Drzewo wolności musi być od czasu do czasu zraszane krwią patriotów…
To znaczy myślałem, że byłem wyszkolonym żołnierzem do chwili, gdy zameldowałem się na swoim statku. Czy jest jakieś prawo przeciwko błędnej opinii?
Nie wspomniałem jeszcze, że w tym czasie Federacja Ziemska przeszła od pokoju w stan pogotowia, a następnie wojny. Ja sam nie odczułem tego zbyt wyraźnie.
Kiedy zaciągałem się do wojska, trwał okres pokoju, panowały normalne warunki, przynajmniej ludzie tak myśleli. Potem, kiedy przebywałem w Currie, ogłoszono stan pogotowia, ale to do mnie nie docierało. Ważniejsza była bowiem opinia kaprala Bronskiego na temat mego umundurowania, ostrzyżenia włosów i musztry, a także to, co sierżant Zim o tym myślał. W każdym razie stan pogotowia to jednak jeszcze pokój.
Kiedy zameldowałem się w swojej pierwszej jednostce — a była to Kompania K Trzeciego Pułku, Pierwszej Dywizji Piechoty Zmechanizowanej, zwana też czasami Żbikami Williego — i załadowałem się razem z innymi na pokład Valley Forge, walki trwały już od paru lat.
Historycy nie zdecydowali się dotąd, czy wojnę tę nazwać Trzecią Wojną Kosmiczną, czy też dać jej nazwę Pierwsza Wojna Gwiezdna. Dla nas była to po prostu wojna z Pluskwo-Pajęczakami.
W każdym razie wojna zaczęła się na dobre, gdy już byłem w jednostce i na pokładzie statku. To, co działo się przedtem, to drobne incydenty, akcje patrolowe czy akcje policyjne. Zmarłemu chyba jednak nie robi różnicy, czy zabito go podczas incydentu, czy po wypowiedzeniu wojny.
Kiedy Kociak Smith, Al Jenkins i ja przyłączyliśmy się w Bazie Lunarnej do Żbików Williego, to oni wszyscy mieli już za sobą przynajmniej po jednym zrzucie bojowym. Byli żołnierzami, a my jeszcze nie.
Kaprale i sierżanci nie rugali nas, co było dziwne po tym, jaki terror stosowali poprzednio nasi instruktorzy.
Okazało się, że po prostu mieli nas za nic. Nie warto było nas nawet ochrzaniać, dopóki nie zostaniemy katapultowani, póki nie sprawdzimy się i nie będzie wiadomo, czy możemy zastąpić Żbika, który poległ w walce, a którego koję obecnie zajmujemy.
Muszę przyznać, że byłem wtedy bardzo naiwny. Kiedyś w Bazie Lunarnej spotkałem przypadkowo dowódcę swego pododdziału. Był w lśniącym, śliskim uniformie, gdyż szykował się do zrzutu.
W lewym uchu miał maleńki kolczyk — złotą, pięknie wykonaną czaszkę z wiązką maleńkich złotych kości — tak małych, że trudno było je dostrzec.
Dawniej, w domu, oczywiście nosiłem kolczyki i inną biżuterię, zwłaszcza kiedy szedłem na randkę. Miałem piękne klipsy z wielkimi rubinami, które kiedyś należały do dziadka mojej matki. Lubię biżuterię i przykro mi było z nią się rozstawać, kiedy wstąpiłem do wojska…
To jednak był rodzaj klejnociku, który widocznie pasował do munduru. Nie miałem przekłutych uszu, matka uważała to za niestosowne dla chłopców, ale mogłem nosić klipsy. Zostało mi też jeszcze trochę pieniędzy.
— Panie sierżancie? Gdzie pan dostał takie kolczyki? Bardzo ładne.
Nie uśmiechnął się, ale powiedział:
— Podobają ci się?
