Rozdział dwunasty

Nie wystarcza, aby oficer posiadał zdolności…

…Powinien być również dżentelmenem, mieć wszechstronne wykształcenie, odznaczać się doskonałymi manierami, wyszukaną grzecznością oraz skrupulatnym poczuciem honoru… żaden chwalebny czyn podwładnego nie powinien ujść jego uwagi, gdyby nawet nagrodą miało być tylko słowo pochwały.

I na odwrót — nie powinien być ślepy na najmniejsze uchybienie podwładnego. Mimo niezbitej słuszności zasad politycznych, o które obecnie walczymy… na okrętach panować musi system absolutnego despotyzmu.

Ufam, iż uwidoczniłem wam ogrom ciążącej na was odpowiedzialności… Musimy osiągnąć wszystko co możliwe, środkami jakie posiadamy.

— John Paul Jones. 14 września, 1775.

Wyjątki z listu do komitetu powstańczego Marynarki Północnej


Rodger Young znów wracał do Bazy po uzupełnienie brakujących kapsuł i ludzi. Al Jenkins odszedł na wieczny spoczynek zbierając rannych… W akcji tej zginął też Padre. Oprócz tego i ja miałem być zastąpiony.

Nosiłem teraz nowiutkie odznaki szarży sierżanckiej. Byłem przekonany, że gdy tylko zejdę ze statku, otrzyma je Ace. Wiedziałem, że Jelly awansował mnie raczej symbolicznie, żebym miał lepsze wejście do Oficerskiej Szkoły Kandydackiej.

Mimo to byłem dumny. Kroczyłem z nosem zadartym do góry przez wyjście z lądowiska, w stronę urzędnika stemplującego karty kwarantanny.

Kiedy odchodziłem od okienka, usłyszałem uprzejmy, pełen szacunku głos:

— Przepraszam, panie sierżancie, ale czy ta rakieta pokładowa, która właśnie wylądowała, to z Rodgera?

Odwróciłem się, by spojrzeć na pytającego. To był drobny, trochę przygarbiony kapral, z pewnością jeden z…

— Ojcze!!!

Kapral objął mnie ramionami i przylgnął do mnie.

— Juan! Juan! Och, mój mały Johnnie!

Całowałem go, ściskałem i zacząłem płakać. Gdy już obaj wytarliśmy oczy i wysiąkaliśmy nosy, powiedziałem:

— Ojcze, chodź, znajdziemy jakiś kąt, usiądziemy i porozmawiamy. Chcę się dowiedzieć… no, wszystkiego. — Nabrałem tchu. — Myślałem, że nie żyjesz.

— Żyję. Raz czy dwa byłem bliski śmierci. Muszę jednak… synu… sierżancie, czy ta łódź pokładowa to z…

— Och, tak, z Rodgera Younga. Ja właśnie…

Na jego twarzy odmalował się ogromny zawód.

— W takim razie muszę się natychmiast zameldować. — Ale zaraz dodał raźno: — Ty wrócisz na pokład, prawda, Juanito? A może idziesz na urlop?

— Och, nie. — Moje myśli goniły jedna drugą. Że też to tak musiało się ułożyć! — Słuchaj, ojcze, znam rozkład lotów. Masz jeszcze przynajmniej godzinę do wejścia na pokład. Muszą przecież zatankować paliwo.

Miał wątpliwości:

— Rozkazano mi zameldować się niezwłocznie u pilota pierwszej rakiety pokładowej.

— Ojcze, ojcze! Czy musisz być takim rygorystą? Przecież tej dziewczynie, co pilotuje tę landarę, jest wszystko jedno, czy wsiądziesz teraz, czy jak już będzie ze wszystkim gotowa. A zresztą statek zacznie nadawać sygnał do powrotu na sześć minut przed startem. Na pewno się nie spóźnisz!

Pozwolił mi zaciągnąć się do pustego kąta, a gdy usiedliśmy, zapytał:

— Czy ty wracasz tą samą rakietą, czy później?

— Och… — Pokazałem mu swoje rozkazy. Wydało mi się, że to najprostszy sposób przekazania mu tej wiadomości. Co za historia: jak dwa okręty mijające się w ciemnościach nocy! Przeczytał, łzy mu się zakręciły w oczach, a ja powiedziałem szybko: — Słuchaj, ojcze, będę się starał wrócić… Nie znam lepszej jednostki niż Bycze Karki, a jak jeszcze ty tam będziesz… Och, wiem, że to dla ciebie zawód, ale…

— Nie jestem zawiedziony, Juanie.

— Jak to?

— Jestem dumny. Mój chłopak będzie oficerem. Mój mały Johnnie… Och, naturalnie, jest mi też trochę przykro. Tak czekałem na ten dzień. Ale poczekamy jeszcze trochę. — Uśmiechnął się przez łzy. — Wyrosłeś, mój chłopcze. I zmężniałeś.

