Musi być winny, w przeciwnym razie nie byłby tutaj!
Działa z prawej burty — OGNIA!
Kula dla niego za dobra, skopać do morza tę wesz!
Działa z lewej burty — OGNIA!
Tak wiele się wydarzyło w Obozie Currie. Przeważnie szkolenie bojowe: musztra, ćwiczenia, manewry przy użyciu wszystkiego, od gołych rąk do pozorowanej broni atomowej. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje tyle rozmaitych sposobów walki.
Zim przestał bezpośrednio dowodzić i więcej czasu poświęcał instruktażowi. Każda broń w jego ręku była śmiercionośna, ale uwielbiał noże. Sam je wyrabiał zamiast korzystać z, doskonałych zresztą, ogólnie dostępnych. Jako nauczyciel zachowywał się nieco sympatyczniej i odpowiadał nawet na głupie pytania.
Kiedyś jeden z chłopców zapytał:
— Sierżancie? Uważam, że rzucanie nożem to nawet dobra zabawa… ale właściwie po co my się tego uczymy?
— Przypuśćmy — odparł Zim — że wszystko, co masz, to nóż. Albo może nawet nie masz noża. Co wtedy zrobisz? Zmówisz paciorek i do Bozi? A może jednak rzucisz się na przeciwnika i będziesz starał się go pokonać? Synu, taka jest rzeczywistość, to nie gra w warcaby, gdzie zabić można tylko pionka.
— No właśnie, panie sierżancie. Przypuśćmy, że w ogóle jestem nie uzbrojony albo mam tylko jakiś kozik, to co? A mój przeciwnik posiada wszelkie możliwe rodzaje niebezpiecznej broni?
— Nic nie poradzisz, ma cię w ręku i może cię wykończyć — odezwał się któryś.
Zim odpowiedział nieomal łagodnie.
— Całkowicie mylisz się, synku. Nie ma nic takiego jak niebezpieczna broń. Są tylko niebezpieczni ludzie. Staramy się wyszkolić was tak, byście byli niebezpieczni — dla wroga. Niebezpieczni, nawet bez noża. Byście byli groźni, jak długo macie chociaż jedną rękę, jedną nogę i jesteście wciąż żywi. Ale weźmy ten przypadek, o którym wspomniałeś. Jestem tobą i mam tylko nóż. Ten cel poza mną — to wartownik, uzbrojony we wszystko poza bombą wodorową. Musisz go zlikwidować… Spokojnie, natychmiast, żeby nie miał czasu zawołać o pomoc.
Zim odwrócił się nieznacznie — wzzz! — i nóż, którego przed sekundą nie miał w ręku, drżał wbity w środek celu.
— Widzisz? Lepiej mieć przy sobie dwa noże. Ale tak czy inaczej musisz go załatwić… nawet gołymi rękami.
— Och…
— Jeszcze coś cię gnębi? No, powiedz. Śmiało. Jestem tu, żeby odpowiadać na wasze pytania.
— Tak, panie sierżancie. Powiedział pan, że ten wartownik nie miał bomby wodorowej. A gdyby miał? W tym sęk. My przecież mamy i gdybym ja był wartownikiem… i prawdopodobnie każdy wartownik strony przeciwnej będzie ją miał. No, nie mam na myśli koniecznie wartownika, ale w ogóle nieprzyjaciela.
— Rozumiem cię.
— No więc, widzi pan, panie sierżancie. Jeśli my możemy użyć bomby wodorowej — a jak pan sam powiedział, to nie jest gra w warcaby, to prawdziwa wojna i nikt tu nie udaje — to czy nie jest śmieszne, czołgać się w krzakach, rzucać nożami i być może dać się zabić… a nawet przegrać tę wojnę… zamiast wykorzystać tę swoją skuteczną broń i zwyciężyć? Co za sens, by mnóstwo ludzi ryzykowało życie, walcząc przestarzałą bronią, kiedy jakiś jeden profesor może dokonać znacznie więcej przyciskając po prostu odpowiedni guzik?