— Bardzo! — Czyste złoto podnosiło blask naszywek i szamerunku na mundurze, bardziej chyba niż jakiekolwiek szlachetne kamienie. Pomyślałem, że para kolczyków ze zwyczajnie skrzyżowanymi piszczelami wyglądałaby jeszcze ładniej. — Czy tu, w bazie, mają takie?
— Nie, w bazie ich nie sprzedają. — I dodał: — Nie sądzę zresztą, byś mógł je kupić, ale wiesz co? Jak znajdziemy się w takim miejscu, gdzie będziesz mógł je nabyć, to ci powiem. Przyrzekam.
Wkrótce potem miałem okazję nabyć je dla siebie i przekonałem się, że cena była przesadnie wygórowana jak na taką zwykłą ozdobę.
Była to operacja Pluskwo-Pajęczaki, pierwsza odnotowana w książkach do historii bitwa o Klendathu, w jakiś czas po tym jak zostało zniszczone Buenos Aires.
Trzeba było dopiero zburzenia tego miasta, by Ziemianie zdali sobie sprawę, że coś się dzieje w kosmosie. Ludzie, którzy nigdy tam nie byli, tak naprawdę nie wierzyli w istnienie innych planet.
Jednak to, co stało się z Buenos Aires, rzeczywiście wstrząsnęło cywilami i zaczęto głośno domagać się ściągnięcia wszystkich sił powietrznych do domu i umieszczenia ich na orbicie wokół Ziemi, by nie dopuścić żadnego intruza na obszar Federacji Ziemskiej. Oczywiście była to głupota. Wojen nie wygrywa się dzięki obronie, ale przez atak. Wtedy jednakże nikt nie pytał mnie o zdanie — miałem słuchać rozkazów. Pomijając niemożność ściągnięcia do domu naszych jednostek ze względu na zobowiązania traktatowe i bezpieczeństwo planet będących koloniami Federacji, byliśmy wówczas zajęci czymś zupełnie innym. Prowadzeniem wojny z Pluskwo-Pajęczakami.
Myślę, że zburzenie Buenos Aires dotknęło mnie nieco mniej niż innych. Byliśmy wtedy oddaleni od Ziemi o kilka parseków, pędziliśmy z prędkością Czerenkowa i wiadomość ta dotarła do nas z innego statku, gdy już tę prędkość wytracaliśmy.
Pomyślałem wtedy: „Och, jakież to straszne” i przykro mi było ze względu na pewnego chłopaka, Parteno, który znajdował się w naszej załodze.
Jednak okazało się, że strata Buenos Aires miała dla mnie ogromne znaczenie i w dużym stopniu zmieniła moje życie. Ale o tym przekonałem się dopiero w parę miesięcy później.
Wówczas całą moją uwagę pochłaniał zbliżający się atak na Klendathu, planetę Pluskwo-Pajęczaków.
Czas bezpośrednio przed katapultowaniem spędziliśmy unieruchomieni pasami w kojach, nakarmieni narkotykami i nieprzytomni. Sztuczna grawitacja w Valley Forge została wyłączona, aby zaoszczędzić energii i mieć później większą szybkość.
Kiedy przyszła pora zrzutu, wyznaczono mnie jako nadliczbowego przy kapralu Dutchu Bamburgerze. Udało mu się ukryć przyjemność, jaką sprawiła mu ta nowina i gdy tylko sierżant odszedł, warknął do mnie:
— Słuchajcie, szeregowy, macie trzymać się za mną i nie wchodzić mi w drogę. Jak będziecie mi przeszkadzać, to rozwalę wam ten głupi łeb!
Skinąłem tylko głową i zacząłem sobie zdawać sprawę, że to nie będzie zrzut ćwiczebny. Potem zaczęło mną trząść, a potem znaleźliśmy się na dole.
Operacja Pluskwo-Pajęczaki powinna się nazywać operacja Dom Wariatów. Wszystko poszło źle.
Była zaplanowana jako uderzenie zmasowane mające powalić wrogów na kolana, umożliwiając natychmiastowe zajęcie stolicy, obiektów kluczowych na całej planecie i zakończenie wojny. Zamiast tego niewiele brakowało, abyśmy wojnę przegrali.