— Chyba tak. Ale nie jestem jeszcze oficerem, ojcze, i może tylko parę dni nie będzie mnie na statku. Mogą mnie nie przyjąć albo bardzo szybko wyrzucić…

— Dość tego, młodzieńcze!

— Hmmm?

— Z pewnością dasz sobie radę i nie mówmy już o tym. — Roześmiał się. — Po raz pierwszy mam okazję powiedzieć sierżantowi, żeby się zamknął.

— Tak, ojcze, będę się starał.

— Wiem. A jeśli nawet mamy dla siebie tylko tę jedną godzinę, to należy ją dobrze wykorzystać. Jestem bardzo z ciebie dumny, Johnnie. Jak ci się wiodło?

— Doskonale, naprawdę świetnie. — Pomyślałem, że rzeczywiście nie było tak źle. I pomyślałem, że będzie mu lepiej wśród Byczych Karków niż w jakiejś innej jednostce. Wszystko to moi przyjaciele… Zaopiekują się nim. Będę to musiał przekablować Ace'owi — ojciec na pewno nawet nie wspomni, że jest moim krewnym. — Jak dawno jesteś w wojsku, ojcze?

— Minął rok.

— I już jesteś kapralem!

Ojciec uśmiechnął się gorzko.

— W dzisiejszych czasach szybko się awansuje. — Nie musiałem pytać, co miał na myśli. Ofiary wojenne.

— Ale, ojcze., czy nie jesteś… czy twoje lata pozwalają ci na czynną służbę w wojsku? Może w Kwatermistrzostwie albo…

— Chciałem dostać się do Piechoty Zmechanizowanej i dostałem się! — powiedział z emfazą. — Nie jestem starszy od wielu sierżantów. To, że mam o dwadzieścia dwa lata więcej od ciebie, synu, nie znaczy jeszcze, iż mam siedzieć w fotelu na kółkach. Starszy wiek ma też swoje zalety.

Coś w tym bez wątpienia jest. Przypominam sobie, że sierżant Zim zawsze przy awansach dawał pierwszeństwo starszym. Ojciec na pewno nie popełniłby w czasie szkolenia takich kretyńskich błędów, jakie mnie się zdarzały — kara chłosty to nie dla niego. Z pewnością od razu został wytypowany na podoficera. Jeszcze zanim skończył zasadnicze szkolenie.

Nie potrzebowałem go pytać, dlaczego wybrał P.Z. ani dlaczego i jak znalazł się wśród załogi mojego statku — zrobiło mi się ciepło koło serca i odczułem to jako najwyższy wyraz uznania z jego strony. Nie chciałem też pytać, czemu zgłosił się do wojska. Wiedziałem. Matka. Żaden z nas nawet nie wspomniał o niej. To jeszcze zbyt bolesne.

Zmieniłem więc temat.

— Powiedz mi, jak u ciebie. Gdzie byłeś, co robiłeś?

— No cóż, odbywałem szkolenie w Obozie San Martin.

— Tak? A nie w Currie?

— To nowy obóz. Ale te same stare piły. Tyle że trwa o dwa miesiące krócej. Potem prosiłem o przydział na Rodgera Younga. Nie dostałem i znalazłem się w Korpusie Ochotniczym McSlattery. Dobra jednostka.

— Tak, wiem. — Mieli opinię twardych, wytrwałych i bezlitosnych, prawie tak dobrą jak Bycze Karki.

— Dokonałem z nimi paru zrzutów, wielu chłopców przekręciło się, a ja otrzymałem to. — Spojrzał na swoje belki. — Byłem już kapralem, kiedy katapultowano nas na Sheol.

— To ty tam byłeś? Ja też! — W nagłym przypływie uczucia poczułem się bliższy ojcu niż kiedykolwiek.

— Wiem. To znaczy, wiedziałem, że była tam twoja jednostka. My znaleźliśmy się o jakieś pięćdziesiąt mil na północ od was. Wykrwawiliśmy się w tym ataku, bo oni wyłazili bezustannie gromadami jak szczury z nor. — Ojciec wzdrygnął się. — Gdy się to skończyło, nie pozostało nas nawet tylu, żeby sformować sekcję. Odesłano mnie więc tutaj, bo miał przylecieć Rodger Young z wolnym miejscem dla kaprala. No i jestem.

— Ale kiedy wstąpiłeś do wojska? — Za późno zorientowałem się, że to niezręczne pytanie.

Ojciec odpowiedział spokojnie.

— Wkrótce po Buenos Aires.

— Och, rozumiem.

Milczał przez parę sekund. Potem odezwał się miękko.

