Rozdział 44

Moi drodzy bracia, przedstawiciele Homo sapiens, nie przerwiemy tej wspaniałej podróży i niezwykłych poszukiwań, będziemy wędrowali coraz dalej. Taka jest nasza historia i taka będzie nasza przyszłość. Nie spoczniemy, nie zawrócimy ani nie poddamy się, dopóki nie dotrzemy do najdalszych gwiazd.


Ponter i Adikor spędzali sporo czasu w Organizacji Narodów Zjednoczonych, doradzając komisji, która miała ustalić, czy należy kontynuować budowę nowego, stałego portalu między siedzibą ONZ a odpowiadającym jej miejscem na wyspie Donakat. Skoro mężczyźni nie mogli z niego korzystać, zdaniem niektórych należało zrezygnować z takich planów. Louise Benoit została powołana do tej samej komisji.

Na Laurentian University zaczęła się przerwa świąteczna — co oznaczało, że Mary i Bandra miały wolne. Postanowiły polecieć do Nowego Jorku i spędzić sylwestra z Louise, Ponterem i Adikorem na Times Square.

— Niewiarygodne! — zawołała Bandra. Musiała krzyczeć, żeby pozostali usłyszeli ją w ogólnym zgiełku. — Ile tu jest ludzi?

— Zwykle przychodzi około pół miliona — powiedziała Mary.

Bandra rozejrzała się wokół.

— Pół miliona! U nas chyba nigdy pół miliona Barastów nie znalazło się naraz w jednym miejscu.

— Dlaczego świętujecie nowy rok właśnie tego dnia? — spytał Ponter. — Przecież nie jest to żadne przesilenie ani ekwinokcjum.

— Hm… Prawdę mówiąc, nie wiem — przyznała Louise.

— Mary?

Mary pokręciła przecząco głową.

— Nie mam pojęcia. — Spojrzała Louise prosto w oczy i naśladując jej francuski akcent, dodała: — Ale na imprezę dobry jest każdy dzień!

Niestety, nie doczekała się w odpowiedzi uśmiechu. Upłynęło jeszcze za mało czasu.

— I co się dziś wydarzy? — chciał wiedzieć Adikor.

Wszystko wokół kąpało się w neonowym blasku.

— Widzisz tamten budynek? — spytała Mary, wskazując wysoki wieżowiec.

Adikor i Ponter przytaknęli.

— Dawniej była to siedziba gazety „New York Times”. Dlatego ten plac nazwano Times Square. Na szczycie budynku jest maszt. Widzicie? Ma dwadzieścia pięć metrów wysokości. Gigantyczna, niemal półtonowa kula zacznie zjeżdżać po tym maszcie dokładnie o 23: 59 i dotarcie na sam dół zajmie jej równo sześćdziesiąt sekund. Kiedy tam się znajdzie, będzie to oznaczało, że mamy już nowy rok, i zacznie się wielki pokaz sztucznych ogni. — Mary podniosła torbę. Każde z nich dostało taką z życzeniami od Times Square Business Improvement District. — Kiedy kula zjedzie na dół, zwyczaj każe najpierw pocałować najbliższe osoby i życzyć im „Szczęśliwego Nowego Roku”. Ale mamy też cisnąć w powietrze zawartość tych torebek. W środku jest mnóstwo maleńkich kawałków papieru, które nazywamy confetti.

Adikor pokręcił głową.

— To dość skomplikowany rytuał.

— Brzmi cudownie! — oznajmiła Bandra. — Myślę, że my… Och! Zdumiewające! Zdumiewające!

— Co takiego? — zdziwiła się Mary.

Bandra pokazała coś palcem.

— To my!

Mary się odwróciła. Jeden z olbrzymich telebimów pokazywał Bandrę i Mary. To dopiero była frajda! Po chwili kamera się przesunęła i na ekranie byli teraz Ponter z Adikorem. Kolejne ujęcie — i tym razem pojawił się burmistrz Nowego Jorku, machając do tłumów. Mary ponownie odwróciła się do przyjaciół.

— Nasza obecność została zauważona — stwierdziła z uśmiechem.

Ponter się roześmiał.

— Zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić!

— Przyjeżdżasz tu co roku? — spytał Adikor.

Zaczął padać drobny śnieg. Oddechy wszystkich zamieniały się w obłoki pary.