Nie krytykuję generała Diennesa. Nie wiem, czy to prawda, że domagał się zwiększenia liczebności sił wojskowych i większego poparcia, a ustąpił pod presją Marszałka Nieba. Zresztą to nie mój interes. Wątpię też czy ci wszyscy, co mądrzą się poniewczasie, znali rzeczywiste fakty.
Ja zaś wiem, że generał został katapultowany razem z nami, że dowodził nami na dole i kiedy sytuacja stała się krytyczna, sam poprowadził manewr, który nas uratował.
Na Klendathu pozostały tylko jego radioaktywne szczątki, jest o wiele za późno, by postawić go przed sądem wojennym, po co więc o tym mówić?
Mam jednak co nieco do powiedzenia tym strategom, co wygniatają tyłkami fotele, a sami nigdy nie dokonali zrzutu.
Tak, zgadzam się, że planetę Pluskwo-Pajęczaków można było zasłać bombami wodorowymi. Ale czy dzięki temu wygralibyśmy wojnę?
Pluskwo-Pajęczaki to nie to co my. Te pseudopajęczaki nie są nawet podobne do pająków. Są antropoidami i wyglądają jak olbrzym w oczach wariata. Są inteligentne, lecz swą organizacją społeczną i psychologiczną bardziej przypominają mrówki czy termity. Tworzą grupy komunalne, rojowiska poddane bezwzględnej władzy dyktatorskiej.
Zbombardowanie ich planety spowodowałoby śmierć żołnierzy i robotników, ale ocalałyby kasty mózgowców i królowe. Wątpię, czy nawet dobrze wycelowane uderzenie wodorową rakietą ryjącą zdołałoby zabić królową. Nie wiemy, jak głęboko ma ona swoje siedlisko. I wcale mi nie spieszno dociec prawdy… Żaden z chłopców, którzy zapuścili się w te jamy, nie wyszedł żywy.
Przypuśćmy nawet, że zniszczylibyśmy produkcyjną powierzchnię Klendathu. Pozostałyby im statki powietrzne i kolonie na innych planetach, a ich Naczelne Dowództwo funkcjonowałoby dalej.
Dopóki się nie poddadzą — nie ma końca wojny. Wtedy jeszcze nie mieliśmy bomb nowa i nie mogliśmy rozłupać Klendathu jak orzecha. Skoro dostają w skórę, a nie chcą się poddać, wojna musi trwać.
Gdyby mogli się poddać…
Ich żołnierze poddać się nie mogą, a robotnicy nie mogą walczyć — można stracić nie wiadomo ile czasu i amunicji strzelając do robotników, a oni nie potrafią prosić o łaskę! Kasta żołnierzy nigdy się nie poddaje.
Nie należy jednak popełniać błędu i sądzić, że Pluskwo-Pajęczaki są równie głupie, jak na to wyglądają.
Ich wojownicy są zręczni, wyszkoleni i agresywni — pod warunkiem, że zaczną strzelać pierwsi. Wtedy możesz mu spalić jedną nogę, dwie, trzy nogi, a on będzie posuwał się dalej. Spal mu cztery nogi, a on przewróci się na grzbiet i będzie wciąż strzelał. Musisz dobrać się do jego komory nerwowej i gdy ją uszkodzisz, to przeleci obok ciebie, strzelając byle gdzie, aż wpadnie na jakieś mury czy kamienie.
Zrzut był od początku pechowy. W naszej eskadrze znajdowało się pięćdziesiąt statków, które miały wyjść z prędkości Czerenkowa w doskonale skoordynowanej formacji, trafić na orbitę z prędkością odrzutową, a potem zrzucić nas w przewidzianym z góry miejscu. Na pewno łatwe to nie było, ale jak coś nawali, konsekwencje zawsze spadają na P.Z. Okazało się, że mieliśmy wielkie szczęście. Statek Valley Forge pędząc w ściśniętej formacji zderzył się z Ypres i oba statki zostały zniszczone. Nam jednak, choć nie wszystkim, udało się wydostać z kanałów wyrzutowych, bo mimo tej kolizji statek wciąż wystrzeliwał kapsuły.
