Rozdział jedenasty

Nie mogę wam obiecać nic poza tym, że będziecie przelewać krew i łzy, będzie się pocić i mozolić.

— W. Churchill, XX-wieczny żołnierz i mąż stanu


Kiedy wróciliśmy na statek po rajdzie na Skórniaki — po tym rajdzie, w którym załatwili Dizzy Floresa i który był pierwszym zrzutem sierżanta Jelala jako dowódcy oddziału — jakiś wartownik, stojący akurat przy przedsionku śluzy, zagadnął mnie:

— Jak poszło?

— Jak zwykle — uciąłem. Zapytywał zapewne z przyjaznego zainteresowania, ale ja nie pozbierałem się jeszcze i nie miałem ochoty gadać.

A poza tym jak można rozmawiać o zrzucie z kimś, kto nigdy w nim nie brał udziału?

— Tak? — niby się zdziwił. — Wam to dobrze. Wałkonicie się przez trzydzieści dni, a pracujecie trzydzieści minut. Nie to co ja: wachta na trzy zmiany i tak na okrągło.

— Rzeczywiście — zgodziłem się. — Niektórzy są w czepku urodzeni.

Było w tym jednak trochę prawdy. My, powietrzni piechociarze podobni byliśmy do lotników z okresu wczesnych wojen zmechanizowanych — w długiej i pracowitej karierze wojskowej mogło zawierać się tylko parę godzin rzeczywistej walki, twarzą w twarz z wrogiem. Reszta to treningi, stan pogotowia, loty patrolowe i bojowe, powroty, naprawy, remonty i przygotowania do następnych lotów i ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia.

Następny zrzut wypadał dopiero za trzy tygodnie, na inną planetę krążącą wokół innej gwiazdy — na kolonię Pluskwo-Pajęczaków.

W tym czasie dostałem belki kaprala. Do awansu podał mnie Jelly, a zatwierdziła pani komandor Deladrier, w zastępstwie oficera z naszej jednostki.

Musiałem teraz jakoś załatwić tę sprawę z Acem, ponieważ Jelly zrobił mnie zastępcą dowódcy pododdziału. Nie było to dobre. Człowiek powinien przejść wszystkie szczeble drabiny. Jelly naturalnie o tym wiedział, ale pragnął utrzymać naszą jednostkę w możliwie takiej samej formie jak za życia Porucznika.

To postawiło mnie wobec delikatnego problemu: Wszyscy trzej kaprale zależni od mnie jako dowódcy sekcji byli starszymi niż ja żołnierzami. A gdyby na przykład sierżant Johnson został zdmuchnięty w następnym zrzucie, wtedy ja musiałbym zostać dowódcą pododdziału.

Teraz moim problemem był Ace, kapral zawodowy. Gdyby Ace mnie zaakceptował, nie miałbym żadnych kłopotów z pozostałymi dowódcami sekcji.

Póki co, niby wszystko było w porządku. Po tym jak zabraliśmy razem Floresa, zachowywał się przyzwoicie. Na pokładzie nie mieliśmy jednak tyle styczności, by mogło powstać jakieś spięcie. Ale to się czuje. Nie traktował mnie jak kogoś, od kogo przyjmuje się rozkazy.

Odszukałem go więc po zajęciach. Leżał w koi i czytał.

— Ace. Chcę z tobą pogadać.

Spojrzał w górę.

— Tak? Zszedłem już z pokładu. Jestem po służbie.

— Chcę z tobą pomówić. Zaraz. Odłóż książkę.

— Cóż takiego pilnego? Muszę skończyć ten rozdział.

— Och, ja to czytałem, mogę ci opowiedzieć.

— Tylko spróbuj! — Ale książkę odłożył i usiadł.

Powiedziałem:

— Ace, chodzi o tę organizację pododziału, jesteś starszym ode mnie żołnierzem i to ty powinieneś być zastępcą dowódcy.

— Och! Znowu to samo!

— Tak. Uważam, że powinniśmy pójść razem do Johnsona, żeby załatwił to z Jellym.

— Rzeczywiście? Słuchaj, mały, pozwól, że powiem ci otwarcie — fakt, że dobrze spisałeś się wtedy, gdy musieliśmy zabierać Floresa. To muszę ci oddać. Ale jak chcesz mieć sekcję, to ją sobie wykop choćby spod ziemi, ale od mojej się od chrzań. Poza tym nic do ciebie nie mam.

— To twoje ostatnie słowo?

— Tak, to moje pierwsze i ostatnie słowo.

Westchnąłem.

