Rozdział siódmy

Rekrut to mięczak, to słaby gość

Chce z sobą skończyć — ma tego dość.

Utracił dumę i wiarę w brata

Została szmata.

Kopią go co dzień, poniewierają.

Jednak on wstaje,

Wstaje, aż stanie pewnego dnia

W pełnym rynsztunku,

Po trudzie, znoju

Gotów do boju.

— Wg R. Kiplinga


Nie będę już więcej opowiadał o szkoleniu rekruckim — była to ciężka praca i dobrze dostałem w kość.

Chciałbym jednak powiedzieć coś o naszych zautomatyzowanych kombinezonach. Głównie dlatego, że byłem nimi zafascynowany, ale też dlatego, że miałem przez nie kłopoty. Nie, żebym się skarżył — dostałem, na co zasłużyłem.


* * *

Piechur Zmechanizowany funkcjonuje dzięki swemu kombinezowi, tak samo jak żołnierz z K-9 żyje dzięki swemu psu.

Piechota Zmechanizowana zawdzięcza swą nazwę w połowie tym właśnie zautomatyzowanym kombinezonom, dzięki którym nie jest zwyczajną piechotą. Druga połowa to statki kosmiczne, które nas katapultują, i kapsuły, w których jesteśmy zrzucani.

To właśnie kombinezony sprawiają, że mamy bystrzejsze oczy, lepsze uszy, silniejsze plecy, potężniejszą siłę ognia, większą wytrzymałość i odporność na zranienia i urazy, a także wyższą inteligencję (oczywiście inteligencję w znaczeniu militarnym).

Nasz kombinezon nie jest zbroją ani skafandrem kosmicznym, chociaż może spełniać jego funkcję.

Nie jest również czołgiem — ale pojedynczy szeregowiec P.Z. poradzi sobie z całym batalionem, jeśli znajdzie się taki idiota, który poprowadzi czołgi przeciwko P.Z.

Taki kombinezon nie jest statkiem międzygwiezdnym, ale można w nim latać na niewielkie odległości. Z drugiej strony — ani statki, ani bronie kosmiczne nie zdołają pokonać żołnierza w kombinezonie, chyba że dokonają intensywnego bombardowania całego rejonu. My natomiast możemy wykonać wiele zadań, których nie zdoła wykonać kosmiczny statek.

Jest tysiąc sposobów totalnego niszczenia, za pomocą statków i rakiet międzyplanetarnych, tak że wojna kończy się po prostu dlatego, że jakaś planeta przestaje istnieć. My jednak działamy w sposób całkowicie odmienny. Sprawiamy, iż wojna staje się rzeczą równie osobistą jak bójka dwóch uliczników.

Potrafimy dokonywać selekcji, stosować nacisk o odpowiednim natężeniu, w wybranym miejscu i oznaczonym czasie.

Pojawiamy się w określonym miejscu o godzinie X, okupujemy wyznaczony teren, wykurzamy wrogów z ich nor i muszą się poddać albo zginąć.


* * *

Nie ma potrzeby opisywać, jak taki kombinezon wygląda, bo widać go na różnych zdjęciach. Gdy człowiek w to się ubierze, przypomina ogromnego stalowego goryla. Gdyby jednak goryl zechciał zmagać się z piechurem w kombinezonie, zostałby zmiażdżony, a P.Z. — i jego kombinezon — nie byłby nawet draśnięty.

Prawdziwie genialnym osiągnięciem jest to, że nie potrzeba nadzorować takiego kombinezonu. Jest jak ubranie, jak własna skóra.

Pojazd to pojazd, coś osobnego.

A taki kombinezon po prostu zwyczajnie się nosi.

Jakieś dwa tysiące funtów z pełnym wyposażeniem, a jednak natychmiast można w nim chodzić, biegać, skakać, kłaść się, podnieść jajko nie tłukąc skorupki, a także przeskoczyć przez najbliższy dom, lądując lekko jak piórko.

Całe wnętrze kombinezonu usiane jest receptorami nacisku, naciskasz piętą, kolanem, łokciem czy ręką, a kombinezon to czuje. Posiada on sprzężenie zwrotne, które umożliwia mu dopasowanie się do każdego twojego ruchu. Tyle że ruch ten wykonany jest z o wiele większą siłą. Z siłą kontrolowaną… ale ty wcale nie musisz o tym myśleć.

Głowa jest jedyną częścią ciała nie mającą łączności z receptorami nacisku, którym podlegają mięśnie kombinezonu. Ruchy głowy, żuchwy, podbródka, szyi działają jak specjalna nastawnia.

