Rozdział drugi

Zatańcz lepiej z dziewczętami

I popij za dwóch.

Tak się przestraszyłem, że dałem nogę

I nie zatrzymałem się ani nie obejrzałem,

Aż znalazłem się w domu.

Zamknąłem się u mamy w pokoju.

Yankee Doodle, weź się w garść,

Przecież z ciebie zuch.


Tak naprawdę to nigdy nie miałem zamiaru wstąpić do wojska. A już z pewnością nie do piechoty! Wolałbym raczej dostać chłostę na rynku i zniesławić dobre imię rodziny.

Och, wspomniałem raz ojcu, gdy byłem w ostatniej klasie, że myślę, czyby nie pójść na ochotnika do Służby Federalnej. Chyba każdemu chłopakowi przychodzi to do głowy, gdy zbliżają się jego osiemnaste urodziny. Oczywiście, większość z nich nosi się z tym jakiś czas, a potem robią co innego, idą na studia, biorą posadę czy coś takiego. Ze mną pewnie też by tak było, gdyby mój najlepszy kumpel nie postanowił ze śmiertelną powagą, że pójdzie do wojska.

Carl i ja byliśmy w gimnazjum nierozłączni, razem podrywaliśmy dziewczęta, razem chodziliśmy na randki, byliśmy w tej samej grupie dyskusyjnej, razem wyzwalaliśmy elektrony w jego prywatnym laboratorium. Nie byłem wielkim geniuszem w elektronice, ale mam dość zręczne ręce. Carl ruszał głową, a ja wykonywałem jego instrukcje. To była fajna zabawa. Wszystko, co razem robiliśmy, było frajdą. Rodzice Carla nie mieli forsy, jaką miał mój ojciec, ale to się nie liczyło. Kiedy ojciec kupił mi helikopter Rollsa na czternaste urodziny, należał on tak samo do mnie, jak i do Carla. Tak jak jego laboratorium w piwnicy było również i moje.

Skoro więc Carl oznajmił, że nie będzie się dalej uczył, tylko najpierw odsłuży wojsko, no to powiedziałem, że ja też. Wiedziałem, że mówi serio, że uważa rzecz za słuszną i naturalną.

Spojrzał na mnie z ukosa.

— Twój stary ci nie pozwoli.

— Hm? Jak może mi nie pozwolić? — Rzeczywiście nie mógł. Jest to pierwszy (a może i ostatni) wolny wybór, jaki robi chłopak czy dziewczyna po osiągnięciu osiemnastu lat — może iść na ochotnika i nikt nie ma tu nic do powiedzenia.

— Przekonasz się. — I Carl zmienił temat.

Zagadnąłem ojca w tej sprawie, tak raczej na próbę. Odłożył gazetę i cygaro i spojrzał na mnie.

— Synu, rozum straciłeś?

Zamamrotałem, że nie sądzę.

— No, tak wygląda — westchnął. — Właściwie… powinienem się spodziewać, to do przewidzenia u dorastającego chłopaka. Pamiętam, jak nauczyłeś się chodzić, przestałeś być niemowlęciem, a stałeś się małym nicponiem. Stłukłeś kiedyś matce wazon z epoki Ming… jestem przekonany, że naumyślnie. Byłeś za mały, żeby zdawać sobie sprawę z jego wartości, dostałeś więc tylko po łapach. A kiedyś ściągnąłeś mi papierosa i zrobiło ci się niedobrze. Matka i ja udawaliśmy, że nie widzimy, jak nie jesz obiadu i nigdy ci tego nie wypomniałem. Chłopcy muszą wiele wypróbować na własnej skórze, żeby się przekonać, że sprawy dorosłych są jeszcze nie dla nich. Obserwowaliśmy, jak zacząłeś dorastać i dostrzegać, że dziewczęta są inne… cudowne.

I znowu westchnął.

— Wszystko to normalne stadia rozwoju. I ostatnie — u progu dojrzałości, kiedy chłopak decyduje się iść do wojska i nosić elegancki mundur. Albo stwierdza, że jest zakochany, jak nikt nigdy przed nim i że musi się natychmiast ożenić. Albo jedno i drugie. — Uśmiechnął się kwaśno. — Ze mną było jedno i drugie. Szczęśliwie przeszło mi, zanim wyszedłem na durnia i zrujnowałem sobie życie.

