Nie cenimy zbyt wysoko tego, co nabywamy tanio… Byłoby dziwne, doprawdy, gdyby tak niebiański artykuł, jakim jest WOLNOŚĆ, nie kosztował drogo.
Noc, która nastąpiła po wylaniu Hendricka, była dla mnie najcięższą nocą w Obozie Currie, osiągnąłem prawie dno upadku.
Nie mogłem zasnąć, a trzeba przejść przez obóz rekrucki, aby to w pełni zrozumieć. Bolało mnie jeszcze wywichnięte ramię, na sercu leżał mi list od matki, a gdy tylko przymknąłem oczy, widziałem Teda słaniającego się przy tym słupie i słyszałem świst bata.
Byłem stanowczo zdecydowany złożyć rezygnację. Gdyby nie to, że w środku nocy nie miałem pod ręką ani pióra, ani papieru, zrobiłbym to od razu.
Ted popełnił fatalny błąd. Mimo że nienawidził tej jednostki, starał się w pocie i znoju zdobyć prawo głosowania. Miał zamiar poświęcić się karierze politycznej. Wiele o tym mówił: — Jak już będę pełnoprawnym obywatelem, postaram się to i owo zmienić. Poczekajcie, zobaczycie.
Teraz ma z głowy. Nie będzie mógł piastować żadnego urzędu. Jest skończony. Skoro jemu się to przytrafiło, równie dobrze może się przytrafić i mnie. Jutro, może w przyszłym tygodniu. Jedno potknięcie i nawet nie będę mógł sam zrezygnować… Wywalą mnie z sinymi pręgami na plecach. Pora przyznać, że byłem w błędzie, a ojciec miał rację. Wrócę do domu i powiem to ojcu. Może jeszcze zgodzi się posłać mnie do Harvardu i pozwoli później pracować w firmie. Zaraz rano powiem sierżantowi Zimowi, że mam dość. Ale dopiero rano, bo sierżanta Zima nie wolno zbudzić pod żadnym pozorem. Chyba żeby zaszło coś takiego, co on sam uznałby za wydarzenie nie cierpiące zwłoki…
Sierżant Zim… On gnębił mnie tak samo jak Ted.
Gdy już skończyła się ta sprawa przed sądem i Teda odprowadzono, sierżant Zim zwrócił się do kapitana Frankla:
— Czy mogę z panem pomówić, panie kapitanie?
— Oczywiście. A i ja chciałem pana prosić o chwilę rozmowy. Proszę siadać.
Zim wskazał mnie wzrokiem. Kapitan spojrzał i nie potrzebował mi nic mówić, sam spłynąłem. W przyległym pomieszczeniu znajdowało się tylko paru cywilnych urzędników. Nie śmiałem się oddalić, bo kapitan mógł mnie potrzebować. Znalazłem jakieś krzesło i usiadłem. Przez przepierzenie dokładnie słyszałem ich rozmowę. Nie chciałem podsłuchiwać… a właściwie może i tak.
Zim powiedział:
— Panie kapitanie, chciałem prosić o przeniesienie do jednostki bojowej.
— Nie słyszę, co mówisz, Charlie. Znów mi dokucza ucho.
Zim:
— Mówię serio, panie kapitanie. Uważam, że nie nadaję się na instruktora.
Frankel powiedział lekko:
— Przestań, sierżancie, biadolić nad sobą. Co się takiego, u diabła, stało?
Zim ponuro:
— Kapitanie, ten chłopak nie zasłużył na chłostę.
Na to Frankel:
— Oczywiście, że nie zasłużył. Obaj wiemy, kto skrewił.
— Tak, panie kapitanie, wiem.