Wewnątrz kokonu spadającego w dół nie byłem tego świadom. Przypuszczam, iż dowódca naszej kompanii wiedział, że statek jest stracony, a wraz z nim połowa załogi. Był katapultowany jako pierwszy i nagle stracił łączność obwodową z pilotem.
Spytać go jednak nie można, bo z wyprawy nie powrócił.
A mnie stopniowo zaczęło świtać, że z nami mogiła.
Następne osiemnaście godzin to był koszmar. Niewiele z tego pamiętam, jakieś wyrywkowe, mrożące krew w żyłach sceny.
Nigdy nie lubiłem pająków. Zwykły domowy pająk przyprawiał mnie o gęsią skórkę. O tarantuli nie mogłem wprost pomyśleć i nie jadałem homarów, krabów ani innego takiego świństwa. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Pluskwo-Pajęczaka, mózg mi po prostu stanął i zacząłem nieprzytomnie wrzeszczeć. Dopiero po chwili zorientowałem się, że go zabiłem i przestałem krzyczeć. Chyba to był robotnik, bo przecież wówczas nie byłem w stanie zmierzyć się z wojownikiem.
Ale i tak znajdowałem się w lepszej sytuacji niż ci z Korpusu K-9. Mieli być zrzuceni, gdyby zrzut się udał, na obrzeżu pola naszego ostrzału. Neopsy powinny ustawić się na zewnątrz i służyć taktycznymi wskazówkami sekcjom zabezpieczającym peryferie.
Neopies słyszy, widzi, węszy i przekazuje swemu panu wiadomości odebrane przez radio. Przy sobie ma tylko radio i ładunek wybuchowy. Jeśli zostanie poważnie ranny lub schwytany, sam wysadza się w powietrze.
Biedne psy odczuwają wobec Pluskwo-Pajęczaka jeszcze większy wstręt niż ja. Są oczywiście takie neopsy, które od maleńkości przyzwyczają do widoku i smrodu Pluskwo-Pajęczaka, lecz te akurat nie były jeszcze tresowane.
Ale nie dość tego. Właściwie wszystko szło źle, choć niezupełnie zdawałem sobie z tego sprawę. Trzymałem się tuż za Dutchem starając się zabijać i razić ogniem wszystko, co się ruszało i do każdej spostrzeżonej jamy wrzucałem granaty.
Wkrótce doszedłem do tego, że mogłem zatłuc Pluskwo-Pajęczaka nie marnując ani amunicji, ani mieszanki napędowej umożliwiającej skoki. Nie nauczyłem się jednak rozróżniać, które były szkodliwe, a które nie. Tylko jeden na pięćdziesięciu jest wojownikiem, ale jest taki wściekły, że nadrabia za tamtych czterdziestu dziewięciu.
Ich przyboczne uzbrojenie nie jest ani w połowie ciężkie jak nasze. Jest to jednak broń śmiercionośna — wypuszczają wiązki specjalnych promieni, które przenikają przez zbroję i tną ciało, jakby to było jajko ugotowane na twardo.
A co gorsza mózg kierujący ich działaniami nie znajduje się tam, gdzie mógłbyś go dosięgnąć — mieści się głęboko, w jednej z tych jam.
Przez dłuższy czas Dutchowi i mnie sprzyjało szczęście. Młóciliśmy co się dało na przestrzeni jakiejś mili kwadratowej, zapychaliśmy dziury bombami i zabijaliśmy wszystko, co pojawiło się na powierzchni. Oszczędzaliśmy przy tym, na wszelki wypadek, paliwo do swoich silników odrzutowych.
Zadaniem naszym było oczyszczenie tego obszaru, żeby bez przeszkód mogły przybyć posiłki i ciężki sprzęt bojowy.
To nie był rajd — to była bitwa.