— Ależ ojcze, ja nie chcę sobie rujnować życia. To tylko służba — a nie kariera wojskowa.

— Zostawmy to, dobrze? Pozwól, że powiem ci, co będziesz robił, bo… chcesz to robić. Po pierwsze, rodzina nasza trzymała się z dala od polityki i uprawiała swój własny ogródek od ponad stu lat… Nie widzę powodu, żebyś miał odejść od tej wspaniałej zasady. Przypuszczam, że to wpływ tego twojego belfra z gimnazjum, no, jak on się nazywa? Wiesz, kogo mam na myśli.

Miał na myśli naszego profesora historii i filozofii moralnej, weterana, oczywiście.

— Pan Dubois.

— Hmm, dziwaczne nazwisko — ale pasuje do niego. Cudzoziemiec, niewątpliwie. Powinno być prawnie zabronione wykorzystywanie szkół jako punktów rekrutacyjnych. Myślę, że napiszę w tej sprawie bardzo ostry list. Płatnik podatków ma chyba jakieś prawa!

— Ależ ojcze, on wcale tego nie robi! On… — przerwałem nie wiedząc, jak opisać pana Dubois i jego nieprzyjemne, nadęte maniery. Właściwie to on zachowywał się tak, jakby żadnego z nas nie uważał za godnego służby wojskowej. Nie lubiłem go. — Och, jeśli o niego chodzi, to nas tylko zniechęca.

— Hmm! Czy wiesz, jak się pędzi barany? Mniejsza o to. Jak zrobisz maturę, będziesz studiował prawo handlowe w Harvardzie. Wiesz o tym. Potem pojedziesz na Sorbonę i będziesz trochę podróżował. Zapoznasz się z naszymi filiami, zobaczysz, jak się robi interesy za granicą. Potem wrócisz do domu i będziesz pracować. Zaczniesz od czarnej roboty. Będziesz magazynierem czy coś takiego, ale zanim się obejrzysz, zostaniesz dyrektorem. Ja już nie jestem młody i im prędzej przejmiesz obowiązki, tym lepiej. Jak będziesz chciał, możesz bardzo szybko zostać szefem. No, jak ci się podoba taki program w porównaniu ze stratą dwóch lat własnego życia?

Nic nie odpowiedziałem. Nie było to dla mnie nowością. O tych planach wiedziałem od kilku lat. Ojciec wstał i położył mi rękę na ramieniu.

— Nie myśl, że cię nie rozumiem. Ale spójrz faktom w oczy. Gdyby była wojna, sam bym cię zachęcał… i przestawił firmę na produkcję wojenną. Lecz wojny nie ma i, dzięki Bogu, nigdy nie będzie. Wyrośliśmy już z wojen. Nasza planeta żyje teraz w szczęściu i w pokoju i cieszymy się raczej dobrymi stosunkami z innymi planetami. Czym więc jest, tak naprawdę, Służba Federalna? Po prostu — pasożytem. Bezużytecznym organem, całkowitym przeżytkiem, żyjącym z płacących podatki. Kosztowny sposób utrzymywania przygłupów, którzy w przeciwnym razie byliby bezrobotni, a tak po odsłużeniu paru lat mają przewrócone w głowie do końca życia. Czy naprawdę właśnie to chcesz robić?

— Carl nie jest przygłupem!

— Przepraszam cię. To porządny chłopiec… ale sprowadzony na manowce. — Zmarszczył brwi, a potem uśmiechnął się. — Synu, chciałem ci zrobić niespodziankę… miał to być prezent za świadectwo dojrzałości. Powiem ci jednak teraz, żebyś sobie łatwiej wybił z głowy te nonsensy. Mam oczywiście zaufanie do twego rozsądku, mimo że jesteś jeszcze młody. Ale znalazłeś się w kłopocie. Wiem, że mój prezent cię ucieszy. Zgadnij, co wymyśliłem?

— Och, nie wiem…

— Wakacyjna podróż na Marsa!

Zatkało mnie.

— Ojcze, nie mogę sobie wyobrazić…

— Chciałem ci zrobić niespodziankę i widzę, że mi się udało. — Wziął znów gazetę. — Nie, nie dziękuj mi. Idź już sobie, a ja skończę czytanie… Dziś wieczór ma tu przyjść kilku panów. Interesy.