— No więc? Wiecie, nawet lepiej niż ja, że te dzieciaki w tym stadium to dzikie zwierzęta. Wiecie, kiedy jest bezpieczniej udać, że się czegoś nie widzi, a kiedy należy reagować. Znacie treść artykułu 9080 — i nie powinniście nigdy dawać im okazji, by ten artykuł mogli pogwałcić. Oczywiście, niektórzy próbują, ale przecież gdyby nie byli agresywni, nie nadawaliby się do Piechoty Zmechanizowanej. W szeregu stoją posłusznie, są też potulni, kiedy jedzą albo śpią… Ale kiedy wyprowadzi się ich na ćwiczenia, kiedy podniecą się i podskoczy im poziom adrenaliny, wtedy stają się wybuchowi jak rtęć piorunująca. Wiecie o tym doskonale. Wszyscy instruktorzy o tym wiedzą. Jesteście wyszkoleni, by zwracać na to uwagę, aby to wywąchać, zanim się zdarzy. Proszę mi wytłumaczyć, jak to było możliwe, aby jakiś rekrut podbił wam oko? Nie powinien was nawet dotknąć palcem. To wy powinniście sprać go na kwaśne jabłko, kiedy spostrzegliście, na co się zanosi. Dlaczego nie byliście w pogotowiu? Straciliście swój wigor?
— Nie wiem — odparł Zim powoli. — Chyba tak.
— Hmm! Jeżeli to prawda, jednostka bojowa jest ostatnim miejscem dla ciebie. Ale to nie jest prawda. A przynajmniej nie było prawdą trzy dni temu, kiedy pracowaliśmy razem. Gdzie więc popełniłeś błąd?
Zim ociągał się z odpowiedzią.
— Myślę, że uważałem go za jednego z tych bezpiecznych.
— Takich nie ma.
— Tak, panie kapitanie. Ale on był taki poważny, tak stanowczo zdecydowany dotrwać do końca, tyle w to wkładał wysiłku… Chyba wpłynęło to na moją podświadomość. — Zim milczał przez chwilę, potem dodał: — Pewnie stało się tak dlatego, że go lubiłem.
Frankel żachnął się.
— Instruktor nie może pozwalać sobie na uczucia.
— Wiem o tym, panie kapitanie. Ale tak się stało. To są dobrzy chłopcy. Śmieci już odpadły. Jedyną wadą Hendricka, poza tym, że był trochę niezdarny, była pewna zarozumiałość. Sądził, że ma odpowiedź na wszystko. Jest to jednak mankament młodego wieku, znamy go wszyscy. To dobrzy chłopcy, pełni zapału i dobrej woli, sprytni jak szczenięta collie. Wielu z nich wyrośnie na żołnierzy.
— A więc w tym tkwi twoja słabość. Lubisz ich… Dlatego nie poskromiłeś go w porę. No i skończył przed sądem. Dostał karę chłosty i wyrzucono go z paskudną opinią. Pięknie.
Zim odrzekł poważnie:
— Przysięgam na niebo, że gdyby był jakiś sposób, sam poniósłbym tę karę.
— Musiałbyś czekać w kolejce, ja przewyższam cię rangą. Jak myślisz, czego pragnąłem przez ostatnie godziny? Jak myślisz, czego bałem się najbardziej od chwili, gdy wszedłeś tutaj prezentując swój siniec? Robiłem wszystko co w mojej mocy, aby ten bałwan wykręcił się karą administracyjną. Nie przypuszczałem, że okaże się aż takim szaleńcem i wyskoczy z tym, że cię uderzył… Jest głupi. Już dawno powinieneś pozbyć się go z jednostki… zamiast niańczyć i doprowadzić do tego nieszczęścia. Ale powiedział mi to w oczy, przy świadkach i zmusił mnie do podjęcia oficjalnych kroków… No i to nas urządziło. Nie było sposobu, by wymazać to ze sprawozdania. Nie było sposobu, by uniknąć sądu. Nie było rady, musieliśmy przejść przez tę ponurą procedurę i zarobiliśmy jeszcze jednego cywila, który będzie przeciwko nam do końca swoich dni. On musiał być wychłostany. Ani ty, ani ja nie mogliśmy znaleźć się na jego miejscu. Pułk musi zobaczyć, co dzieje się, jeśli zostanie pogwałcony artykuł 9080. Nasza wina… a on otrzymał cięgi.
— Moja wina, panie kapitanie. Dlatego proszę o przeniesienie. Hmm, uważam, że tak będzie lepiej dla jednostki.
— Ach, ty tak uważasz? Ale ja tu decyduję, co jest dobre dla mego batalionu, nie wy, sierżancie. Charlie, przypomnij sobie, co było dwanaście lat temu? Byłeś wtedy kapralem. Pamiętasz, gdzie wtedy byłeś?