Do podbródka należy manipulacja wrażeniami wizualnymi, do żuchwy zaś — słuchowymi. Wszystkie obrazy rzucane są na ekranik przed twym czołem, zarówno to, co dzieje się przed tobą, nad tobą jak i z tyłu.

Jeśli podrzucisz głową jak koń, to noktowizory, czułe na promienie podczerwone, podjadą ci w górę, na czoło. Gdy potrząśniesz znowu — opadną.

Gdy uruchamiasz miotacz ognia, twój kombinezon cofa cię automatycznie.

Nie wspominam już o rozmaitych lejkach do płynów, aparatach dostarczających powietrze, żyroskopach i tysiącach innych urządzeń, których pierwszym zadaniem jest pozostawienie ci wolnych rąk.

To wszystko wymaga oczywiście długotrwałej praktyki. No więc ćwiczysz, dopóki włączenie każdego potrzebnego obwodu nie odbywa się tak odruchowo, jak na przykład czyszczenie zębów.

Jak już mówiłem, zakochałem się od pierwszej chwili w zautomatyzowanym kombinezonie, mimo że na wstępie naszej znajomości wywichnąłem sobie ramię. Każdy dzień, kiedy mieliśmy ćwiczenia w kombinezonach, był dla mnie wielkim dniem.

Tego dnia, kiedy powinęła mi się noga, miałem symulowaną rangę sierżanta, pełniłem symulowaną funkcję dowódcy pododdziału i byłem uzbrojony w symulowane rakiety atomowe, by użyć je w symulowanych ciemnościach przeciwko symulowanemu nieprzyjacielowi.

Z tym był kłopot — wszystko było symulowane, a ty musiałeś postępować tak, jakby to działo się naprawdę.

Cofaliśmy się właśnie na z góry upatrzone pozycje, gdy instruktor, za pomocą radia, przerwał obieg prądu w kombinezonie jednego z moich ludzi. Uczyniło to z niego bezradną ofiarę wojny.

Zgodnie z przepisami P.Z. należało go zabrać i powinien to zrobić mój zastępca. Ja jednak pospieszyłem się i w zapale walki sam wydałem rozkaz. Potem zabrałem się do rozciągania symulowanej zasłony dymnej, by przeszkodzić symulowanemu kontratakowi wroga.

Mój pododdział otworzył ciągły ogień poszerzany w lewo i prawo. Musiałem nim jednak tak kierować, by podmuch nie szkodził żołnierzom. Oczywiście wszystko to odbywało się w skoku. Poruszanie się w terenie i sama taktyka były zawczasu przedyskutowane, tak że warianty mogły być spowodowane jedynie nieszczęśliwymi wypadkami.

Przepisy nakazywały, bym dokładnie zlokalizował tych żołnierzy, którzy mogli być ewentualnie porażeni wybuchem. Należało to wykonać błyskawicznie, a ja nie umiałem jeszcze tak szybko odczytywać tych maleńkich sygnałów radarowych.

Dopuściłem się więc małego szachrajstwa i podniosłem noktowizory, żeby rozejrzeć się gołym okiem.

W odległości prawie połowy mili dostrzegłem jednego z moich, którego można było spisać na straty, a wokół duży obszar był czysty.

Cholera! Pozostała mi tylko jedna malutka rakietka atomowa — powodowała więcej dymu i hałasu niż strat. Niewiele myśląc, wybrałem niedaleki cel i wypuściłem ją.

Potem odskoczyłem, zadowolony z siebie, że nie straciłem ani sekundy.

Gdy byłem w powietrzu, wyłączono mi obwód energetyczny. Opadłem, przykucnąłem, wyprostowałem się dzięki żyroskopowi i już nie mogłem się poruszyć. Bo jak można się poruszyć, będąc zatopionym w tonie metalu i mając wyłączony prąd?

Kląłem na czym świat stoi, bo skąd mogłem przypuszczać, że zrobią ze mnie ofiarę wojny, skoro miałem być dowódcą.

Nie wziąłem, niestety, pod uwagę, że sierżant Zim będzie miał dowódcę pododdziału na monitorze.

Przyskoczył do mnie i powiedział mi w oczy, co miał do powiedzenia. Zaproponował, bym rozejrzał się za robotą śmieciarza, bo nie nadaję się nawet na pomywacza — jestem zbyt głupi, niezdarny i bezmyślny. Wyraził swoje zdanie o mojej przeszłości, prawdopodobnej przyszłości oraz poruszył parę innych spraw, o których wolałbym nie słyszeć. Na zakończenie spytał, czy chciałbym, aby pułkownik Dubois dowiedział się, co zrobiłem. Potem mnie zostawił.