Wyszedłem. Ojciec myślał, że to załatwiło sprawę. I ja też tak myślałem. Mars! I to na własną rękę! Carlowi jednak nie powiedziałem. Bałem się, że mógłby uważać to za przekupstwo. Może i tak było. Oznajmiłem mu, że różnimy się z ojcem w poglądach.

— Tak — powiedział — mój ojciec też ma inne zdanie. Ale to przecież moje życie.

Myślałem o tym w czasie ostatniego wykładu z historii i filozofii moralności. Te wykłady tym się różniły od innych, że nie trzeba było zdawać z nich egzaminu. Wydawało się, że pan Dubois zupełnie nie zwraca uwagi, czy coś z tego rozumiemy.

Ale tego ostatniego dnia chciał sprawdzić, czego się nauczyliśmy.

Nie był z nas zadowolony.

Westchnął.

— Jeszcze jeden rok, jeszcze jedna klasa — a dla mnie jeszcze jedno niepowodzenie. Można przekazywać wiedzę, ale trudno nauczyć myśleć. — Nagle wskazał kikutem ręki na mnie. — Ty. Jaka jest moralna różnica, jeśli jest, pomiędzy żołnierzem i cywilem?

— Różnica — odpowiedziałem ostrożnie — leży w cnotach obywatelskich. Żołnierz przyjmuje osobistą odpowiedzialność za bezpieczeństwo ciała politycznego, którego jest członkiem, kładąc w jego obronie, jeśli trzeba, swoje życie. Cywil tego nie robi.

— Dokładny tekst z książki — zauważył pogardliwie. — Ale czy ty to rozumiesz? Czy w to wierzysz?

— Och, nie wiem, proszę pana.

— Naturalnie, że nie wiesz! Nie wiem, czy któryś z was rozpoznałby cnotę obywatelską, nawet gdyby się tu zjawiła i stanęła między wami! — Spojrzał na zegarek. — I to już wszystko. Koniec. Może spotkamy się kiedyś w szczęśliwszych okolicznościach. Do widzenia.


* * *

Rozdanie matur, w trzy dni potem moje urodziny i za niecały tydzień urodziny Carla — a ja mu jeszcze nie powiedziałem, że nie pójdę do wojska.

Spotkaliśmy się dzień po jego urodzinach i poszliśmy razem na punkt rekrutacyjny.

Na schodach Gmachu Federalnego wpadliśmy na Carmencitę Ibanez, koleżankę z naszej klasy, całkiem sympatyczne stworzenie. Carmen nie była moją dziewczyną, nie była niczyją dziewczyną. Nigdy nie umawiała się dwa razy z rzędu z tym samym chłopakiem i traktowała nas wszystkich jednakowo uroczo, ale raczej bezosobowo.

Zobaczyła nas i zaczekała.

— Cześć, chłopcy!

— Jak się masz, Oczi Czornyje — odpowiedziałem. — Co cię tu sprowadza?

— Nie domyślasz się? Dziś są moje urodziny.

— Tak? Wszystkiego najlepszego.

— Wstępuję do wojska.

— Och… — Carl był chyba tak samo zdziwiony jak ja. Ale Carmencita właśnie taka była. Nigdy nie plotkowała i nie ujawniała swoich uczuć.

— Nie bujasz?

— Dlaczego miałabym bujać? Mam zamiar zostać pilotem statku kosmicznego, w każdym razie chcę się o to starać.

— Chyba nic nie stoi na przeszkodzie — rzucił szybko Carl.

Miał rację. Rzeczywiście miał rację. Carmen była mała, zręczna, miała wspaniałe zdrowie, doskonały refleks i uzdolnienia matematyczne. Ja ledwo wyciągałem C w algebrze i B w rachunkowości, a ona, poza tym co było w szkole, skończyła kurs matematyki wyższej.

— My… ach, ja — powiedział Carl — też przyszedłem, żeby się zapisać.

— I ja — dorzuciłem. — My obaj. — Nieprawda, nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji, to tylko moje usta prowadziły życie na własną rękę.

— Och, cudownie!

— Ja również będę usiłował zostać pilotem międzyplanetarnym — dodałem zdecydowanie.

Wcale się nie roześmiała, tylko powiedziała bardzo poważnie:

— Och, to wspaniale! Może spotkamy się na szkoleniu. Mam nadzieję. Ty też zamierzasz zostać pilotem, Carl?

— Ja? — spytał Carl. — Nie nadaję się na szofera ciężarówki. Promieniowanie gwiezdne, jeśli mnie przyjmą. Elektronika.