Zim nie odpowiedział od razu, co było do niego niepodobne. Potem odparł miękko:
— Czy jesteś zadowolony, będąc w piechocie? Możesz zrezygnować, wiesz o tym.
Chłopak coś zamruczał. Zim zawołał:
— Odpowiadaj!
— Nie mam zamiaru rezygnować, panie sierżancie. Przemęczę się do końca.
— No tak. Widzisz, na pytanie, które postawiłeś, nie może ci odpowiedzieć sierżant… Nie powinieneś mnie o to pytać. Sam powinieneś znać odpowiedź, zanim wstąpiłeś do wojska. Czy w twojej szkole były wykłady z historii i filozofii moralności?
— Słucham? Ależ oczywiście, panie sierżancie!
— Musiałeś więc poznać odpowiedź. Ale ja powiem ci, nieoficjalnie, jakie jest moje zdanie na ten temat. Jeśli chciałbyś skarcić dziecko, to czy obciąłbyś mu głowę?
— Ależ skąd, panie sierżancie!
— Oczywiście, nie. Dałbyś mu klapsa. Mogą zaistnieć okoliczności, kiedy byłoby taką samą głupotą rzucić na miasto nieprzyjaciela bombę wodorową, co przyłożyć dziecku siekierką. Wojna to nie przemoc i zabijanie, tak zwyczajnie, po prostu. Wojna jest przemocą kontrolowaną, prowadzącą do określonego celu. Celem wojny jest poparcie siłą decyzji rządu. Nie zabijanie dla samego zabijania… ale skłonienie wrogów do postępowania tak, jak sobie życzy zwycięzca. Jest to jedyna odpowiedź, jakiej mogę ci udzielić. Jeśli to cię nie zadowala, możesz zameldować się na rozmowę do dowódcy pułku. Jeżeli i on cię nie przekona — wracaj do domu, do cywila! Bo w takim wypadku, z pewnością, nie nadajesz się na żołnierza.
Zim zerwał się na nogi.
— Zdaje się, wyciągacie mnie na pogaduszki, zamiast pracować. Baczność! Spocznij, na stanowiska bojowe — marsz!
Ćwiczyliśmy z kijami i ćwiczyliśmy z drutem i uczyliśmy się, czego można dokonać najbardziej nowoczesną bronią. Jak ją obsługiwać i magazynować.
Mieliśmy też wiele zajęć z bronią przestarzałą. Na przykład strzelanie z karabinów, prawie identycznych, jak karabiny piechoty w XX wieku, zarówno do celu stałego z odmierzonej odległości, jak i do celów ruchomych. Miało nam to wyrobić pewność oka i nauczyć, byśmy byli zawsze w pogotowiu, żeby nic nas nie mogło zaskoczyć. I myślę, że była to nauka skuteczna.
Na naszych manewrach nikt nie został raniony ani zabity pociskiem karabinowym. Wypadki śmierci spowodowane były innymi broniami lub wymyślnymi urządzeniami bojowymi. Kiedyś jeden chłopak skręcił kark, szukając gwałtownie kryjówki, gdy zaczęto do niego strzelać — ale żaden pocisk go nie trafił.
Jednak właśnie to, strzelanie i krycie się, doprowadziły mnie do najcięższej depresji.
Po pierwsze — zostałem zdegradowany. Odebrano mi rangę rekrucką nie dlatego, żebym sam zawinił, ale moja sekcja źle się spisała i to w czasie mojej nieobecności… Zwróciłem na to uwagę, lecz Bronski kazał mi zamknąć gębę.
Poszedłem więc z tym do Zima, ale on odparł zimno, że odpowiadam za to, co robią moi ludzie i zarobiłem sześć godzin karnej służby. I jeszcze ochrzanił mnie, że zwróciłem się do niego bez zezwolenia Bronskiego.
Następnie — przyszedł wreszcie list od matki. Bardzo mnie przygnębił.