— Tutaj, jak pan doskonale sam wie, kapitanie. Tutaj, na tej przeklętej prerii… Obym nigdy na nią nie wrócił!
— I my wszyscy. Tak się jednak złożyło, że mamy do wykonania najważniejsze i najdelikatniejsze zadanie w Armii — zmienić niesfornych szczeniaków w żołnierzy. Kto był najniesforniejszych szczeniakiem w twojej sekcji?
— Hmm — odpowiedział wolno Zim — nie ośmieliłbym się posunąć aż tak daleko i powiedzieć, że to pan był najgorszy, kapitanie.
— Nie ośmieliłbyś się, taak? Ale długo musiałbyś myśleć, by wymienić innego kandydata. Nienawidziłem twojej siły i werwy, kapralu Zim.
Zim był jakby zdziwiony i trochę dotknięty.
— Doprawdy, kapitanie? Ja cię raczej lubiłem. Na pewno nie czułem nienawiści.
— No cóż, nienawiść jest drugim luksusem, na który instruktor nie może sobie pozwolić. Nie wolno nam ich nienawidzić i nie powinniśmy ich lubić. Musimy ich uczyć. Ale skoro mnie wtedy lubiłeś, to… hmm… w bardzo dziwny sposób okazywałeś to. Wciąż jeszcze mnie lubisz? Nie, nie odpowiadaj. Mniejsza o to. Wtedy gardziłem tobą, przemyśliwałem, w jaki sposób ci dopiec. Ty jednak byłeś czujny i nie dopuściłeś, by mnie skazano z artykułu 9080. Tak wiec, dzięki tobie, znalazłem się tutaj. A przechodząc do twojej prośby: kiedy byłem rekrutem, wydawałeś często rozkaz, o, jakże mi nienawistny… Pamiętasz? Teraz ja wydam go tobie: — Żołnierz ma zamknąć gębę i odmaszerować!
— Tak jest, panie kapitanie.
— Nie odchodź jeszcze. Ta smutna historia nie poszła na marne. Każdy pułk rekrucki potrzebuje twardej lekcji, żeby przestrzegać artykułu 9080. Macie zebrać wszystkich instruktorów i udzielić im ostrzeżenia. Przez jakieś dwadzieścia cztery godziny te dzieciaki będą w szoku. Potem zacznie w nich narastać napięcie. Absolutnie nie życzę sobie, żeby znów jakiś rekrut został przywiązany do pala i wychłostany wskutek niedbalstwa któregoś z instruktorów. Odmaszerować.
— Rozkaz, panie kapitanie. Dobranoc, panie kapitanie.
— Jaka tam dobra. Charlie…
— Słucham, panie kapitanie.
— Jak nie macie zbyt wiele roboty, to może wpadniecie, powiedzmy koło ósmej, do mojej kwatery z miękkimi pantoflami i swoją matą, to sobie trochę potańcujemy.
— Rozkaz, panie kapitanie.
— To nie rozkaz, a zaproszenie. Jeśli naprawdę kapcaniejesz, dobrze ci zrobi, jak cię rozłożę na obie łopatki.
— Och, chciałby się pan kapitan założyć?
— Co to, to nie! Chyba że zgodzisz się walczyć z jedną nogą w kuble z cementem. Ale, mówiąc serio, Charlie, mieliśmy podły dzień i jeśli obaj przyłożymy sobie po parę kuksańców i dobrze się spocimy, może uda nam się zasnąć w nocy, pomimo tych wszystkich maminsynków.
Sierżant Zim wyszedł tak szybko, że nie zdążyłem zerwać się z krzesła. Kapitan Frankel już krzyczał.
— Ordynans! Ordynans! ORDYNANS! Czy muszę wołać trzy razy? Jak się nazywacie? Dołóżcie sobie godzinę karnej służby w pełnym umundurowaniu! Odszukajcie dowódców kompanii E, F i G, chcę z nimi mówić przed apelem. Potem skoczycie do mojego namiotu i przyniesiecie mi czysty mundur, czapkę, broń, buty i baretki. Zostawicie tutaj. Potem sporządzicie raport chorych, widziałem, że możecie pisać tą ręką, widocznie nie bardzo was boli. Macie trzynaście minut do apelu. Biegiem marsz!