— Szofer ciężarówki, też coś! — Oburzyła się dziewczyna. — Mam nadzieję, że wylądujesz gdzieś na Plutonie i zamarzniesz na śmierć. Nie, nie! Życzę ci powodzenia! Chodźmy już, dobrze?

Punkt rekrutacyjny znajdował się na galeryjce w rotundzie. Siedział tam, przy biurku, sierżant floty powietrznej, w galowym mundurze, udekorowany jak choinka, a całą pierś pokrywały beretki różnych orderów. Prawą rękę miał obciętą tak wysoko, że bluza skrojona była bez rękawa… A gdy się podeszło bliżej, widać było, że nie ma obu nóg.

— Dzień dobry — powiedział Carl — chciałem się zgłosić.

— Ja również — dodałem.

Zignorował nas. Ukłonił się jakoś na siedząco i uśmiechnął się do Carmencity.

— Dzień dobry, młoda damo. Czym mogę pani służyć?

— Chciałabym także wstąpić do wojska.

Uśmiechnął się znowu.

— Wspaniała dziewczyna! Proszę pofatygować się do pokoju 201 i spytać o panią major Rojas, ona się panią zajmie.

Obejrzał ją od góry do dołu.

— Pilot?

— Jeśli to będzie możliwe.

— Wygląda na to, że będzie. Proszę zgłosić się do pani Rojas. — Zwrócił się teraz do nas, ale bez cienia tej uprzejmości, jaką miał wobec małej Carmen. — No więc? — zapytał. — Do czego? Bataliony pracy?

— Och, nie! — zawołałem. — Mam zamiar zostać pilotem.

Spojrzał na mnie, a potem obrócił wzrok.

— A pan?

— Interesuje mnie praca badawczo-rozwojowa — oznajmił Carl — szczególnie elektronika. Sądzę, że są szansę w tym Korpusie.

— Są, jeśli będziesz się nadawał — powiedział sierżant kwaśno. — A nie ma, jeśli nie masz odpowiedniego przygotowania i zdolności. Słuchajcie chłopcy, czy wiecie, dlaczego mnie tu posadzili?

Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Carl zapytał:

— Dlaczego?

— Ponieważ rząd ma gdzieś, czy wstąpicie do wojska, czy nie. Stało się teraz modne wśród młodych ludzi, żeby odsłużyć wojsko, zdobyć przywilej głosowania i nosić w klapie wstążeczkę, która świadczy, że jesteś weteranem… Ale jeśli naprawdę chcecie służyć i nie zdołam wam tego wyperswadować, musimy was przyjąć, bo gwarantuje to wam konstytucja. Faktem jest jednak, że nie wszyscy woluntariusze mogą być prawdziwymi wojskowymi. Nie potrzebujemy tylu, a poza tym większość ochotników to nie materiał na żołnierzy. Macie pojęcie, co trzeba mieć, żeby być żołnierzem?

— Nie — przyznałem.

— Większość ludzi sądzi, że wystarczy mieć dwie ręce, dwie nogi i pusty łeb. Może i tak, jeśli chodzi o mięso armatnie. Prawdopodobnie tylko tego wymagał Juliusz Cezar. Dzisiejszy szeregowiec jednak jest tak wysoko wykwalifikowany, że w każdym innym zawodzie miałby tytuł magistra. Nie możemy pozwolić sobie na trzymanie głupców. Dla tych więc, którzy upierają się, by odsłużyć wojsko, musimy wymyślać cały szereg brudnych, nieprzyjemnych i niebezpiecznych robót, które każą im zwinąć ogon pod siebie i zmiatać do domu przed ukończeniem służby. Albo przynajmniej sprawią, że będą pamiętali przez całe życie, ile ich kosztowało zdobycie praw obywatelskich. Weźmy tę młodą damę, która tu była. Chce być pilotem — myślę, że jej się uda. Potrzebujemy dobrych pilotów i wciąż mamy ich za mało. Może jej się uda. Ale jeśli nie, skończy gdzieś na Antarktyce, z oczami zaczerwienionymi od sztucznego oświetlenia i z odciskami na rękach od ciężkiej, brudnej roboty.

Chciałem mu powiedzieć, że Carmencita może w najgorszym razie programować komputery, była tak doskonała w matematyce. Ale on mówił dalej.