Potem — wywichnąłem sobie ramię przy pierwszej musztrze w pancernym kombinezonie zmechanizowanym, przydzielono mi lżejszą służbę i miałem za dużo czasu na myślenie i użalanie się nad sobą.
Byłem tego dnia ordynansem w biurze dowódcy batalionu. Z początku wykazywałem wielki zapał, bo chciałem zrobić dobre wrażenie. Okazało się jednak, że kapitan Frankel nie oczekiwał po mnie zapału. Chciał natomiast, żebym siedział spokojnie, nic nie mówił i nie zawracał mu głowy. I znów miałem czas, żeby medytować nad swoim marnym losem. Zdrzemnąć się nie miałem odwagi.
Wkrótce po obiedzie niespodziewanie wkroczył sierżant Zim, a za nim trzech ludzi. Zim, jak zwykle, wyglądał schludnie i elegancko, ale wyraz jego twarzy przywodził na myśl śmierć. Pod prawym okiem miał siniec, co przecież było zupełnie niemożliwe.
Za nim, między dwoma innymi, stał Ted Hendrick. Był brudny, ale kompania miała właśnie ćwiczenia polowe, więc jasne, że prawie cały czas czołgał się w błocie i kurzu. Warga Teda była rozcięta, a podbródek i bluza poplamione krwią. Nie miał furażerki. W jego oczach malowała się wściekłość.
Kapitan Frankel zdziwił się.
— O co chodzi, sierżancie?
Zim stał sztywno jak słup soli i recytował jak maszynka:
— Dowódca Kompanii H melduje dowódcy batalionu. Złamanie dyscypliny. Artykuł dziewięćdziesiąt jeden, zero siedem. Odmowa wykonania rozkazu podczas symulowanej walki. Artykuł dziewięćdziesiąt jeden, dwadzieścia. Nieposłuchanie komendy, ten sam artykuł.
Kapitan Frankel zdumiał się.
— Zwracacie się z tym do mnie, sierżancie? Służbowo?
Nie wiem, jak Zim to zrobił, że wyglądał na zakłopotanego, a równocześnie jego twarz i głos pozostały całkowicie bez wyrazu.
— Żołnierz domagał się postawienia go przed dowódcą batalionu.
— Ach tak. W dalszym ciągu nie rozumiem, sierżancie, ale należy mu się ten przywilej. A więc jaki to był rozkaz?
— Rozkaz zamarcia w bezruchu, panie kapitanie.
Spojrzałem na Hendricka myśląc: ale żeś się urządził, bracie!
Na rozkaz zamarcia należy paść na ziemię, kryć się, jeśli można, a potem zamrzeć, w ogóle nie ruszać się, nawet nie mrugnąć okiem, aż do odwołania rozkazu.
Brwi Frankla pojechały do góry.
— Następny zarzut?
— To samo, panie kapitanie. Po niewykonaniu rozkazu zamarcia, nie posłuchał ponownego wezwania.
Kapitan Frankel był ponury.
— Nazwisko?
Zim odpowiedział.
— Hendrick, T.C., rekrut szeregowiec RP 7960924.
— No więc, Hendrick, zostajecie pozbawieni wszystkich przywilejów na okres trzydziestu dni. Poza służbą i posiłkami macie nie opuszczać namiotu. Wyjść wolno jedynie dla załatwienia potrzeb higienicznych. Dziennie trzy godziny karnej służby — godzinę przed capstrzykiem, godzinę przed pobudką oraz godzinę w południe, zamiast posiłku. Wieczorem otrzymacie chleb i wodę — chleba tyle, ile zjecie. Co niedzielę — dziesięć godzin dodatkowej służby. Możecie otrzymać zezwolenie na uczestnictwo w nabożeństwie.
Pomyślałem: O Boże, ale mu dosolili!
Kapitan Frankel mówił dalej:
— I tak macie szczęście, Hendrick, że bez zwołania sądu wojennego nie mogę wymierzyć wam sroższej kary… Nie chcę jednak plamić opinii waszej kompanii. Odmaszerować! — Spuścił oczy na papiery na biurku, uważając sprawę za skończoną.