— Nie jestem pewien, czy rozumiesz, synu.

— Ach, tak?

— Hmm… nie będzie mi to łatwo wyjaśnić. Utrata twej matki miała na to oczywiście wielki wpływ. Ale nie zaciągnąłem się, żeby ją pomścić, chociaż to też leżało mi na sercu. Ale stało się to głównie z twojego powodu…

— Z mojego?!

— Tak, synu. Zawsze rozumiałem to, co robisz. Lepiej niż twoja matka. Ale nie gań jej, nigdy nie była w stanie objąć umysłem więcej niż świergocząca ptaszyna. I, być może, wtedy rozumiałem lepiej niż ty sam, dlaczego to zrobiłeś. I przynajmniej połowa mego gniewu na ciebie płynęła z urazy. Z urazy, że ja sam powinienem zrobić to, co ty zrobiłeś. — Na chwilę przerwał — Nie byłem w najlepszej formie, kiedy wstąpiłeś do wojska. Odwiedzałem dość regularnie mego hipnoterapeutę, nie podejrzewałeś tego, prawda? Ale nie osiągnęliśmy nic więcej, poza rozeznaniem, że byłem z siebie ogromnie niezadowolony. Po twoim odejściu winę zacząłem oczywiście przypisywać tobie. Wiedziałem jednak, że to nie jest prawda i mój terapeuta też to wiedział. Miałem świadomość, znacznie wcześniej niż inni, że szykuje się coś niedobrego — na miesiąc przed ogłoszeniem stanu wyjątkowego kazano nam przestawić produkcję na cele wojskowe. Przez pewien czas czułem się lepiej. Zapracowywałem się na śmierć i już nie chodziłem do lekarza. Potem znów wróciła depresja, głębsza niż kiedykolwiek…

Znów zrobił przerwę.

— Śmierć twojej matki zwolniła mnie z dotychczasowych obowiązków… chociaż naprawdę byliśmy sobie bliżsi niż wiele małżeństw. Jej odejście pozostawiło mi swobodę działania. Przekazałem przedsiębiorstwo Moralesowi…

— Staremu Moralesowi? Czy on da sobie radę?

— Da. Musi sobie dać. Wielu u nas robi to, czego się nie spodziewało. Resztę majątku podzieliłem na dwie części: jedną przekazałem Córom Miłosierdzia, a druga czeka na ciebie.

Zatrzymał się, a potem powiedział dobitnie:

— Musiałem dowieść sobie samemu, że jestem mężczyzną. Nie produkująco-konsumującym zwierzęciem, ale… mężczyzną!

W tym momencie, zanim zdołałem mu cokolwiek odpowiedzieć, z megafonów rozległ się śpiew… na sławę imienia, na sławę imienia Rodgera Younga i dziewczęcy głos dodał:

— Personel Rodgera Younga! Przygotować się do obsadzenia statku. Wejście H. Dziewięć minut.

Ojciec zerwał się i chwycił swój żołnierski worek.

— Pora na mnie! Uważaj na siebie, synu. I zdaj te egzaminy!

— Zdam, ojcze.

Uścisnął mnie w pośpiechu.

— Do zobaczenia, gdy wrócimy. — I już go nie było.

W Komendanturze zameldowałem się u sierżanta, który z wyglądu bardzo przypominał sierżanta Ho. Wyrecytowałem:

— Sierżant Juan Rico z transportowca melduje się według rozkazu.

Rzucił okiem na zegar.

— Wasza rakieta pokładowa przybyła siedemdziesiąt trzy minuty temu. No więc?

Powiedziałem mu, jak było, wyciągnął wargi w dziób i przyglądał mi się w zamyśleniu.

— Słyszałem już różne wymówki, ale to coś nowego. Ojciec, wasz własny ojciec zameldował się na waszym starym statku akurat wtedy, gdy wy go opuściliście?

— To szczera prawda, panie sierżancie. Może pan sprawdzić: kapral Emilio Rico.

— Nie sprawdzamy tu oświadczeń młodych dżentelmenów. Możemy ich najwyżej wykopać, jeśli okaże się, że nie powiedzieli prawdy. No dobrze, chłopcze, niewiele wart byłby ktoś, kto poniechałby własnego ojca ze względu na parę minut spóźnienia. Nie mówmy już o tym.

— Dziękuję, panie sierżancie. Czy mam teraz zameldować się panu dowódcy?

— Właśnie mu się meldujesz. — Odfajkował mnie na liście. — Proszę, macie tu skierowanie i kartę przyjęcia — a na początek możecie zdjąć te naszywki. Ale zachowajcie je, mogą przydać się później. A od tej chwili nie jesteście sierżantem, tylko panem.

— Tak jest, proszę pana.