— Posadzili mnie tutaj, żeby was odstraszać, chłopcy. Spójrzcie. — Okręcił się na krześle, żebyśmy dobrze go obejrzeli.

— Przypuśćmy nawet, że nie skończycie na kopaniu tuneli na Lwie albo nie zostaniecie królikami doświadczalnymi do badania takiej czy innej zarazy… Przypuśćmy, że zrobimy z was wojaków. Spójrzcie na mnie, zobaczcie, co was czeka. A jeszcze pewniejszy jest telegram z wyrazami głębokiego współczucia do rodziców, ponieważ w dzisiejszych czasach, na ćwiczeniach czy na wojnie, nie ma wielu rannych. Ja jestem rzadkim przypadkiem, miałem szczęście… Chociaż chyba trudno to nazwać szczęściem. — Przerwał, a potem dodał: — Może więc jednak wrócicie do domu, chłopcy, wybierzecie sobie jakąś uczelnię, zostaniecie chemikami, agentami ubezpieczeniowymi lub czymkolwiek? Służba wojskowa to nie dziecinna zabawa. Jest ciężka i niebezpieczna nawet w czasie pokoju… Żadnych wakacji. Żadnych romansów. No więc?

Carl powiedział:

— Przyszedłem tu, żeby wstąpić do wojska.

— Ja również.

— Zdajecie sobie sprawę, że nie wolno wam wybierać rodzaju broni?

— Sądziłem, że możemy wyrazić swoje życzenia — odparł Carl.

— A oczywiście. I to jest ostatnie życzenie, jakie możecie wyrazić przed końcem okresu służby. Oficer rozdzielający przydziały zwróci uwagę na wasze życzenia i jeśli akurat będzie zapotrzebowanie, to podda was badaniom testowym, czy macie wrodzone zdolności i przygotowanie. Jeden na dwudziestu odpowiada warunkom i dostaje to, czego chce… W dziewiętnastu pozostałych przypadkach okazuje się, że nadajecie się akurat do tego, by wypełnić ubytki w garnizonie na Tytanie. — Dodał w zamyśleniu: — Swoją drogą dziwne, jak często te garnizony nie mogą podołać swoim zadaniom. Potrzebna widocznie prawdziwa próba bojowa. Laboratoria po prostu nie dadzą odpowiedzi na wszystkie pytania.

— Ja mogę być przydatny w elektronice — powiedział twardo Carl — o ile będą tam miejsca.

— Tak? A ty, bratku?

Zawahałem się… i nagle zdałem sobie sprawę, że jeśli nie zaryzykuję, to przez całe życie mogę mieć do siebie pretensję, że jestem niczym, tylko synem szefa.

— Chcę spróbować szczęścia!

— Nie możecie powiedzieć, że was nie ostrzegałem. Macie przy sobie metryki? Pokażcie też świadectwa szkolne.


* * *

Po dziesięciu minutach doszedłem do wniosku, że badania lekarskie mają doprowadzić cię do choroby, jeśli jesteś zdrów. Gdy wysiłki zawiodą, zostajesz przyjęty. Spytałem jednego z lekarzy, jaki procent ofiar odpada. Spojrzał zdumiony.

— Ależ my nigdy nikogo nie odrzucamy. Prawo zabrania.

— Hmm? Zaraz, przepraszam, doktorze. To jaki sens ma ta parada golasów?

— Ależ cel w tym jest — odpowiedział tłukąc mnie młotkiem w kolano — dowiadujemy się, do jakich obowiązków jesteście fizycznie zdolni. Gdyby was tu przywieziono w wózku na kółkach, zupełnie ślepych i z głupim uporem chcielibyście się zaciągnąć, to i wówczas na pewno znaleziono by dla was coś odpowiednio idiotycznego. Może sprawdzanie dotykiem czystości łańcuchów gąsienicowych. No, chyba że psychiatra uznałby was za niezdolnych do zrozumienia tekstu przysięgi.

— Hmm… Doktorze, a czy był pan już lekarzem, kiedy wstąpił pan do wojska? Czy zdecydował się pan później i posłali pana na studia?

— Ja? — Wydawał się zszokowany. — Młodzieńcze, czy ja wyglądam na takiego kretyna? Jestem pracownikiem cywilnym.

— Och, przepraszam pana.