— Dlaczego pan mnie nie wysłuchał?! — wrzasnął Hendrick.
Kapitan spojrzał.
— Och, przepraszam. Masz coś do powiedzenia?
— Chyba, że mam! Sierżant Zim uprzedził się do mnie! Dokucza mi, dręczy, tyranizuje od pierwszego dnia! On…
— Spełnia swoje obowiązki — powiedział zimno kapitan. — Zaprzeczasz obu oskarżeniom wysuniętym przeciwko tobie?
— Nie, ale… on nie powiedział, że leżałem w mrowisku!!!
Frankel skrzywił się z niesmakiem.
— Och, a więc pozwoliłbyś, aby zabito ciebie, a może twoich kolegów, tylko z powodu paru małych mrówek?
— Wcale nie paru! Były ich setki i gryzły!
— Ach tak? Młody człowieku, pozwól, że powiem ci otwarcie: nawet gdyby to było gniazdo jadowitych węży, powinieneś zachować się tak, jak ci rozkazano: zamrzeć w bezruchu. — Frankel zrobił pauzę. — Masz coś jeszcze do powiedzenia na swoją obronę?
Hendrick stal z otwartą gębą.
— Naturalnie, że mam! On mnie uderzył! Uderzył mnie własnoręcznie! Oni wszyscy spacerują z tymi idiotycznymi pałkami i biją nas po tyłku albo szturchają w plecy. Jakoś nauczyłem się to znosić. Ale on uderzył mnie pięścią! Powalił mnie na ziemię i wrzeszczał: Zamrzyj ty głupi ośle! I co pan kapitan na to?
Kapitan Frankel spuścił wzrok na swoje ręce, a potem znów spojrzał na Hendricka.
— Młodzieńcze, trwasz w błędnym przekonaniu, powszechnie panującym wśród cywilów. Uważasz, że oficerom, twoim zwierzchnikom, nie wolno dotknąć cię ręką. W stosunkach towarzyskich jest to prawda. Ale przy zależności służbowej sprawa ma się zupełnie inaczej.
Kapitan obrócił się w krześle i wskazał na parę skoroszytów.
— Tu oto są prawa, które was obowiązują. Możesz przejrzeć wszystkie artykuły, wszystkie wyroki sądu wojennego i ich uzasadnienia, a nie znajdziesz ani jednego zdania, ani jednego słowa, które by sugerowały, że twój zwierzchnik nie może cię uderzyć albo w inny sposób skarcić fizycznie w czasie pełnienia służby. Są sytuacje, w których dowódca, oficer czy podoficer, ma nie tylko prawo, ale i obowiązek zabić podwładnego, i to nawet bez ostrzeżenia, żeby, na przykład, położyć kres tchórzliwemu zachowaniu się w obliczu nieprzyjaciela. — Kapitan postukał palcami w biurko. — A jeśli chodzi o te pałki, mają one dwa zastosowania. Po pierwsze: są znamieniem władzy. Po drugie: uderzenie pałką ma wzmocnić dyscyplinę i waszą prężność. Takie uderzenie nie powoduje poważniejszych obrażeń. Trochę najwyżej zapiecze. Oszczędza jednak tysiąca słów.
Kapitan Frankel westchnął.
— Hendrick, tłumaczę ci to wszystko, bo bezcelowe jest karanie człowieka, jeśli nie wie, za co został ukarany. Byłeś niegrzecznym chłopcem, celowo powiadam: chłopcem, gdyż najwyraźniej nie stałeś się jeszcze mężczyzną, choć staramy się o to, zdumiewająco nieposłusznym chłopcem, biorąc pod uwagę stadium twego szkolenia. Nic nie powiedziałeś na swoją obronę. I nawet nic z tego, co powiedziałeś, nie może wpłynąć na złagodzenie kary. Chyba że jeszcze znajdziesz coś na swoje usprawiedliwienie, choć przyznam, że trudno mi coś takiego sobie wyobrazić.