— Tak też myślałem, ale wolałem się upewnić. No to sprawa załatwiona. Mam jednak jeszcze coś. Zauważyłem, że warto byłoby posprzątać w umywalni… Pomyślałem, że może zrobimy to razem. Odłóż więc książkę… Podoficerowie są zawsze na służbie, jak twierdzi Jelly.

Nie zerwał się od razu. Powiedział spokojnie.

— Naprawdę uważasz, mały, że to konieczne? Powiedziałem przecież, że nic przeciwko tobie nie mam.

— Na to wygląda.

— Myślisz, że dasz radę?

— Mogę spróbować.

— No dobra.

Poszliśmy do umywalni, przegnaliśmy szeregowca, który miał zamiar wziąć prysznic, i zamknęliśmy drzwi.

Ace spytał:

— Życzysz sobie, mały, żebyśmy stosowali jakieś ograniczenia?

— No… nie mam zamiaru cię zatłuc.

— Zgoda. Nie będziemy sobie łamać kości… chyba że niechcący. Odpowiada ci?

— Odpowiada — zgodziłem się. — Och, chyba zdejmę koszulę.

— Nie chcesz, żeby się splamiła krwią — rzucił lekko.

Zacząłem się rozbierać, a on kopnął mnie w kolano, nawet bez zamachu, płasko, całą stopą. Noga mi zdrętwiała.

Prawdziwa walka trwa sekundę albo dwie, bo tyle czasu potrzeba, żeby zabić człowieka lub powalić go bez przytomności. Ale my postanowiliśmy nie zrobić sobie krzywdy. To zmieniało sprawę.

Obaj byliśmy młodzi, w doskonałej kondycji, wyćwiczeni i przyzwyczajeni do otrzymywania razów. W tych warunkach walka musiała trwać, dopóki któryś nie został tak zbity na kwaśne jabłko, że nie mógł się ruszać. Albo mogła zakończyć się przez jakiś przypadek. Obaj jednak byliśmy zawodowcami i uważaliśmy, aby żaden przypadek się nie zdarzył. No i tak to trwało. Nie przytaczam szczegółów, bo były równie banalne jak bolesne. W jakiś czas potem leżałem na plecach, a Ace polewał mnie wodą. Popatrzył na mnie, postawił mnie na nogi i oparł o ścianę.

— Przyłóż mi! — powiedział.

— Co? — Kręciło mi się w głowie i dwoiło w oczach.

— Johnnie… przyłóż mi!

Jego twarz pływała przede mną w powietrzu. Postarałem się ją umiejscowić i grzmotnąłem. Zamknął oczy i osunął się na ziemię, a mnie z najwyższym wysiłkiem udało się nie pójść w jego ślady.

Zebrał się powoli i wstał.

— W porządku, Johnnie — powiedział. — Dostałem nauczkę i nie będę więcej pyskował… i nikt w mojej sekcji. No to już zgoda?

Skinąłem głową. Okropnie zabolało.

— Dasz grabę?

Podaliśmy sobie ręce i to też zabolało.

Nieomal każdy przeciętny człowiek wiedział więcej o toczącej się wojnie niż my. Był to okres, kiedy Pluskwo-Pajęczaki zlokalizowały naszą rodzinną planetę (zresztą dzięki Skórniakom) i dokonały najazdu niszcząc Buenos Aires. To przekształciło lokalne incydenty w otwartą wojnę.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Ziemska Federacja wojnę przegrywa. Nie wiedzieliśmy też nic o ogromnych wysiłkach, by rozbić zawiązane przeciwko nam przymierze i przeciągnąć Skórniaków na naszą stronę. Coś na ten temat można by wywnioskować z instrukcji, jakich nam udzielano — na przykład przed najazdem, w czasie którego poległ Flores, polecano nam oszczędzać Skórniaków. Niszczyć wszystkie obiekty stałe, ale nie zabijać mieszkańców, chyba że będzie to nieuniknione.

Naprawdę nie wiedzieliśmy, że przegrywamy. Byliśmy Byczymi Karkami Rasczaka, najlepszą, niepowtarzalną jednostką w całym pułku. Właziliśmy do kapsuł na rozkaz Jelly'ego i po zrzucie walczyliśmy, bo tego od nas oczekiwano.

Nasi najgorsi wrogowie, Pluskwo-Pajęczaki, składały jaja. Nie tylko składały, ale także przetrzymywały je w zapasie i wysiadywały w razie potrzeby. Jeśli zabiliśmy jednego wojownika albo tysiąc, albo parę tysięcy — natychmiast wykluwały się nowe rzesze gotowych do walki.