— Nie ma za co. Służba wojskowa to zajęcie dla mrówek, proszę mi wierzyć. Widzę, jak idą, i widzę ich, gdy wracają — o ile wracają. Widzę, co się z nich robi. I po co? Dla czysto nominalnego przywileju, na którym nie zarabia się ani centa i z którego większość z nich nie potrafi mądrze korzystać. Gdyby pozwolono rządzić ludziom z profesji medycznej… Ale mniejsza z tym. Mógłbyś jeszcze, chłopcze, pomyśleć, że dopuszczam się zdrady, chociaż mamy, podobno, wolność słowa. Jeżeli więc, młodzieńcze, masz choć odrobinę zdrowego rozsądku, to zmykaj póki czas. Masz, weź te papiery, zanieś z powrotem sierżantowi w biurze rekrutacyjnym — i pamiętaj, co ci powiedziałem.

Wróciłem do rotundy. Carl już tam był. Sierżant przejrzał moje papiery i powiedział:

— Widać z tego, że obaj macie nieomal doskonałe zdrowie, poza brakiem oleju w głowie. Chwileczkę, zaraz poproszę świadków. — Przycisnął guziczek i weszły dwie urzędniczki: jedna — stara wyga, druga — owszem, niezła. Wskazał formularze naszych badań, metryki urodzenia i świadectwa i oświadczył urzędowym tonem: — Proszę i nakazuję, aby zostały zbadane przedłożone tu dokumenty, aby zostało określone, czym one są i w jakim stosunku pozostają, o ile pozostają, każdy z osobna do tych dwóch mężczyzn, stojących tu, w waszej obecności.

Przejrzały dokumenty z tępą rutyną. Pewien jestem, że ich nie czytały. Potem wzięły nasze odciski palców — jeszcze raz! — i ta ładna przyłożyła do oka jubilerską lupę i porównywała te odciski. To samo robiła z podpisami, aż zacząłem wątpić, czy ja to ja.

Sierżant zapytał:

— Czy uznajecie tu stojących, z ich obecnymi kompetencjami, za zdolnych do złożenia przysięgi wojskowej?

— Uznajemy — oświadczyła ta starsza.

— W porządku — stwierdził. — proszę powtarzać za mną… Ja, będąc pełnoletni, ze swojej własnej, nieprzymuszonej woli…

Uuch! Pan Dubois analizował z nami na wykładach z historii i filozofii moralności przysięgę wojskową i kazał nam studiować wszystkie jej paragrafy, ale całą jej wagę czujesz dopiero wtedy, gdy wali się ona na ciebie jak śnieżna lawina.

W każdym razie zdałem sobie sprawę, że nie jestem już cywilem, który może nosić koszulę nie wpuszczoną do spodni i mieć spokojną głowę. Nie wiedziałem jeszcze, kim będę, ale wiedziałem już, kim nie jestem.

— Tak mi dopomóż Bóg! — zakończyliśmy obaj, a Carl przeżegnał się i tak samo zrobiła ta ładna.

Potem były jeszcze podpisy i odciski wszystkich pięciu palców, zrobiono nam kolorowe zdjęcia, które dołączono do papierów. Wreszcie sierżant podniósł głowę.

— Pora na drugie śniadanie, chłopcy. Trzeba coś przekąsić.

Przełknąłem ślinę.

— Hm… panie sierżancie?

— Eh? Co takiego?

— Czy mógłbym zatelefonować stąd do rodziców? Powiedzieć im, co… Powiedzieć im, że…

— Zrobimy inaczej. Daję wam czterdzieści osiem godzin urlopu. — Miał zimne oczy. — Wiecie, co się stanie, jak nie wrócicie?

— Och… sąd wojenny?

— E, nic podobnego. Zaznaczą wam tylko w papierach — Okres służby wypełniony nie zadowalająco — i już nigdy więcej nie będziecie mieli następnej okazji. To ostatnia szansa dla niedorosłych młokosów, którzy nie powinni byli składać tej przysięgi. Nawet nie musicie mówić rodzicom. — Odsunął fotel od biurka. — A więc do zobaczenia pojutrze. O ile się stawicie. I weźcie z domu osobiste rzeczy.

Pożegnanie nie było wesołe. Ojciec najpierw ciskał gromy, a potem przestał ze mną rozmawiać. Matka położyła się do łóżka. Kiedy wychodziłem, godzinę wcześniej niż mógłbym, nikt mnie nie żegnał poza kucharką i posługaczem.