Rzuciłem parę razy okiem na Hendricka, gdy go kapitan ochrzaniał. Te jego spokojne, łagodne słowa, to było gorsze o.p.r., niż kiedykolwiek słyszeliśmy od Zima.
Wyraz twarzy Hendricka zmieniał się od pełnego oburzenia do wielkiego zdumienia, a teraz stał się ponury.
— Mów! — rzucił Frankel ostro.
— Och… no, rozkazano nam zamrzeć w bezruchu, rzuciłem się więc na ziemię i okazało się, że upadłem na mrowisku. Podniosłem się na kolana, aby się nieco przesunąć, ale dostałem cios w plecy, który mnie powalił. A on jeszcze zaczął na mnie wrzeszczeć — no to zerwałem się i przyłożyłem mu, a on…
— DOŚĆ! — Kapitan Frankel wstał z krzesła. Wydawał się bardzo wielki, chociaż nie jest dużo wyższy ode mnie. Wbił wzrok w Hendricka.
— Ty… uderzyłeś… dowódcę swojej kompanii???
— Powiedziałem przecież. Ale on pierwszy mnie zdzielił i to z tyłu, nawet go nie widziałem. Nikomu nie pozwolę na to, więc mu dałem na odlew, a on znów mnie strzelił i wtedy…
— Zamilcz!
Hendrick przerwał. A potem dodał:
— Mam dość tej parszywej jednostki.
— Sądzę, że pójdziemy ci na rękę — powiedział Frankel głosem lodowatym. — I to szybko.
— Proszę o kawałek papieru. Złożę rezygnację.
— Chwileczkę. Sierżancie Zim.
— Tak jest, panie kapitanie. — Zim od dłuższego czasu nie wypowiedział ani słowa. Stał sztywny jak drąg, tylko widać było, że zaciska szczęki. Popatrzyłem, rzeczywiście miał siniaka. Hendrick musiał mu zdrowo przyłożyć. Ale on sam nic o tym nie powiedział, a kapitan Frankel nie pytał — może myślał, że Zim wpadł na drzwi i wyjaśni później.
— Czy odnośne artykuły, zgodnie z zarządzeniem, były podane do wiadomości pańskiej kompanii?
— Tak jest, panie kapitanie. Zostały ogłoszone i odczytywano je na apelu w każdą niedzielę rano.
Nagle przestało to być zabawne. Stuknąć Zima? I żeby cię mieli za to powiesić? Przecież każdy z nas w kompanii zamierzał się na sierżanta Zima. A niektórym nawet udało się go huknąć, gdy uczył nas prowadzić walkę wręcz. Do diabła! Shujumi przecież kiedyś tak go obrabiał, że Zim stracił przytomność. Bronski wylał na niego wiadro wody, a nasz sierżant wstał, podał Shujumiemu rękę, uśmiechnął się i rozłożył go na obie łopatki. Kapitan Frankel rozejrzał się i wskazał na mnie.
— Ty. Kwatera Główna pułku na ekran. — Zrobiłem to, ale palce miałem jak z drewna. Cofnąłem się, kiedy ukazała się jakaś twarz.
— Adiutant — twarz się zameldowała.
Frankel miał głos zachrypnięty.
— Komendant Drugiego Batalionu melduje się do dowódcy pułku. Proszę o wyznaczenie oficera do składu sądu.
Twarz spytała:
— Na kiedy jest potrzebny?
— Tak szybko jak to możliwe.
— Dobrze. Sądzę, że Jake jest w Kwaterze Głównej. Artykuł i nazwisko?
Kapitan Frankel podał dane Hendricka i zacytował numer artykułu.
Twarz na ekranie wydała gwizd i zasępiła się.
— Tak jest. Jak tylko dopadnę Jake'a. Sam też się stawię, tylko zamelduję Staremu.
Kapitan Frankel zwrócił się do Zima.
— Ta eskorta, czy mogą być świadkami?
— Tak jest.