Wykonałem wszystko… Rozkazy nie są niemożliwe do wykonania. Tak się tylko wydaje, gdyż są bliskie niemożliwości. Rozkładałem właśnie mundur kapitana Frankla, kiedy zatrąbiono na apel. Nie patrząc na mnie kapitan powiedział:
— Skreślam wam karną służbę. Odmaszerować.
Zdążyłem biegiem na apel, aby zafasować karną służbę za mundur nie w porządku i zobaczyć bolesny koniec Teda Hendricka w Piechocie Zmechanizowanej.
Miałem więc wiele do myślenia leżąc w tę bezsenną noc. Wiedziałem, że sierżant Zim ciężko pracował, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może odczuwać coś innego niż całkowite zadowolenie z tego, co robi. Był zawsze elegancki, pewny siebie, w zgodzie z sobą i całym światem.
Fakt, że ten niepokonany robot poczuł się tak bardzo zhańbiony, że pragnął uciec i ukryć swą twarz pomiędzy obcymi, wstrząsnął mną chyba jeszcze bardziej niż widok chłostanego Teda.
A do tego kapitan Frankel zgadzał się z nim, uznawał wagę tej porażki i zrugał go! Byłem dotychczas przekonany, że sierżantów się nie beszta. To oni besztają innych, takie jest prawo natury.
Muszę przyznać, że to, co spadło na sierżanta Zima, co musiał przełknąć, jak został upokorzony i czego wysłuchał — brzmiało dla mnie jak najpiękniejsza pieśń miłosna. A przecież kapitan nawet głosu nie podniósł.
Ten cały incydent był tak nieprawdopodobny, że nie śmiałem o nim nikomu nawet wspomnieć. A sam kapitan Frankel… Oficerów nie mieliśmy okazji widywać zbyt często. Pojawiali się czasem, spacerując wolnym krokiem, na wieczornym apelu. Dokonywali raz na tydzień przeglądu, robiąc sierżantom uwagi, które potem skupiały się na nas. Co tydzień też decydowali, która kompania będzie miała honor strzec pułkowego sztandaru.
Jeden albo kilku towarzyszyło nam zwykle na trasach marszu, a kapitan Frankel zademonstrował nam dwa razy swoje mistrzostwo w la savate. Oficerowie jednak nie pracowali tak naprawdę i nie mieli żadnych kłopotów, bo pod sobą mieli przecież sierżantów.
Teraz nagle okazało się, że kapitan Frankel pracował tak ciężko, że nie starczało mu czasu na posiłki. Był tak zajęty, że brak mu było ruchu i ćwiczeń fizycznych.
A jeśli chodzi o troski i kłopoty, to wydawał się zgnębiony tym, co przytrafiło się Hendrickowi, jeszcze bardziej niż sam Zim. A przecież nie znał Hendricka nawet z widzenia. Musiał zapytać o jego nazwisko.
Miałem głupie uczucie, że się kompletnie myliłem w ocenie świata, w którym obecnie żyłem. Tak jakby cała jego istota i każda część były czymś zupełnie innym, niż na to wyglądały. To tak jakby twoja własna matka okazała się nagle kimś obcym, jedynie w masce na twarzy.
Jednego tylko byłem pewien: wcale nie miałem ochoty przekonać się, czym naprawdę była Piechota Zmechanizowana. Jeśli była tak twarda i bezwzględna, że potrafiła sprawić, iż nawet tacy półbogowie jak sierżanci i oficerowie mogli czuć się nieszczęśliwi, to na pewno była zbyt bezwzględna i za twarda dla małego Johna! Jak można uchronić się od popełnienia błędów w jednostce, której nawet nie rozumiesz? Absolutnie nie uśmiechało mi się dyndanie na szubienicy, nie chciałem też ryzykować kary chłosty.
Nikt nigdy w mojej rodzinie nie był wychłostany. Nie było w niej kryminalistów ani nawet nikt nie był oskarżony o przestępstwo. Byliśmy rodziną dumną. Jedyne, czego nam brakowało, to obywatelstwo. Ale ojciec nie uważał tego za specjalny honor, a raczej za rzecz bezużyteczną. Gdybym jednak został wychłostany… och, na pewno dostałby zawału.