Po dwóch dniach wiedziałem, że nie zostanę pilotem. Egzaminatorzy napisali o mnie: słaba intuicyjna orientacja przestrzenna… niewystarczające uzdolnienia i słabe przygotowanie matematyczne… czas reakcji — odpowiedni… wzrok — dobry. Rad byłem, że chociaż napisali to, co na końcu.

Po tygodniu od złożenia przysięgi przysłał po mnie pan Weiss, oficer rekrutacyjny. Miał listę moich życzeń i wyniki wszystkich testów. Zobaczyłem, że trzyma też odpis mego świadectwa szkolnego. Ucieszyło mnie to, bo w szkole dobrze sobie radziłem.

Spojrzał na mnie, gdy wszedłem i powiedział:

— Siadaj, Johnnie — rzucił okiem na opinię i odłożył ją. — Lubisz psy?

— Och, tak, proszę pana.

— Bardzo lubisz? Czy twój pies śpi z tobą w łóżku? A właściwie, gdzie jest teraz twój pies?

— W tej chwili nie mam psa. Ale jak miałem… no to, no, nie spał ze mną w łóżku. Widzi pan, moja mama nie uznaje psów w mieszkaniu.

— I nie przemyciłeś go jakoś?

— Hm… — Pomyślałem, żeby mu wytłumaczyć, że mama… Ale dałem spokój. — Nie, proszę pana.

— No tak… Widziałeś kiedy neopsa?

— Raz, proszę pana. Był na wystawie w Teatrze Macarthara, dwa lata temu.

— Powiem ci, jak jest w Korpusie K-9. Neopies nie jest takim zwykłym psem, który po prostu mówi.

— Nie mogłem zrozumieć tego neopsa w Teatrze. Czy one naprawdę mówią?

— Mówią. Trzeba tylko wyćwiczyć sobie ucho, żeby je zrozumieć. Ale neopies nie jest tylko mówiącym psem. Właściwie wcale nie jest psem, jest sztuczną mutacją symbiotyków otrzymanych z psiej rasy. Taki wyszkolony neo, czy Caleb, jest sześć razy inteligentniejszy od psa i można go porównać do skretyniałej ludzkiej istoty. Jest to zresztą porównanie uwłaczające neopsu, gdyż kretyn to twór ułomny, a neo, w swoim zakresie, jest geniuszem. — Pan Weiss skrzywił się. — Oczywiście pod warunkiem, że ma swego symbiotyka. W tym sęk. Hmm… jesteś za młody, żeby być żonatym, ale z pewnością wiesz, co to jest małżeństwo. Czy możesz sobie wyobrazić, żeby poślubić Caleba?

— Co? Nie. Nie, nie mogę.

— Stosunki emocjonalne pomiędzy neopsem i człowiekiem w sekcji K-9 są o wiele bliższe i znacznie ważniejsze niż u większości małżeństw. Jeśli pan ginie, zabijamy i neopsa — natychmiast. To wszystko, co możemy zrobić dla tego biedaka. Zabójstwo z litości. Jeśli jest zabity neopies… No cóż, nie możemy zabić człowieka, chociaż byłoby to najprostszym rozwiązaniem. Zamiast tego więzimy go i hospitalizujemy, aż się pozbiera.

Zrobił znak w papierach.

— Nie sądzę, byśmy mogli zaryzykować i przydzielić do K-9 chłopca, który nie potrafił przechytrzyć własnej matki i sprowadzić sobie do pokoju psa, żeby z nim spać. Musimy więc poszukać dla ciebie czegoś innego.

Dopiero wtedy naprawdę zdałem sobie sprawę, że odpadły wszystkie możliwości na mojej liście, znajdujące się powyżej Korpusu K-9. A teraz i to się rozwiało. Byłem tym tak wstrząśnięty, że prawie uszło mojej uwagi, co pan Weiss mówił. Otóż opowiadał beznamiętnie, jak o kimś, kto już umarł albo jest bardzo daleko:

— Byłem kiedyś w Korpusie K-9. Kiedy mój Caleb zginał w wypadku, dawali mi środki otępiające przez sześć tygodni, potem zostałem skierowany do innej pracy… Johnnie, te kursy, które pokończyłeś… dlaczego nie studiowałeś czegoś użytecznego?

— Słucham pana?