— Czy szef jego sekcji też to widział?
Zim sekundę zawahał się.
— Sądzę, że tak, panie kapitanie.
— Sprowadzić go.
Frankel spytał Hendricka:
— Jakich świadków obrony chcesz powołać?
— Nie potrzebuję żadnych świadków. On dobrze wie, co zrobił! Proszę mi tylko dać kawałek papieru i wyniosę się stąd.
— Wszystko w swoim czasie.
Nie upłynęło i pięć minut, gdy zjawił się Mahmud, a po nim porucznik Spieksma.
— Dobry wieczór, kapitanie. Oskarżony i świadkowie obecni? Wszystko przygotowane? Magnetofon włączony?
— Tak jest.
— Doskonale. Hendrick, wystąp!
Hendrick zrobił to, był zdumiony do najwyższych granic i nerwy jakby zaczynały go zawodzić. Porucznik Spieksma oznajmił raźno:
— Polowy Sąd Wojenny zwołany na rozkaz majora F.X. Malloya, dowodzącego Trzecim Pułkiem Ćwiczebnym w Obozie Arthura Currie, zgodnie z paragrafem czwartym Zarządzenia Ogólnego, wydanego przez Dowództwo Generalne do Spraw Szkolenia i Dyscypliny, w oparciu o Regulamin Sił Zbrojnych Federacji Ziemskiej. Oficer referujący: kapitan Ian Frankel, Piechota Zmechanizowana, odkomenderowany na dowodzącego Drugim Batalionem Trzeciego Pułku. Skład Sądu: porucznik Jacques Spieksma, P.Z., odkomenderowany na dowodzącego Pierwszym Batalionem Trzeciego Pułku. Oskarżony: Hendrick Theodore C., rekrut szeregowiec, nr 7960924, z artykułu 9080. Zarzut: Uderzenie oficera zwierzchnika, w czasie stanu pogotowia Federacji Ziemskiej.
Zdziwiło mnie, że to wszystko tak szybko poszło. Stałem się nagle urzędnikiem sądowym, miałem wprowadzać i usuwać świadków. Nie wiem doprawdy, jak mógłbym usunąć sierżanta Zima, gdyby nie chciał wyjść, ale on skinął na Mahmuda i obu rekrutów i wszyscy wyszli. W niespełna dwadzieścia minut złożyli zeznania, mówiąc prawie to samo, co powiedział Hendrick. Zima nie wzywano w ogóle.
Porucznik Spieksma spytał Hendricka:
— Chcecie zadać krzyżowe pytania świadkom? Sąd udzieli wam pomocy, jeśli macie takie życzenie.
— Nie.
— Stanąć na baczność i mówić Wysoki Sądzie, kiedy zwracacie się do Sądu.
— Nie, Wysoki Sądzie — oświadczył. — Chcę mieć adwokata.
— Prawo nie dopuszcza udziału doradcy prawnego w sądzie wojennym. Czy chcecie złożyć zeznania we własnej obronie? Nie macie tego obowiązku i w świetle dotychczasowych dowodów Sąd nie weźmie pod uwagę waszej odmowy. Ostrzega was jednak, że każde zeznanie, które złożycie, może być wykorzystane przeciwko wam.
Hendrick wzruszył ramionami.
— Nie mam nic do powiedzenia. Co by mi z tego przyszło?
— Sąd powtarza: Czy chcecie zeznawać w swojej własnej obronie?
— Nie, Wysoki Sądzie.
— Sąd domaga się od was odpowiedzi w kwestii formalnej. Czy został wam podany do wiadomości artykuł, na podstawie którego zostaliście oskarżeni, przed tym, zanim popełniliście przestępstwo, za które odpowiadacie przed Sądem? Możecie odpowiedzieć tak albo nie, albo nie odpowiedzieć. Musicie jednak wziąć pod uwagę, że odpowiedź wasza podlega artykułowi 9167, dotyczącemu krzywoprzysięstwa.
— Och, chyba nam czytali, tyle tego czytają w każdą niedzielę.