A przecież Hendrick nie zrobił nic innego niż to, o czym ja sam myślałem tysiąc razy. Czemu ja tego nie zrobiłem? Jestem bojaźliwy. Wiedziałem, że każdy z tych instruktorów mógł mnie stłuc do nieprzytomności. Trzymałem więc gębę na kłódkę i nie wychylałem się. Jesteś tchórzem, Johnnie. Ted Hendrick miał przynajmniej odwagę. Ja nie miałem… A człowiek pozbawiony odwagi nie ma czego szukać w wojsku.
Nie ma rady, Johnnie, najwyższy czas, żeby się stąd wymeldować.
List od matki tylko potwierdził słuszność mojej decyzji. Mogłem nie mieć serca dla swoich rodziców, dopóki się mnie wyrzekali, ale kiedy zmiękli… Oto, co mi napisała:
„Muszę ci jednak donieść z przykrością, że ojciec w dalszym ciągu nie chce o tobie słyszeć. Ale, mój najdroższy, w taki sposób wyraża się jego cierpienie, bo płakać nie potrafi. Musisz to zrozumieć, moje drogie dziecko, on kocha cię bardziej niż własne życie, bardziej niż mnie — a ty przecież zraniłeś go bardzo głęboko. Mówi ludziom, że jesteś dorosłym mężczyzną, odpowiedzialnym za swoje decyzje i że jest z ciebie dumny. Ale to przemawia jego miłość własna; mówi dumny człowiek, który został zraniony głęboko, w samo serce, przez tego, kogo kocha najbardziej.
Musisz to zrozumieć, Juanito, że nie mówi o tobie, nie napisał do ciebie, bo po prostu jeszcze nie może. Jego ból jest wciąż nie do zniesienia. Za jakiś czas złagodnieje, jestem pewna, i wtedy wstawię się za tobą i znów będziemy wszyscy razem.
A jeśli chodzi o mnie, to czy mój drogi chłopiec może zrobić coś, co by rozgniewało jego matkę? Możesz mnie zranić, ale nigdy nie będę cię mniej kochała. Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek robisz, zawsze jesteś moim małym synkiem, który przybiega w ramiona swej matki po pociechę. Pamiętaj, że te ramiona zawsze czekają na ciebie, kiedy tylko pragniesz się w nich schronić. Mali chłopcy nigdy nie wyrastają na tyle, by nie potrzebować matczynej miłości, prawda kochanie? Mam nadzieję, że do mnie napiszesz i powiesz mi to.
Muszę dodać, iż ze względu na to, że tak bardzo długo nie pisałeś, będzie prawdopodobnie lepiej (póki cię nie zawiadomię, abyś robił inaczej), żeby twoje listy przychodziły pod adresem ciotki Eleonory. Będzie mi je przekazywała natychmiast. Rozumiesz?
Całuję Cię tysiąc razy, moje ukochane dziecko.
Rozumiałem wszystko doskonale, i jeżeli ojciec nie mógł płakać, ja mogłem. I płakałem.
I wreszcie zasnąłem… I natychmiast zbudził mnie alarm. Pognano nas na poligon, mieliśmy symulowane ćwiczenia, bez amunicji. Byliśmy w pełnym uzbrojeniu, włącznie ze słuchawkami na uszach. Ledwie uformowaliśmy szyk rozwinięty, padł rozkaz, by zamrzeć w bezruchu.
Trwaliśmy tak przynajmniej z godzinę — naprawdę ledwie oddychając. Coś przebiegło tuż obok mnie, chyba jakiś kojot. Ani drgnąłem. Było mi okropnie zimno, ale nie przejmowałem się tym. Wiedziałem, że to ostatni raz.
Następnego dnia nieomal przespałem pobudkę. Ledwie zdążyłem na gimnastykę. Nie było sensu składać rezygnacji przed śniadaniem, bo musiałem najpierw zobaczyć się z Zimem. Poprosiłem Bronskiego o pozwolenie zameldowania się u dowódcy kompanii, a on odpowiedział:
— Ależ oczywiście, proszę bardzo — i nawet nie zapytał mnie po co.