— Teraz już za późno. Nie mówmy o tym. Hmm… twój profesor historii i filozofii moralności ma, zdaje się, o tobie dobrą opinię…

— Naprawdę? — byłem zdziwiony. — Co napisał?

Weiss uśmiechnął się.

— Napisał, że nie jesteś głupi, że tylko jesteś ignorantem, żywiącym takie same uprzedzenia, jakie ma twoje otoczenie. Z jego strony to wielka pochwała, znam go.

Dla mnie nie brzmiało to jak pochwała. Ten stary, zadzierający do góry nosa…

— I — kontynuował pan Weiss — chłopak, który ma C-minus z oceny programu telewizyjnego, nie może być całkiem zły. A co byś powiedział na Piechotę?


* * *

Wyszedłem z Gmachu Federalnego przygnębiony, ale jednak nie całkiem. Byłem przynajmniej żołnierzem. Miałem na to w kieszeni papiery, mogłem tego dowieść. Nie okazałem się zbyt tępy i niezdatny do niczego poza fizyczną pracą.

Było parę minut po godzinach urzędowania. W gmachu pozostała tylko straż nocna i paru łazików. W rotundzie wpadłem na jakiegoś mężczyznę, który właśnie opuszczał biuro, twarz wydała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć.

Napotkał moje spojrzenie i rozpoznał mnie.

— Dobry wieczór! — powiedział raźnym głosem. — Jeszcze się nie zaokrętowałeś?

Wtedy i ja go poznałem: sierżant z floty kosmicznej, który odbierał od nas przysięgę. Szczęka mi opadła. Ten mężczyzna, w cywilnym garniturze, chodził na dwóch nogach i miał obie ręce?

— Och, dobry wieczór, panie sierżancie — wymamrotałem.

Zrozumiał dobrze wyraz mojej twarzy, spojrzał na swoje nogi i roześmiał się.

— Nie miej takiej miny, młodzieńcze. Nie muszę robić z siebie potworka po skończonej pracy. Dostałeś już przydział?

— Tak, właśnie otrzymałem skierowanie.

— Dokąd?

— Piechota Zmechanizowana.

Na twarzy rozlał mu się szeroki uśmiech i wyciągnął rękę.

— Moja jednostka! Daj grabę, synu! Zrobimy z ciebie człowieka — albo cię wykończymy. A może jedno i drugie.

— Czy to dobry wybór? — spytałem z powątpiewaniem.

— Czy dobry? Synu, to jedyny wybór! Piechota Zmechanizowana to jest Wojsko! Wszyscy inni to albo przyciskacze guzików, albo profesorowie. Oni tylko podają nam piłę, a my tniemy. — Znów uścisnął mi rękę i dodał. — Napisz do mnie kartkę: Sierżant Ho, Gmach Federalny. Znajdą mnie. Powodzenia!

I już go nie było, ramiona ściągnięte do tyłu, trzaskające obcasy, głowa do góry. Spojrzałem na swoją rękę. Ta ręka, którą mi podał, to ręka, której nie miał… Prawa ręka. Jednak czułem, jakby była prawdziwa i uścisnął mnie mocno. Czytałem o tych elektronicznych protezach, a jednak wzdryga się człowiek, gdy sam dotknie.


* * *

Wróciłem do hotelu, gdzie nas czasowo zakwaterowano. Poszedłem do swojego pokoju i zacząłem się pakować, bo skoro świt mieliśmy wyruszyć. To znaczy, pakowałem wszystkie rzeczy, by je wysłać do domu. Weiss ostrzegł nas, że wolno zabrać tylko fotografie rodzinne i jakiś instrument muzyczny, jeśli się gra oczywiście. Carl wysłał już swoje rzeczy trzy dni wcześniej. Dostał przydział do B.-R., tak jak chciał. Mała Carmen też już wyfrunęła, w stopniu podchorążego floty. Ma zostać pilotem, jeśli da radę… Na pewno da radę.

Wszedł mój współlokator.

— Dostałeś przydział? — zapytał.

— Aha.

— Jaki?

— Piechota Zmechanizowana.

— Piechota?! Och, żal mi cię, głupi biedaku! Naprawdę.

— Stul pysk! — odszczeknąłem. — Piechota Zmechanizowana jest najlepszą jednostką w armii — to jest właśnie prawdziwe Wojsko! Wy, frajerzy, tylko podajecie nam piłę — my tniemy!

— Sam się przekonasz!

— Chcesz w mordę?

Загрузка...