— Czy był, czy nie był wam odczytany ten artykuł?
— Och… tak, Wysoki Sądzie. Był odczytany.
— Czy chcecie powiedzieć coś Sądowi w tej sprawie? Coś, co mogłoby zmniejszyć przypisywane wam przestępstwo. Że, na przykład, byliście chorzy, pod działaniem narkotyków lub medykamentów? W tym wypadku nie wiąże was przysięga i możecie powiedzieć wszystko, co może wam pomóc. Sąd pragnie dowiedzieć się, czy waszym zdaniem jest w tej sprawie coś nie w porządku. Jeśli tak, to co takiego?
— Ha! Oczywiście, że tak! Wszystko jest nie w porządku! On mnie uderzył pierwszy! Sami słyszeliście, uderzył mnie pierwszy!
— Czy coś jeszcze?
— Co? Nie, Wysoki Sądzie. A czy to nie wystarczy?
— Przewód sądowy jest zakończony. Rekrut szeregowy Theodore C. Hendrick, proszę wstać. — Porucznik Spieksma stał cały czas na baczność. Teraz wstał kapitan Frankel. Nagle powiało chłodem.
— Szeregowiec Hendrick — jesteście uznani winnym przestępstwa zgodnie z aktem oskarżenia.
Poczułem, że mi żołądek podchodzi do gardła. A więc zamierzają to zrobić… Chcą, żeby Ted Hendrick zadyndał. A ja dziś rano jeszcze jadłem z nim śniadanie…
— Sąd skazuje was — czytał dalej, a mnie robiło się niedobrze — na karę chłosty: dziesięć uderzeń biczem, oraz na usuniecie was z jednostki na skutek złego sprawowania.
Hendrick przełknął głośno ślinę.
— Chciałem złożyć rezygnację.
— Sąd nie zgadza się na złożenie przez was rezygnacji. Kara jest tak lekka wyłącznie dlatego, że Sąd ten nie jest właściwy do orzekania kary wyższej. Gdyby sprawę rozpatrywał Generalny Sąd Wojenny, skazałby was niewątpliwie na karę śmierci przez powieszenie. — Porucznik Spieksma zrobił pauzę, a potem mówił dalej: — Wyrok zostanie wykonany jutro z samego rana. Do tego czasu skazany ma być zamknięty w więzieniu.
To ostatnie zdanie skierowane było do mnie, ale właściwie moja rola polegała jedynie na zawiadomieniu straży i wzięciu pokwitowania, gdy go zabrali.
Na południowym apelu chorych kapitan Frankel zwolnił mnie z obowiązków ordynansa i skierował do lekarza, a ten odesłał z powrotem do służby. Wróciłem do kompanii akurat w porę, żeby się przebrać i zdążyć na apel. Sierżant Zim wypatrzył małą plamkę na moim mundurze i ostro mi to wytknął. Ja widziałem duży siniec pod jego okiem, ale nie powiedziałem nic.
Na placu ćwiczeń stał wielki słup, na którym umieszczano rozkazy i różne ogłoszenia. Dzisiaj zamiast zwykłego porządku dziennego wywieszono wyrok sądu wojennego na Hendricka. Potem przyprowadzono Hendricka.
Strażnicy podnieśli mu ręce i umocowali kajdanki do haka wbitego wysoko na słupie. Potem zdjęli mu koszulę. Adiutant wydał komendę:
— Wykonać wyrok sądu!
Kapral-instruktor z drugiego batalionu wystąpił naprzód. Trzymał bicz. Sierżant-strażnik liczył.
Ted trzymał się aż do trzeciego razu, potem zaczął łkać.
Wtedy obraz mi się urwał i oprzytomniałem, gdy kapral Bronski wpatrywał się we mnie badawczo i klepał po policzku.
— Już w porządku? Wracać do szeregu! — Odmaszerowałem. Tego dnia nie jadłem obiadu. Nie ja jeden.
O moim zemdleniu nikt słowem nie wspomniał.