— To nie wy macie mi mówić: proszę pana. Ja wam będę mówił: proszę pana. Ale nie jestem pewny, czy będziecie tym zachwyceni.


Nie będę opisywał Oficerskiej Szkoły Kandydackiej. Było tam podobnie jak na szkoleniu podstawowym, a jeszcze na dokładkę stos książek.

Rano — musztra. Ochrzaniano nas za byle co. Sierżanci klęli. Po południu byliśmy kadetami i dżentelmenami, i mieliśmy wykłady z nie kończącej się listy przedmiotów: matematyka, nauki przyrodnicze, galaktografia, ksenologia, hipnopedia, logistyka, strategia i taktyka, łączność, prawo wojskowe, terenoznawstwo, bronie specjalne, psychologia i dowodzenie… W ogóle wszystko, począwszy od wyposażenia i żywienia rekrutów do powodów przegrania wojny przez Kserksesa.

Szczególny nacisk kładziono na wystawianie się na niebezpieczeństwo i równoczesne nie spuszczanie z oczu pięćdziesięciu podwładnych, dbanie o nich, przewodzenie im, ratowanie z opresji, ale nigdy nie niańczenie!

Wieczorami i w każdą niedzielę uczyliśmy się, aż piekły oczy i bolały uszy, a potem zasypialiśmy z hipnopedycznymi głośnikami pod poduszką.

Nie przypominam sobie jednak, żebym czuł się nieszczęśliwy. Za dużo było roboty i stale towarzyszył nam strach, żeby nie zawalić jakiegoś egzaminu.

Martwiło mnie zwłaszcza moje słabe przygotowanie z matematyki. Na szczęście mój współlokator — przesiedleniec z Hesperusa, o dziwnym imieniu Anioł, siedział ze mną noc po nocy i udzielał mi korepetycji.

Sądzę, że szczytowym punktem mojej całej kariery kadeckiej była wizyta pani podporucznik Ibanez, o czarnych ogromnych oczach, z transportowej korwety Mannerheim.

Moja klasa miała akurat zbiórkę przed kolacją, kiedy pojawiła się Carmencita. Wyglądała niewiarygodnie elegancko w mundurze, niczym biała, mała papierowa laleczka. Przeszła wzdłuż szeregu, a wszystkim oczy na wierzch wychodziły, skierowała się wprost do oficera dyżurnego i spytała o mnie czystym, przenikliwym głosem.

Oficer dyżurny, kapitan Chandar, mający opinię największego ponuraka, rozpromienił się cały w uśmiechu i przyznał, że ja istnieję… Wtedy Carmen zamrugała do niego nieprawdopodobnie długimi czarnymi rzęsami, wyjaśniła, że jej statek jest doładowywany i zapytała, czy może zabrać mnie na kolację.

I oto znalazłem się, na skutek absolutnie bezprecedensowego pogwałcenia regulaminu, w posiadaniu przepustki na trzy godziny.

Stara, sekretna broń zastosowana przez Carmen okazała się tak skuteczna, że nie tylko cudownie spędziłem czas, ale też wzrósł niebotycznie mój prestiż wśród kolegów.

Jedynym przedmiotem teoretycznym, któremu pragnę poświęcić trochę miejsca, była historia i filozofia moralności.

Byłem zdziwiony znajdując ten przedmiot w rozkładzie zajęć. Doszedłem do wniosku, że wykłady są powtórzeniem tych ze szkoły, a więc nie będę się przemęczał i odsapnę nieco. Myliłem się jednak. Wprawdzie po zakończeniu kursu nie było egzaminu na stopień, ale trzeba było wypełnić różne kwestionariusze, odpowiedzieć na mnóstwo pytań i najważniejsze — otrzymać opinię instruktora, czy w ogóle nadajesz się na oficera.

Historia i filozofia moralności działała jak bomba z opóźnionym zapłonem. Budziłeś się w środku nocy i myślałeś: co on przez to chciał powiedzieć? I nic tu nie pomagały wykłady z gimnazjum. Wtedy po prostu nie rozumiałem, o czym pułkownik Dubois mówił. Uważałem za idiotyzm zaliczać te wykłady do nauk ścisłych cóż mogły mieć wspólnego z fizyką albo chemią? Słuchałem ich z pewną uwagą tylko dlatego, że argumentacja była interesująca. Później, gdy już zdecydowałem się walczyć, pojąłem, że pan Dubois próbował mi właśnie wyjaśnić, dlaczego mam walczyć.

No więc dlaczego powinienem walczyć?

— Panie Rico! — zapytał kiedyś major Reid prowadzący wykłady. — Czy tysiąc zatrzymanych w niewoli jeńców jest wystarczającym powodem do podjęcia lub wznowienia wojny? Proszę nie zapominać, że w wojnie zginą niemal na pewno miliony niewinnych ludzi.