Mieliśmy utworzyć przyczółek desantowy i utrzymać go, aby przybywające jednostki mogły zająć i spacyfikować całą planetę.
Tylko że to się nam nie udało.
Nasza własna sekcja sprawiała się jak należy. Znajdowała się jednak w niewłaściwym miejscu i nie miała kontaktu z innymi sekcjami. Dowódca oddziału i sierżant zostali zabici i nie byliśmy w stanie dokonać przegrupowania. Trzymaliśmy się jednak twardo i gdyby przybyły posiłki, moglibyśmy przekazać im zdobyty teren.
Tylko że nie przybyły.
Zostały zrzucone tam, gdzie nas powinni byli zrzucić. Napotkali opór wrogich krajowców i ugrzęźli.
Nigdy ich już nie zobaczyliśmy.
Trwaliśmy więc tam, gdzie byliśmy. Zaczęły padać ofiary. Wyczerpywała się amunicja, mieszanka pozwalająca na skoki i energia obsługująca kombinezony.
Wydawało się, że trwa to już całe wieki.
Śmigaliśmy razem z Dutchem wzdłuż jakiegoś muru w stronę, z której dochodziło wołanie o ratunek. Nagle przed Dutchem otworzyła się otchłań, wyjrzał z niej Pluskwo-Pajęczak, a Dutch upadł.
Rzuciłem granat do otworu i odwróciłem się, żeby zobaczyć, co się stało Dutchowi. Leżał, ale nie wyglądał na rannego. Nie odpowiedział jednak, kiedy go zawołałem. Temperatura ciała była bardzo niska, a wskaźniki oddychania, bicia serca i pracy mózgu stały na zerze. Nie najlepiej, ale miałem nadzieję, że to tylko awaria kombinezonu. Zacząłem go wydobywać z tej zbroi…
Raptem usłyszałem wezwanie: Sauve qui peut! Ratuj się, kto może!
— Do domu! Zbierać się i do domu! Sygnał do wszystkich — sześć minut! Ratować siebie i towarzyszy! Sauve qui…
Zacząłem się spieszyć.
Dutch nie dawał znaku życia… Zostawiłem go więc i pognałem.
Wtedy usłyszałem sygnał do odwrotu. Ale nie ten sygnał, który powinien zabrzmieć, gdyby pochodził z Valley Forge. Grano melodię, której nie znałem. Zresztą mniejsza o to, dobrze, że był sygnał. Nie żałowałem mieszanki napędowej, pędziłem jak szalony, wpadłem na pokład, gdy już mieli zamykać właz i znalazłem się w Voortreku, w stanie takiego szoku, że nie mogłem sobie przypomnieć swojego numeru seryjnego.
Usłyszałem potem, że odnieśliśmy strategiczne zwycięstwo…
Ale ja tam byłem i wiem, że dostaliśmy zdrowe lanie.
Po sześciu tygodniach, a czułem się wtedy o sześć lat starszy, w Bazie na Sanctuary zameldowałem się u sierżanta Jelala na statku Rodger Young.
W lewym uchu miałem złoty kolczyk — czaszkę z jedną kością. Al Jenkins był ze mną i też miał taki. Kociaka już nie było… Tych paru Dzikich Żbików, którzy przeżyli, porozdzielano po różnych jednostkach.
Sierżant Jelal powitał nas serdecznie, powiedział, że znaleźliśmy się w doskonałej jednostce, najlepszej we Flocie, na świetnym statku i zdawał się nie dostrzegać naszych kolczyków. Później przedstawił nas Porucznikowi, który potraktował nas po ojcowsku. Al Jenkins i ja zdjęliśmy swoje złote czaszki, bo zauważyliśmy, że żaden Byczy Kark Rasczaka ich nie nosił.
Nie nosili ich, bo tu nie miało żadnego znaczenia, ilu bojowych zrzutów dokonałeś ani jakie one były. Albo byłeś Byczym Karkiem, albo nie. A jeśli nie, to nic ich nie obchodziło, kim jesteś.