Ale nie można widzieć się z kimś, kogo nie ma. Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę, a on wciąż się nie pokazywał. Obiad dostarczono nam helikopterem — nieoczekiwany luksus. Razem z posiłkiem przybył sierżant Zim i przywiózł pocztę… Nie oczekiwałem żadnego listu. Zdumiałem się, kiedy wywołał moje nazwisko i wręczył przesyłkę. Stuknąłem obcasami, odebrałem i odszedłem.
Zdumiałem się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że był to list od pana Dubois, mego wykładowcy historii i filozofii moralności. Już prędzej oczekiwałbym listu od świętego Mikołaja.
Potem, gdy go czytałem, w dalszym ciągu wydawało mi się, że to jakaś pomyłka. Musiałem jeszcze raz sprawdzić adres, aby się upewnić, że to rzeczywiście do mnie.
„Mój drogi chłopcze, chciałem napisać do Ciebie znacznie wcześniej, by wyrazić radość i dumę, jaka mnie ogarnęła, gdy dowiedziałem się, że nie tylko zgłosiłeś się na ochotnika, ale że także wybrałeś tę samą służbę co ja. Nie dziwi mnie, że poszedłeś do wojska — oczekiwałem tego po Tobie. Dodatkową i bardzo osobistą przyjemność sprawiło mi to, że wybrałeś Piechotę Zmechanizowaną. Wybór takiego kierunku kariery nie zdarza się zbyt często, tym bardziej więc koronuje wszystkie wysiłki nauczyciela. Z konieczności przesiewamy wiele kamyków, mnóstwo piasku, by znaleźć jedną bryłkę złota stanowiącą dla nas jakże cenną nagrodę.
W tej chwili już chyba rozumiesz, dlaczego nie napisałem wcześniej. Wielu młodych ludzi, niekonieczne wskutek własnych, godnych nagany uchybień, odpada w okresie szkolenia rekruckiego. Oczekiwałem (mam zresztą wiadomości za pośrednictwem własnych kanałów), aż przejdziesz przez najgorsze, przekroczysz Rubikon i będzie pewność, pomijając nieszczęśliwy wypadek czy chorobę, że odbędziesz szkolenie i służbę obowiązkową. Przechodzisz obecnie najcięższy okres swej służby — najcięższy nie fizycznie, ale duchowo, głębokie wewnętrzne przemiany i przewartościowania, konieczne, by ukształtować z Ciebie przyszłego obywatela. Albo raczej powinienem powiedzieć, że masz już za sobą najgorszy odcinek tej drogi, mimo iż są jeszcze przed Tobą bardzo ciężkie próby i przeszkody, które będziesz musiał pokonać. Ale właśnie to, co się liczy, to te próby i przeszkody — i znając Cię, młodzieńcze, wiem, że czekałem dość długo, by mieć pewność, że najgorsze poza Tobą. W przeciwnym razie byłbyś już teraz w domu.
Teraz, kiedy osiągnąłeś już te wyżyny duchowe, odczuwasz coś zupełnie nowego. Być może brak Ci słów, by to określić (ja też nie potrafiłem, kiedy byłem rekrutem), pozwolisz więc, że pomoże Ci starszy kolega. Oto są te słowa: Najgodniejszym celem życia człowieka jest możliwość postawienia swego śmiertelnego ciała w obronie ukochanego domu przeciw potwornościom wojny. To oczywiście, jak rozpoznałeś, nie są moje własne słowa. Zawiera się w nich jednak prawda, która, mimo przeobrażeń świata, pozostaje nie zmieniona przez wszystkie wieki, wszędzie, dla wszystkich ludzi i narodów.
Jeśli znajdziesz wolną chwilę w swym cennym wolnym czasie, by ją poświecić staremu człowiekowi, to napisz do mnie parę słów. A jeżeli przypadkiem spotkasz któregoś z mych dawnych towarzyszy broni, to przekaż mu moje najserdeczniejsze pozdrowienia.
Powodzenia, piechurze! Jestem z Ciebie dumny!