Nie zawahałem się ani chwili.

— Tak, proszę pana! Jest więcej niż wystarczającym powodem.

— Więcej niż wystarczającym. Bardzo dobrze. A czy jeden jeniec nie zwolniony przez wroga może być wystarczającym powodem do wszczęcia lub wznowienia wojny?

Zawahałem się. Znałem odpowiedź P.Z. — ale nie sądziłem, by takiej odpowiedzi żądał. Powiedział ostro:

— No prędzej, prędzej, mój panie! Mamy górną granicę — tysiąc. Pan ma określić dalszą. Czy nie byłoby przestępstwem narażać cały kraj, dwa kraje w istocie, by ocalić jednego człowieka? Tym bardziej że być może on wcale na to nie zasługuje? Albo mógł tymczasem umrzeć? Tysiące ludzi ginie każdego dnia w wypadkach… czemu więc zastanawiać się nad jednym? Proszę odpowiadać: tak albo nie! Trzyma pan całą klasę!

Zirytował mnie. Dałem mu odpowiedź szeregowca-piechura.

— Tak, proszę pana!

— Co tak?

— Nie ma znaczenia, czy chodzi o tysiąc, czy o jednego. Trzeba walczyć.

— Aha! Liczba jeńców jest nieważna. Dobrze. Proszę teraz udowodnić swoje stanowisko.

Zatkało mnie. Wiedziałem, że odpowiedź jest właściwa. Ale nie wiedziałem dlaczego. A on mnie popędzał.

— Proszę, niech pan mówi, panie Rico. To jest wiedza ścisła, musi pan przeprowadzić matematyczny dowód. A może już dostatecznie wyczerpał pan swój mózg jak na jeden dzień? Proszę przynieść jutro pisemną odpowiedź na moje pytanie. Ma to być logiczny wywód. A teraz pan Salomon — wywołał następnego. — Czy może mi pan podać powód, nie historyczny ani teoretyczny, ale praktyczny, dlaczego prawo głosu przysługuje dzisiaj tylko weteranom zwolnionym ze służby?

— Och, ponieważ są to ludzie wybrani. Inteligentniejsi.

— Horrendalne!

— Słucham?

— Czy to za długie dla pana słowo? Twierdzę, iż jest to idiotyczne przekonanie. Wojskowi wcale nie są bystrzejsi od cywilów. W wielu wypadkach cywile odznaczają się większą inteligencją. Ale uczeni bywają ludźmi tak egocentrycznymi, że brak im odpowiedzialności społecznej. Dałem panu wskazówkę, czy ją pan dostrzega?

Sally odpowiedział:

— Och, wojskowi są zdyscyplinowani.

Major Reid starał się nie tracić cierpliwości.

— Bardzo mi przykro, ale teoria ta, aczkolwiek nęcąca, nie jest oparta na faktach. Ani panu, ani mnie nie wolno głosować, dopóki pozostajemy w służbie czynnej, a nie zostało sprawdzone, czy dyscyplina wojskowa wyrabia w człowieku samodyscyplinę na przyszłość. — Major Reid uśmiechnął się. — Zadałem panu podchwytliwe pytanie. Przyczyną trwania naszego systemu jest jego zadowalające działanie. Wielu narzeka, ale nikt się nie buntuje. Panuje największa w historii wolność osobista, podatki są niskie, standard życia na tyle wysoki, na ile pozwala poziom produkcji, przestępczość spada. Dlaczego? Nie dlatego, że głosującymi są ludzie mądrzejsi, ten argument już obaliliśmy.

Przerwał, a po chwili dodał:

— Ponieważ dość już mamy błędnych przypuszczeń, powiem jasno: w naszym systemie każda osoba, zarówno głosująca, jak i piastująca urzędy, dowiodła swoją ochotniczą i ciężką służbą, że dobro grupy społeczną stawia wyżej niż własne korzyści!

Major Reid zatrzymał się, stuknął w kopertę staroświeckiego zegarka, koperta odskoczyła, a on spojrzał na wskazówki.

— Czas wykładu kończy się, a mamy jeszcze określić moralne powody naszego sukcesu. Otóż głosować, to znaczy dzierżyć władzę i to władzę najwyższą, od której wszystkie inne pochodzą, także i moja władza, pozwalająca mi zatruwać wam życie raz na dzień. Korzystanie z prawa wyborczego jest egzekwowaniem przemocy, bez względu na to, czy władzę polityczną sprawuje dziesięciu ludzi, czy dziesięć milionów. Nasz wszechświat, jak wiadomo, składa się z elementów dualistycznych. Co znajduje się na przeciwnym biegunie władzy? Pan Rico!