Ponieważ przybyliśmy do nich jako weterani, którzy brali udział w bitwie, przyjęli nas, owszem, z grzecznością, ale taką jaka należy się gościom nie będącym członkami rodziny.
Jednak po tygodniu, po akcji bojowej, w której razem braliśmy udział, staliśmy się jedną rodziną: prawdziwymi Byczymi Karkami. Mówiono do nas po imieniu i ochrzaniano bez urazy z jednej czy drugiej strony.
My również, poza służbą oczywiście, zwracaliśmy się po imieniu nawet do podoficerów. Sierżant Jelal przeważnie był na służbie, ale czasem można go było spotkać gdzieś po drodze — wtedy był Jelly i zachowywał się tak, jakby jego ranga nie miała znaczenia miedzy nami, Byczymi Karkami.
Porucznik jednak był zawsze Porucznikiem — nigdy panem Rasczakiem ani nawet porucznikiem Rasczakiem. Po prostu — Porucznik i mówiło się do niego i o nim w trzeciej osobie. Nie było innego boga oprócz Porucznika, a sierżant Jelal był jego prorokiem. Jelly mógł powiedzieć nie w swoim własnym imieniu i mogło to podlegać dyskusji, ale jeśli powiedział: „Porucznikowi to by się nie podobało”, mówił ex cathedra i sprawa była definitywnie zakończona.
Porucznik troszczył się o każdego z nas. Nie umiem pojąć, jak mógł mieć nas wszystkich na oku. Ale gdy tylko zaczynała się jakaś chryja, zaraz przez przewód komendancki dochodził jego śpiewny głos: „Johnson! Sprowadź szóstą sekcję! Smitty jest w kłopotach”.
Czuliśmy się wtedy, jakby nas kto miodem smarował, że właśnie pierwszy dostrzegł to Porucznik, a nie na przykład dowódca sekcji Smitha.
Poza tym miałeś całkowitą pewność, że póki żyjesz, Porucznik nie da sygnału ewakuacji i że bez ciebie nie wejdą na pokład statku.
W wojnie z Pluskwo-Pajęczakami były przypadki, że żołnierze dostawali się do niewoli. Ale nigdy spośród Byczych Karków Rasczaka.
Jelly był nam bliski i dbał o nas, jednak wcale nas nie rozpieszczał, chociaż nie składał na nas raportów do Porucznika. Rzadko kiedy przydzielał karną służbę, miał inne sposoby, żeby nas zmieszać z błotem.
Potrafił w czasie inspekcji obrzucić cię wzrokiem od góry do dołu i powiedzieć:
— W Marynarce Wojennej wyglądałbyś nawet nieźle. Czemu się nie przeniesiesz? — i osiągał rezultaty.
Rodger Young był statkiem koedukacyjnym. Szefem-komandorem była kobieta. Dziewczyny były oficerami-pilotami, a także członkami załogi.
Na dziobie, przed ładownią, był kraj damski. Dwóch uzbrojonych P.Z. dzień i noc trzymało straż przed jedynymi drzwiami prowadzącymi do tej części statku.
Przywilej wejścia tam przysługiwał oficerom na służbie i wszyscy oficerowie, włącznie z Porucznikiem, jadali we wspólnej damsko-męskiej mesie. Nie marudzili tam. Zjadali i wychodzili. Możliwe, że na innych transportowcach panowały odmienne zwyczaje — na Rodgerze Youngu obowiązywała jednak taka segregacja. Tego życzył sobie i Porucznik, i pani komandor Deladrier.
Pełnienie służby wartowniczej przed tamtymi drzwiami było wyróżnieniem. Dobrze było tak stać na rozstawionych nogach, z założonymi rękami i nie myśleć o niczym… mieć jednak zawsze miłą świadomość, że lada chwila może się ukazać postać kobieca.
Moim codziennym obowiązkiem, poza sprzątaniem, była obsługa wyposażenia elektronicznego.