Podpis był równie zdumiewający jak cały list. Stary nudziarz — podpułkownikiem? Przecież dowódca naszego pułku był tylko majorem. Pan Dubois nigdy w szkole nie używał stopnia wojskowego. Przypuszczaliśmy, że musiał być jakimś kapralem, że go zwolniono, gdy stracił rękę, i dostał posadkę wykładowcy przedmiotu, z którego nawet nie trzeba było składać egzaminu. Wiedzieliśmy oczywiście, że był weteranem, ponieważ historię i filozofię moralności może wykładać tylko ktoś posiadający obywatelstwo. Ale Piechota Zmechanizowana? Nie wyglądał na to. Pedantyczny, pogardliwy, typ nauczyciela tańca, a nie jeden z nas — goryli. W taki jednak sposób się podpisał.
Rozmyślałem nad tym, co mówił kiedyś pan Dubois: Najlepszych, najpiękniejszych rzeczy w życiu nie można nabyć za pieniądze, ich ceną jest serdeczna męka, gorące oddanie się… a ceną za rzecz najcenniejszą w życiu — jest samo życie. Najwyższa cena za najdoskonalszą wartość.
Rozmyślałem także nad jego niezwykłym listem w czasie drogi do obozu. Potem przestałem myśleć, bo orkiestra zaczęła grać, a my zaczęliśmy śpiewać francuskie piosenki…
I nagle zdałem sobie sprawę, że czuję się całkiem dobrze. Czy dlatego, że za parę godzin będziemy na miejscu i będę mógł złożyć rezygnację? Chyba nie.
Kiedy zdecydowałem się rzucić wojsko, rzeczywiście jakoś uspokoiłem się wewnętrznie, tak że mogłem zasnąć. Ale teraz to było coś innego i nie wiedziałem z jakiego powodu.
Nagle zrozumiałem: pokochałem swój garb.
Najgorsze było poza mną — jak napisał pułkownik Dubois. Teraz rozpościerała się przede mną prosta droga. Rynsztunek przestał mi tak bardzo ciążyć i zniknęły gdzieś wszystkie troski.
W obozie już nie chciałem rozmawiać z sierżantem Zimem, nie było o czym. Za to on skinął na mnie.
— Słucham, panie sierżancie?
— Mam do was osobiste pytanie… Nie musicie odpowiadać.
Zatrzymał się, a mnie przyszło do głowy, że pewnie podejrzewa, iż podsłuchiwałem, jak go kapitan ochrzanił, i zrobiło mi się strasznie głupio.
— Otrzymaliście dzisiaj list — powiedział. — Zauważyłem, przez czysty przypadek, nazwisko nadawcy. Jest to dość pospolite nazwisko w niektórych regionach, ale, to naprawdę osobiste pytanie i nie musicie odpowiadać, czy osoba, która napisała ten list, nie ma przypadkiem obciętej lewej ręki przy nadgarstku?
Opadła mi szczęka.
— Skąd pan wie, panie sierżancie?
— Byłem w pobliżu, kiedy to się stało. To pułkownik Dubois, prawda?
— Tak, panie sierżancie. — I dodałem: — Był moim wykładowcą historii i filozofii moralności w gimnazjum.
Chyba wtedy, jeden jedyny raz, zrobiłem wrażenie na sierżancie Zimie. Brwi podjechały mu do góry, a oczy rozszerzyły się.
— Ach, tak? Mieliście niezwykłe szczęście. — I po chwili: — Gdy będziecie odpisywali na ten list, o ile nie sprawi wam to różnicy, to zechcijcie dołączyć wyrazy szacunku od sierżanta Zima ze statku kosmicznego.
— Tak jest, panie sierżancie. Och… Sądzę, że on przesłał panu wiadomość, panie sierżancie.
— Co takiego?
— Och, nie jestem pewien. — Wyjąłem list i przeczytałem: — „…jeśli przypadkiem spotkasz którego z mych dawnych towarzyszy broni, to przekaż mu moje najserdeczniejsze pozdrowienia…” To pewnie dla pana, panie sierżancie.
Zim zamyślony patrzył gdzieś poza mnie.
— Och, tak. Tak, dla mnie miedzy innymi. Dziękuję. Dziękuję bardzo.
I nagle, jak gdyby nigdy nic, zawołał:
— Dziesięć minut do apelu. Prysznic i przebrać się. Biegiem marsz!