Udało mi się. Zadał pytanie, na które potrafiłem odpowiedzieć.

— Odpowiedzialność, panie wykładowco.

— Brawo. Zarówno z powodów praktycznych, jak i matematycznie sprawdzonych przyczyn moralnych władza i odpowiedzialność muszą się równoważyć. Prawo do głosowania jest prawem najwyższym. Dlatego też musimy mieć pewność, że wszyscy, którzy je dzierżą, godzą się na podjecie także najwyższej społecznej odpowiedzialności. Żądamy, aby każda osoba, która pragnie sprawować władzę, narażała swe własne życie w imię dobra państwa. W ten sposób najwyższa odpowiedzialność jest zrównoważona najwyższym przywilejem. Sytuacja stabilna i doskonała.

Major Reid nie pozwalał nam leniuchować…

Przed zakończeniem szkoły każdy z nas musiał odbyć służbę na statku kosmicznym pod doświadczonym okiem oficera bojowego.

Był to rodzaj egzaminu końcowego — twój instruktor pokładowy mógł zdecydować, że się nie nadajesz. Mogłeś oczywiście odwołać się do dowództwa, ale nie słyszałem, aby ktoś się na to odważył. Kadeci albo wracali ze statku z plusem, albo nie oglądaliśmy ich więcej na oczy.

Cały czas byliśmy w pogotowiu, worki żołnierskie spakowane — kiedyś, w czasie obiadu, powołano wszystkich oficerów-kadetów z mojej kompanii.

Po dwóch dniach przyszła moja kolej. Szedłem zameldować się u komendanta z workiem na ramieniu i radością w sercu. Miałem już dość ślęczenia nad książkami i kompromitowania się podczas odpowiedzi w klasie. Parę tygodni w zgranej kompanii na statku bojowym, tego właśnie Johnnie potrzebował!

W komendaturze było jeszcze dwóch kadetów — Hassan i Byrd. Wprowadzono nas do Świętego Przybytku. Komendant siedział w fotelu na kółkach — w pozycji stojącej widywaliśmy go tylko na inspekcji i defiladzie. Przypuszczam, że chodzenie musiało mu sprawiać ból.

Pułkownik Nielssen, bo to był on, podniósł wzrok i rzekł:

— Dzień dobry panom, proszę, rozgośćcie się.

Usiadłem, ale nie czułem się gościem. Przesunął się do termosu z kawą i wyjął cztery filiżanki. Nie miałem ochoty na kawę, ale czy może kadet odmówić komendantowi? Umoczył usta.

— Mam dla panów rozkazy — oznajmił — oraz tymczasowe przydziały. Chciałbym mieć pewność, że panowie rozumieją swój status.

Już nam to kładziono do głowy. Mieliśmy być oficerami na tyle, na ile to było potrzebne, by nas nauczyć i wypróbować. Nadliczbowi, czasowi i na próbę. Po powrocie będziemy znów kadetami i każdy oficer będzie mógł nas zwymyślać i postawić do raportu.

Mieliśmy zostać kadetami-podporucznikami, czyli tymczasowymi podporucznikami — ranga tak samo potrzebna jak nogi rybie. Wetknięto nas pomiędzy sierżantów a prawdziwych oficerów, ale jeśli zdarzyło się, że ktoś zasalutował kadetowi-podporucznikowi, to pewnie tylko w zupełnych ciemnościach.

— Wasz patent oficerski określa was jako kadeta-podporucznika — kontynuował — ale pobory pozostają bez zmiany i nie przysługuje wam też żaden tytuł wojskowy. Jedyna zmiana to mała gwiazdka na naramienniku. Podlegacie w dalszym ciągu rygorom szkolenia, bowiem nie zdecydowano jeszcze, czy zdatni jesteście pełnić funkcję oficera. — Pułkownik uśmiechnął się. — Dlaczego więc ta nazwa kadet-podporucznik?

Sam się zastanawiałem. Po co te hece z awansami, skoro żadnych awansów nie ma?

— Jak pan sądzi, panie Byrd? — spytał komendant.

— Ach… aby włączyć nas do zespołu oficerów dowodzących, panie pułkowniku.

— No właśnie — komendant wyprostował się. — To będzie Chwila Prawdy, panowie. Po eliminacjach została was niewielka grupa. Macie przed sobą jeszcze jedną najważniejszą próbę. Musicie wykazać, że posiadacie to nieokreślone coś, co w bitwie odróżnia dowódcę… od oficera bez prawdziwego powołania. Możecie tego dowieść na polu bitwy. Panowie! — zapytał po chwili. — Czy jesteście gotowi złożyć przysięgę?

Nastąpiło milczenie, a potem Hassan odrzekł zdecydowanie:

— Tak, panie pułkowniku. — Birdie i ja zawtórowaliśmy jak echo.