Można sobie wyobrazić, że na przykład jakiś dyrektor od spraw ludnościowych Pluskwo-Pajęczaków wydaje przez telefon polecenie gdzieś tam na dół i powiada: „Joe, ogrzej dziesięć tysięcy wojowników, żeby byli gotowi na środę… i każ przygotować rezerwowe inkubatory, bo wzrasta zapotrzebowanie”.

Nie twierdzę, że dzieje się dokładnie tak, ale takie są wyniki. Błędne też byłoby mniemanie, że pobudką ich działania jest instynkt, jak u termitów czy mrówek. Postępują równie inteligentnie jak my, ale w sposób o wiele bardziej skoordynowany. Potrzeba przynajmniej roku, by wyszkolić rekruta — Pluskwo-Pajęczak już lęgnie się gotów do walki.

A jednak powoli uczyliśmy się z nimi walczyć.

Nauczyliśmy się odróżniać robotników od wojowników: jeżeli rzuca się na ciebie — to wojownik, jeśli ucieka — możesz go zlekceważyć. Nauczyliśmy się też nie marnować amunicji nawet na wojowników, chyba że w obronie własnej. Zamiast tego szukaliśmy jam i wrzucaliśmy bombę z gazem porażającym system nerwowy Pluskwo-Pajęczaków. Dla nas był on nieszkodliwy. Potem, następnym granatem, blokowaliśmy wyjście z jamy.

Nie wiadomo było, czy gaz dociera aż tak głęboko, by zabić ich królowe, ale dzięki wiadomościom uzyskanym przez nasz wywiad i od Skórniaków, mieliśmy pewność, że ta taktyka bardzo im się nie podobała.

Między jedną potyczką a drugą przyszedł rozkaz awansowania Jelly'ego na porucznika. Na miejsce Rasczaka. Jelly starał się nie nadawać temu rozgłosu, ale pani komandor Deladrier rozkaz ten ogłosiła i zażądała, by Jelly jadał na dziobie statku, razem z innymi oficerami. Resztę czasu spędzał z nami, na rufie.

Dokonaliśmy już z nim jako dowódcą oddziału kilku zrzutów i jednostka przyzwyczaiła się do braku Porucznika — wciąż odczuwaliśmy to jako bolesną stratę, ale już nie tak bardzo. Po awansie Jelala zaczęliśmy przemyśliwać, że pora, byśmy przybrali nazwę od naszego obecnego szefa. Tak jak inne jednostki.

Sierżant Johnson wziął mnie ze sobą jako podporę moralną i miał przedstawić tę sprawę Jelalowi.

— Co tam? — mruknął Jelly.

— Hmm, panie sierżancie… to jest, panie poruczniku, pomyśleliśmy sobie…

— Cóż takiego?

— No, chłopcy przemyśleli to i uważają… no, mówią, że jednostka powinna się nazywać: Jaguary Jelly'ego.

— Tak myślą? Hę? A ilu z nich głosuje za tym?

— Wszyscy — odpowiedział Johnson po prostu.

— Tak? A więc pięćdziesięciu dwóch za… a jeden przeciw. Przegłosowano — przeciw.

Nikt już nigdy więcej nie podniósł tej kwestii.

W jakiś czas potem cały pluton dostał dziesięć dni wolnego i przetransportowano nas do baraków akomodacyjnych w Bazie na Sanctuary.

Było to wymarzone miejsce na spędzenie paru dni urlopu. Ludność miejscowa wiedziała, że jest wojna. Prawie połowa była zatrudniona w Bazie albo w przemyśle zbrojeniowym, a reszta w rolnictwie i przemyśle spożywczym, pracującym głównie na potrzeby Floty. Można powiedzieć, że czerpali zyski z wojny, toteż poważali mundur i szanowali żołnierzy.

Ale najważniejsze, że połowę tych cywilów stanowiły kobiety.

Trzeba być długo w koszarach albo w dalekim locie patrolowym, aby to w pełni docenić. Z tych cudownych pięćdziesięciu procent większość pełniła różne funkcje w Służbie Federalnej. Czy można sobie wyobrazić piękniejszą scenerię w całym wszechświecie?

Na baraki akomodacyjne też nie można było narzekać — żadnego luksusu, ale wygodne. A jedzenie podawali przez dwadzieścia pięć godzin na dobę.

Ja i Ace mieliśmy wspólny pokój w kwaterach dla podoficerów. Pewnego ranka, kiedy urlop się kończył, a ja właśnie odbywałem drzemkę, Ace szarpnął za moje łóżko.

— Prędzej! Wstawaj! Pluskwo-Pajęczaki atakują!