W Piechocie Zmechanizowanej obowiązywała generalna zasada: wszyscy walczą, wszyscy pracują. Roboty mieliśmy pod dostatkiem, a przecież dokonywaliśmy też i zrzutów. Ale żadnej walnej bitwy nie było. Działaliśmy samotnie, napadając, niszcząc i gnębiąc. Prowadzono bowiem akcję nękania wrogów — małe statki, między nimi Rodger Young, starały się być wszędzie, w każdym momencie.
Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu, choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Narzekałem oczywiście, jak inni, ale miałem też dużo radości.
Pierwszy cios, jaki na nas spadł, to śmierć Porucznika.
To były chyba najgorsze chwile, jakie przeżyłem. Już i tak byłem w złej formie z powodów osobistych.
Moja matka znajdowała się w Buenos Aires w czasie najazdu Pluskwo-Pajęczaków i zniszczenia miasta. Dostałem kartkę od mojej ciotki Eleonory: trzy gorzkie wiersze. Winiła mnie za śmierć matki. Nie było co prawda jasne czy dlatego, że byłem w Siłach Zbrojnych i powinienem był zapobiec tej napaści, czy też dlatego, że — jej zdaniem — matka wyjechała do Buenos Aires, bo mnie nie było w domu. Tak czy inaczej, wina spadała na mnie. Trudno… Podarłem list i starałem się o nim zapomnieć. Byłem przekonany, że oboje rodzice nie żyją, bo przecież ojciec nigdy nie puściłby matki samej w tak daleką podróż.
W parę godzin później wezwał mnie Porucznik i spytał, bardzo przyjaźnie i łagodnie, czy nie chciałbym wziąć urlopu i zostać na Sanctuary, gdy statek wyruszy na następny patrol. Nie mam pojęcia, skąd mógł wiedzieć, że straciłem kogoś z bliskiej rodziny, ale wiedział. Powiedziałem, że nie, że dziękuję i że raczej poczekam, aż cała jednostka będzie miała wolne.
Cieszę się, że tak postąpiłem, bo w przeciwnym razie nie byłoby mnie, kiedy się stało z Porucznikiem…
Jakże wtedy mógłbym to znieść?
Wypadek miał miejsce tuż przed ewakuacją.
W trzeciej sekcji został ranny żołnierz, nie bardzo ciężko, ale przewrócił się. Zastępca dowódcy pododdziału pospieszył mu na pomoc i sam oberwał.
Porucznik, jak zwykle, miał oko na wszystko — musiał mieć zdalne odczyty stanu fizycznego każdego z nas, ale tego się już nie dowiemy. W każdym razie sam pognał, podniósł ich obu i zarzucił sobie na ramiona.
Nieomal w ostatniej sekundzie wciągnięto rannych na statek, a wtedy, nagle, obsunęła się tarcza osłonowa i ugodziła Porucznika.
Zginął na miejscu…
Celowo nie podaję nazwisk tego szeregowca i zastępcy dowódcy pododdziału. Porucznik do ostatniego tchu ratowałby każdego z nas. Nie miało znaczenia, kto to był.
Znaczenie miało dopiero to, że została odrąbana głowa prawdziwej rodziny. Rodziny, której nazwisko nosiliśmy.
Kiedy już nie było porucznika, pani komandor Deladrier zaprosiła sierżanta Jelela do wspólnego stołu, razem z innymi dowódcami. Ale on się wymówił.
W stosunku do nas stał się tylko troszkę bardziej stanowczy, a jak już musiał powiedzieć: „Porucznikowi to by się nie podobało”, mało kto był w stanie to wytrzymać. Jelly zresztą nie powtarzał tego często.
Organizacja naszej jednostki bojowej pozostała prawie nie zmieniona, nastąpiło zaledwie kilka drobnych przesunięć, a ja zostałem kapralem.
Jelly cały czas zachowywał się tak, jakby Porucznik był tylko chwilowo nieobecny, i on spełnia jego rozkazy. Jak zwykle.
To nas ocaliło.