I czekałem tam, skulony wewnętrznie, przez dwie godziny, aż skończyły się ćwiczenia. Wreszcie wrócił po mnie, włączył energię i podskoczyliśmy obaj, z największą szybkością, do dowództwa batalionu.

Kapitan Frankel powiedział mało, ale przypiekł mi do żywego.

Potem zrobił pauzę i spytał matowym głosem, jak zwykli mówić oficerowie cytując paragrafy regulaminu:

— Możecie zażądać rozprawy przed sądem wojennym. Czy takie jest wasze życzenie?

Przełknąłem z trudem i odparłem:

— Nie, panie kapitanie!

Do tego momentu właściwie nie zdawałem sobie sprawy, w jakich znalazłem się tarapatach. Zdawało mi się, że kapitanowi Franklowi nieco ulżyło.

— Zobaczymy w takim razie, co będzie miał do powiedzenia dowódca pułku. Sierżancie, odprowadzić więźnia.

Pomaszerowaliśmy szybko do sztabu pułku. Po raz pierwszy zobaczyłem z bliska dowódcę i przeszły mnie ciarki, bo byłem już pewny, że sąd mnie nie minie. Przypomniałem sobie Teda i nie odezwałem się ani słowem.

Major Malloy powiedział do mnie w sumie pięć słów. Po wysłuchaniu sierżanta Zima wymówił trzy z nich:

— Czy to prawda?

Odpowiedziałem:

— Tak jest, panie majorze — i na tym skończyła się moja rola.

Major Maloy zwrócił się do kapitana Frankla:

— Czy da się jeszcze coś z niego zrobić?

— Sądzę, że tak — odparł Frankel.

Major Malloy zdecydował:

— Spróbujemy zastosować karę administracyjną. — Potem zwrócił się do mnie i rzekł: — Pięć batów.

Trzeba przyznać, że nie zostawili mi czasu na medytacje.

Po piętnastu minutach lekarz zakończył badanie mego serca, a dowódca straży przyodział mnie w specjalną koszulę, której nie trzeba zdejmować przez głowę, bo ma suwak od szyi wzdłuż ramion aż do rąk.

Akurat zagrała trąbka na apel. Czułem się, jakbym był od tego daleko, jakby to nie o mnie chodziło… Dowiedziałem się kiedyś potem, że w ten sposób objawia się koszmarny strach.

Do namiotu straży wszedł sierżant Zim. Spojrzał na podoficera dyżurnego, a był nim kapral Jones — i Jones wyszedł. Zim podszedł do mnie i wsunął mi coś do ręki:

— Gryź to — powiedział spokojnie. — To pomaga. Wiem.

Była to gumowa nakładka, jaką wkładamy do ust, żeby w czasie ćwiczeń bokserskich nie powybijać sobie zębów. Zim wyszedł. Włożyłem nakładkę.

Potem zakuli mnie w kajdanki i wyprowadzili.


* * *

Uzasadnienie wyroku brzmiało:…w symulowanej bitwie dopuścił się wielkiego zaniedbania, którego wynikiem mogła być śmierć towarzysza broni.

Potem ściągnęli mi koszulę i przywiązali do słupa.

I nastąpiła rzecz bardzo dziwna — okazało się, że kara chłosty jest mniej straszna, gdy się ją odbiera, niż gdy się na nią patrzy. No, nie chcę powiedzieć, że to przyjemność. Bolało mnie bardziej, niż mogłem sobie wyobrazić. I okropne było to oczekiwanie między uderzeniami. Gorsze od samych razów.

Wkładka na zęby rzeczywiście pomagała i zdołałem powstrzymać skowyt.

A potem druga dziwna rzecz — nikt nigdy przy mnie o tym nie wspomniał, nawet inni rekruci. Zim i instruktorzy traktowali mnie tak samo jak przedtem. Od momentu kiedy lekarz posmarował mi plecy i kazał wracać do służby, wszystko było skończone na amen. Zjadłem nawet trochę kolacji i próbowałem gadać przy stole.

Jeszcze jedno, co dotyczy kary administracyjnej: nie pozostawia ona żadnego śladu w aktach. Po zakończeniu służby rekruckiej zostaje zatarta i wychodzisz czysty.

Pozostaje jednak jeden ślad. Ten, który najbardziej się liczy: ty sam nigdy nie zapomnisz.

Загрузка...