Powiedziałem mu, gdzie mam Pluskwo-Pajęczaki.

— Wstawaj! — upierał się. — Idziemy w miasto.

No dinero. — Poprzedniego wieczoru miałem randkę z czarującą chemiczką ze Stacji Badawczej. Była wiotka, rudowłosa i miała kosztowne gusta. W rezultacie musiałem iść na piechotę do domu. Ale było warto. Po co są zresztą pieniądze?

— Nieważne — odparł Ace. — Wspomogę cię. No więc wstałem i ogoliłem się.

Było gorąco i Ace zdecydował, żeby wstąpić do kantyny na Churchill Road.

Rozmawialiśmy o tym i o owym i Ace zamówił następną kolejkę. Wziąłem sok truskawkowy. Ace popatrzył w swoją szklankę i powiedział:

— Myślałeś kiedyś, żeby przepchać się na oficera?

— Co? Zwariowałeś?

— Wcale nie. Słuchaj, Johnnie, ta wojna może jeszcze potrwać. Szarych ludzi karmią propagandą, ale my wiemy swoje: Pluskwo-Pajęczaki nie mają zamiaru skapitulować. Powinieneś pomyśleć o przyszłości. Jak już trzeba grać w orkiestrze, to lepiej machać pałeczką, niż nosić ciężki bęben.

Byłem zaskoczony, tym bardziej że słyszałem to od Ace'a.

— A ty? Też chcesz zabiegać o stopień oficerski?

— Ja? — zdziwił się. — Sprawdź swoje połączenia obwodowe, chłopie, otrzymujesz błędne informacji. Przecież nie mam wykształcenia i jestem od ciebie o dziesięć lat starszy. Ty masz możliwość zdania egzaminów wstępnych i twój współczynnik inteligencji na pewno zrobi na nich wrażenie. Gdy zdecydujesz się zostać zawodowcem, zaraz zrobią cię sierżantem, a następnego dnia oficerem dowodzącym.

— Teraz widzę, że naprawdę oszalałeś!

— Posłuchaj staruszka i nie miej mi za złe, że to mówię, ale jesteś w dostatecznym stopniu głupi, pełen zapału i szczerości, aby był z ciebie oficer, za którym pójdą ludzie. A ja… Ja jestem z usposobienia podoficerem. Mam właściwą dozę pesymizmu wobec wyskoków takich entuzjastów jak ty. Kiedyś pewnie zostanę sierżantem… Odsłużę swoje dwadzieścia lat, pójdę na emeryturę i dostanę jakąś ciepłą posadkę, może w policji. Ożenię się z tłustą, sympatyczną babką, będę łowił ryby i spokojnie się wykończę.

Ace przerwał, by zaczerpnąć powietrza.

— Ale ty? — ciągnął dalej. — Zostaniesz w wojsku, będziesz wysoko awansował i zginiesz na polu chwały. A ja przeczytam o tym i będę się chwalił: Znałem go, pożyczałem mu nawet forsę, byliśmy razem kapralami. Co ty na to?

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — odparłem z wolna. — Miałem zamiar tylko odsłużyć okres służby wojskowej.

Skrzywił się kwaśno.

— I nadal spodziewasz się odrobić to w dwa lata. Widziałeś dziś takiego?

Miał rację. Jak długo trwała wojna, okres nie miał końca — przynajmniej dla szeregowców z cenzusem. Ale jednak my, ochotnicy, mogliśmy mówić: Jak tylko skończy się ta cholerna wojna, to… Zawodowiec nie mógł tego powiedzieć, jego czekała tylko emerytura, o ile on jej doczekał.

— Przecież ta wojna nie będzie trwała wiecznie.

— Nie będzie?

— To chyba niemożliwe.

— Licho wie. Mnie zresztą nikt o takich sprawach nie informuje. Ale ty, Johnnie, masz pewnie inny problem. Dziewczyna czeka, co?

— Nie. No, miałem taką jedną — odpowiedziałem ociągając się — ale zaczęła mnie w listach częstować Drogim Johnem. — Było to oczywiście kłamstwo, ale wiedziałem, że Ace tego po mnie oczekiwał. Carmen nie była moją dziewczyną i nigdy na nikogo nie czekała — jednak rzeczywiście pisała Drogi Johnie, jeśli zdarzyło jej się do mnie napisać.