Pułkownik zmarszczył brwi.

— No dobrze. Proszę wstać i podnieść prawą rękę. Zerwaliśmy się na nogi. Po trzydziestu sekundach byliśmy oficerami — nadliczbowymi, czasowymi i na próbę.

Pomyślałem, że da nam teraz gwiazdki na naramienniki i puści nas. Tych gwiazdek nie musieliśmy zdobywać, były one taką samą pożyczką jak ten tymczasowy awans, który reprezentowały.

On jednak usadowił się z powrotem w fotelu i wyglądał nieomal po ludzku.

— Słuchajcie, chłopcy — powiedział — uprzedzam was, że może być okropnie. Martwcie się na zapas. Planujcie każde posuniecie, które należy podjąć, by uniknąć najgorszych okoliczności, jakie mogą się zdarzyć. Musicie mieć pełną świadomość, że wasze życie należy do waszych żołnierzy i nie możecie go narażać w samobójczym gonieniu za sławą… Ale też nie możecie go oszczędzać, jeśli zajdzie potrzeba. Teraz, przed zrzutem, możecie się martwić i zagryzać. W obliczu niebezpieczeństwa musicie jednak zachować kamienny spokój. — Przerwał i przyjrzał się nam uważnie. — I jeszcze jedno — dodał. — Czy jest coś, co może was ocalić, co może wam pomóc, jeśli ciężar odpowiedzialności okaże się nie do udźwignięcia? Kto powie?

Nikt nie odpowiedział.

— No, śmiało! Nie jesteście rekrutami. Pan Hassan!

— Rada sierżanta, panie pułkowniku — powiedział z namysłem.

— Naturalnie. Jest od was starszy, bardziej doświadczony i na pewno zna swój oddział lepiej niż wy. Ponieważ nie ciąży na nim ta okropna, paraliżująca odpowiedzialność komenderowania, zdolny jest także myśleć jaśniej niż wy. Pytajcie go o radę. To nie zmniejszy jego szacunku dla was. Gdybyście nie szukali jego rady, uznałby was za głupców i zarozumialców. I miałby rację. Nie musicie zawsze stosować się do tego, co mówi. Czasem jego słowa naprowadzą was na nowy pomysł, zainicjują inne rozwiązanie: do was należy decyzja i wydanie rozkazu. Jest tylko jedna, jedyna rzecz, która może przerazić dobrego sierżanta — jeśli uzna, że jego zwierzchnik jest niezdecydowany. Nie było i nie ma jednostki, w której oficerowie i żołnierze byliby bardziej wzajemnie od siebie zależni, jak to jest w Piechocie Zmechanizowanej. A sierżanci są spoiwem łączącym nas razem. Nigdy o tym nie zapominajcie.

Komendant podjechał na fotelu do szafki koło biurka. Wyciągnął pudełko i otworzył.

— Pan Hassan! Te gwiazdki nosił kapitan Terence O'Kelly w czasie swego ćwiczebnego lotu. Chce je pan nosić?

— Tak jest, panie pułkowniku!

— Proszę podejść. — Pułkownik Nielssen przypiął mu je i powiedział: — Oby nosił je pan tak godnie jak on… ale proszę przynieść je z powrotem. Rozumie pan?

— Tak jest, panie pułkowniku. Postaram się.

— Jestem o tym przekonany. Aerobus już czeka na pana na dachu. Pańska rakieta pokładowa startuje za dwadzieścia osiem minut. Wypełnić rozkaz!

Hassan zasalutował i odszedł. Komendant odwrócił się i wziął następne pudełko.

— Panie Byrd, czy jest pan przesądny?

— Nie, panie pułkowniku.

— Naprawdę? Bo ja trochę. W takim razie nie będzie pan miał nic przeciwko noszeniu gwiazdek, które należały kolejno do pięciu oficerów zabitych w akcji?

Birdie leciutko się zawahał.

— Nie, panie pułkowniku.

— Dobrze. Proszę podejść. Gwiazdkę z brunatną plamą należy nosić na lewym ramieniu, i proszę nie starać się jej wyczyścić! Niech pan tylko dba, by na drugiej nie powstała taka sama plama. Chyba że byłoby to konieczne. Tutaj jest lista tych, co nosili je poprzednio. Ma pan trzydzieści minut do odlotu aerobusu. Niech pan pobiegnie do Domu Pamięci Narodowej i sięgnie do dokumentów.

— Tak jest, panie pułkowniku.

— Wykonać rozkaz.

Zwrócił się do mnie i popatrzył mi w oczy. Potem odezwał się:

— Panie Rico, otrzymałem list od jednego z pańskich nauczycieli, oficera w stanie spoczynku. Prosił, aby przydzielono panu te gwiazdki, które on nosił będąc kadetem-podporucznikiem. Przykro mi było, że musiałem odmówić.

