa o większości rodzajów uzbrojenia, nic o tym, jak porzuciliśmy wszystko i przez trzy dni gasiliśmy pożar lasu, ani wzmianki o alarmie ćwiczebnym, który okazał się prawdziwy, ale my dowiedzieliśmy się o tym, jak już wszystko się skończyło. Nie opowiedziałem też, jak kiedyś huragan porwał namiot mieszczący kuchnię…

Właściwie bardzo mało miejsca poświęciłem pogodzie, a pogoda to niezmiernie ważny czynnik w życiu piechura, szczególnie deszcz i błoto.


* * *

Podczas promocji major Malloy wygłosił krótkie przemówienie, każdy z nas otrzymał świadectwo, przedefilowaliśmy po raz ostatni i pułk został rozwiązany. Sztandary przechowywano pieczołowicie, na wypadek gdyby jeszcze kiedyś były potrzebne i — stało się to w trzy tygodnie później.


* * *

Byłem teraz wyszkolonym żołnierzem, miałem prawo umieszczać przed swym seryjnym numerem literkę O — obywatel, zamiast R, czyli rezydent. Wielki dzień.

Największy dzień jaki przeżyłem.

Загрузка...