Ace pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Takie już one są. Wolą wyjść za mąż za cywila, byle tylko mieć kogoś koło siebie. Ale nie martw się, synku, jak pójdziesz na emeryturę, będziesz mógł w nich przebierać jak w ulęgałkach. Poza tym mężczyzna w pewnym wieku lepiej sobie radzi z kobietami. Małżeństwo dla młodego to nieszczęście, dla starego — wygoda. — Spojrzał na moją szklankę. — Niedobrze mi się robi, jak widzę, że pijesz takie pomyje.

— Mnie też, jak patrzę na to, co ty pijesz.

Wzruszył ramionami.

— Są różne gusta. Przemyśl sobie.

Poszedłem się przejść. Musiałem sobie to i owo uporządkować w głowie.

Iść na zawodowca? Pomijając kwestię stopnia oficerskiego, czy chciałem być zawodowcem? Przeszedłem przecież przez to wszystko, żeby dostać prawo głosu, a gdy wybiorę karierę wojskową, to przywilej głosowania będzie dla mnie tak samo nieosiągalny, jakbym nigdy nie zgłaszał się na ochotnika… bo jak długo chodzi się w mundurze, nie wolno głosować. Jest to oczywiście słuszne. Gdyby, na przykład, pozwolono głosować Byczym Karkom, to ci idioci opowiedzieliby się zapewne przeciwko dokonywaniu zrzutów. A tak nie może być. W każdym razie poszedłem do wojska, by zdobyć prawo głosu. Ale czy naprawdę o to mi chodziło?

Czy kiedykolwiek zależało mi na głosowaniu? Nie, tu chodziło raczej o prestiż, o dumę, o status obywatela.

A przecież Porucznik był obywatelem w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa, chociaż nie dożył możliwości podejścia z kartą do urny. Głosował za każdym razem, gdy był katapultowany.

I ja również!

Zabrzmiały mi w myśli słowa pułkownika Dubois: Obywatelstwo wyraża się postawą, stanem umysłu, emocjonalnym przekonaniem, że całość większa jest od części… i że ta część powinna z dumą i pokorą poświecić się, by całość mogła żyć.

Teraz chyba już rozumiem, o czym mówił pułkownik Dubois.

Piechota Zmechanizowana zastąpiła mi rodzinę, którą opuściłem, a koledzy braci, których nigdy nie miałem. Gdybym ich porzucił, byłbym zgubiony.

Czemu więc nie miałbym zostać zawodowcem?

No dobrze… ale co z tym stopniem oficerskim?

Mogłem sobie wyobrazić, jak to opisywał Ace, że za dwadzieścia lat pójdę na emeryturę, będę nosił medale na piersi i ciepłe pantofle na nogach… że będę spędzał wieczory w Klubie Weteranów, wspominając z kolegami dawne dobre czasy.

Ale żeby zostać oficerem dowodzącym? Przypomniałem sobie, jak Al Jenkins kiedyś gardłował: „Jestem szeregowcem i zostanę szeregowcem! Gdy jesteś szeregowcem to niczego po tobie nie oczekują. Kto by chciał zostać oficerem? Czy nawet sierżantem? Oddychamy tym samym powietrzem, no nie? Jemy to samo żarcie. Tak samo nas katapultują. Ale żadnych zmartwień”.

Al miał rację. Co mi przyszło z tego ostatniego awansu? Tylko parę sińców i guzów. Wiedziałem jednak, że zostanę sierżantem, jeśli mnie mianują. Ochotnik nie ma nic do gadania. Staje na baczność i przyjmuje rozkaz. Zawodowiec zapewne też.

Ale kim ja właściwie jestem, żeby móc przypuszczać, iż stanę się podobny do Porucznika Rasczaka?

Tak spacerując doszedłem do Oficerskiej Szkoły Kandydackiej, chociaż nie miałem zamiaru iść tamtędy. Na placu ćwiczyła kompania kadetów. Wyglądali zupełnie tak samo jak rekruci w czasie szkolenia podstawowego.

Obserwowałem przez chwilę, jak się pocili i jak ich sierżant ochrzanią!. Potrząsnąłem głową i odszedłem stamtąd…

Wróciłem do baraków akomodacyjnych, odszukałem Jelly'ego w skrzydle oficerskim. Był u siebie. Trzymał nogi na stole i czytał jakiś tygodnik.

Zapukałem we framugę drzwi. Spojrzał i warknął:

— Kto tam?

— O co chodzi?

— Chcę iść na zawodowego.

Spuścił nogi.

— Podnieś prawą rękę.

Przyjął od mnie przysięgę, sięgnął do szuflady biurka i wyjął moje papiery.

Miał już te papiery przygotowane. Czekały na mnie gotowe do podpisu.

Ace'owi jednak nic nie powiedziałem.

Загрузка...