Sprawiło mi przyjemność, że pułkownik Dubois wciąż się mną interesuje.

— Bo nie mogę spełnić jego prośby! Gwiazdki te wydałem dwa lata temu… i nie wróciły. Hmm… — Wziął pudełko i spojrzał na mnie. — Dostanie pan nową parę. Metal nie jest ważny, ważna jest prośba pańskiego wykładowcy.

— Tak jest, panie pułkowniku.

— Albo — trochę ociągając się wyjął inne pudełko — mógłby pan dostać te. Były noszone pięć razy… Czterech ostatnich kandydatów nie sprawdziło się, nic niehonorowego, ale pieskie szczęście. Chciałby pan przełamać tego pecha? Żeby stały się to szczęśliwe gwiazdki?

Wolałbym raczej popieścić się z rekinem. Ale odpowiedziałem:

— Tak jest, panie pułkowniku. Spróbuję.

— Doskonale. — I przypiął mi je. — Dziękuję, panie Rico. Widzi pan, ja pierwszy je nosiłem… i byłbym ogromnie rad, gdyby wróciły bez ciążącej na nich złej sławy. Życzę panu powodzenia i dyplomu.

Poczułem, że urosłem.

— Postaram się, panie pułkowniku.

— Wiem. Może się pan teraz zameldować, zgodnie z rozkazem. Ten sam aerobus zabiera pana i Byrda. Jeszcze chwileczkę… czy ma pan w worku książki do matematyki?

— Co takiego? Nie, panie pułkowniku.

— Proszę je zabrać. Kontroler bagażu na statku został zawiadomiony, że pański worek będzie miał nadwagę.

Zasalutowałem i odmaszerowałem. Na wzmiankę o matematyce znów skuliłem się do dawnych rozmiarów.

Książki do matematyki leżały na moim pulpicie związane razem, a za sznurek wetknięta była kartka z codziennym przydziałem materiału do przerobienia.

Pułkownik Nielssen wszystko potrafił z góry zaplanować — wiedzieliśmy zresztą o tym.

Birdie czekał na dachu. Rzucił okiem na książki i uśmiechnął się.

— Okropność. Ale cóż, jak będziemy na tym samym statku, to cię przepytam. Jaki statek?

— Tours.

— Szkoda, ja mam Moskwę.

Wsiedliśmy, zamknąłem drzwi i wóz ruszył. Birdie dodał:

— Mogło być gorzej. Hassan zabrał nie tylko matematykę, ale jeszcze dwa inne przedmioty.

Birdie odznaczał się rzadkim połączeniem wybitnego intelektu, solidnej wiedzy, zdrowego rozsądku oraz wielkiej odwagi — nosił w plecaku buławę marszałkowską. Przewidywaliśmy, że nim dojdzie do trzydziestki, będzie dowódcą brygady, co w czasie wojny było zupełnie możliwe.

Moje ambicje nie sięgały tak daleko.

— Byłby wstyd i hańba — powiedziałem — gdyby Hassan oblał — myśląc jednocześnie, że byłby to straszny wstyd i okropna hańba, gdybym ja oblał.

— Nie obleje — odparł Birdie pełen dobrej myśli. — Przepchną go, nawet gdyby musieli zastosować hipnozę i karmić go przez rurkę. A zresztą — dodał — Hassan może oblać, a i tak zostanie awansowany.

— Jak to?

— Nie wiedziałeś? Hassan ma rangę porucznika — przydział polowy, naturalnie. Po prostu wróci na swoje miejsce, gdyby zarył egzamin. Popatrz do regulaminu.

Rzeczywiście, była to prawda.

— Birdie, a jaką ty masz stałą rangę?

Uśmiechnął się.

— Zwykły szeregowy — nie mogę sobie pozwolić na żadne nawalanki!

Prychnąłem.

— Bzdura! — Zdumiało mnie, że nie był nawet kapralem. Taki zdolny i wykształcony chłopak jak Birdie natychmiast zostanie oficerem, gdy tylko sprawdzi się w walce… A ponieważ toczy się wojna, szybko nadarzy się okazja.

Birdie pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.

— Zobaczymy.

— Na pewno dostaniesz dyplom. Hassan i ja możemy się martwić, ale nie ty.

Otworzył drzwi i zaraz zawołał:

— Ojej! Mój sygnał? Już mnie wzywają. Do zobaczenia!

— Do zobaczenia, Birdie.

Ale już go nie zobaczyliśmy i nie dostał promocji.

Po dwóch tygodniach został mianowany oficerem, a jego gwiazdki wróciły z odznaczeniem Zranionego Lwa — nadanym pośmiertnie.

Загрузка...