— Ja? Nie. Jestem tu po raz pierwszy, ale zawsze oglądam to w telewizji, razem z 300 milionami widzów na całym świecie. To taka tradycja.

— Która jest godzina? — chciał wiedzieć Ponter.

Mary zerknęła na zegarek. Wokół świeciło się mnóstwo neonów, więc bez trudu zobaczyła cyfry.

— Dopiero minęła 11. 30.

— Ooo! — zawołała Bandra, pokazując palcem telebim. — Teraz kolej na Lou!

Gigantyczny monitor pokazał w zbliżeniu śliczną twarz Louise. Uśmiechnęła się czarująco, widząc siebie na ekranie. Rozległy się okrzyki podziwu dziesiątek tysięcy mężczyzn. No cóż, kariera Pameli Anderson też zaczęła się od ujęcia na telebimach…

Po chwili kamery skierowały się na Dicka Clarka, ubranego w czarny, jedwabny garnitur. Stał na wielkiej scenie otoczony setkami różowych i przezroczystych balonów.

— Witam cały świat! — krzyknął, a potem z szerokim, idealnym uśmiechem poprawił się: — Witam całe światy!

Tłum zaczął wiwatować. Mary klaskała dłońmi w ciepłych rękawiczkach.

— Witam ponownie na rockandrollowym sylwestrze Dicka Clarka!

Rozległy się jeszcze głośniejsze wiwaty. Wszyscy wokół machali małymi amerykańskimi flagami, które rozdawano razem z torbami confetti.

— To był naprawdę niezwykły rok — stwierdził Clark. — Rok, podczas którego doszło do spotkania z naszymi dawno niewidzianymi neandertalskimi kuzynami. — Na telebimie wyświetlono zbliżenie Pontera, który odszukał wzrokiem kamerę i pomachał w jej stronę. Nowiutki panel Haka zalśnił w neonowej tęczy.

Tłum zaczął skandować:

— Pon-ter! Pon-ter! Pon-ter!

Mary miała wrażenie, że za chwilę z dumy pęknie jej serce. Dick Clark jednak szybko wrócił do programu wieczoru.

— Dziś oprócz najlepszych zespołów z tego świata usłyszymy także hit Dwoje stający się Jednym, wykonywany na żywo przez Kirka Donalta w naszym studiu w Hollywood. Teraz jednak… halo, proszę pana, tutaj nie wolno wchodzić.

Mary ze zdumieniem patrzyła na ekran. Clark był na wielkiej scenie sam.

— Przykro mi, ale jesteśmy teraz na antenie — powiedział prezenter do pustej przestrzeni, po czym odwrócił się i zawołał: — Matt, czy możecie usunąć tego pajaca ze sceny?

Przez tłum przebiegł pomruk zdziwienia. Najwyraźniej jakiś planowany przez Clarka skecz nie wypalił. Nawet Bandra pochyliła się ku Mary i powiedziała:

— Chyba coś mu nie wyszło…

Nagle mężczyzna, który dotąd stał tyłem do ich grupki, odwrócił się — co nie było łatwe, zważywszy, że ludzie tłoczyli się jak śledzie w beczce — i spojrzał prosto na Pontera.

— Mój Boże! — powiedział. — To ty! To ty!

Ponter uśmiechnął się uprzejmie.

— Tak, to ja…

Ale nieznajomy odepchnął Pontera na bok i znowu powtórzył: „To ty! To ty!”, z uporem brnąc przez tłum. Ludzie ustępowali mu z drogi.

— Jezu! — krzyknęła jakaś kobieta obok Bandry. Mary nie widziała, co ją tak zdenerwowało. Ponownie spojrzała na mężczyznę, który wyminął Pontera, i ze zdumieniem zobaczyła, jak nieznajomy pada na kolana.

Z głośników znowu rozległ się głos Dicka Clarka.

— Nie mogę prowadzić programu, dopóki on tu jest! — oznajmił histerycznie prezenter.

Mary poczuła suchość w gardle. Wyciągnęła przed siebie lewą rękę, próbując złapać równowagę. Bandra chwyciła ją za ramię.

— Mare, nic ci nie jest?

Mary z wysiłkiem przytaknęła.

— Jezu! — zawołała znowu ta sama kobieta.

Mary tym razem pokręciła głową.

— Nie — powiedziała prawie bezgłośnie.

Nie, to nie był Jezus.

To była Maria.

Błogosławiona Madonna!

— Ponterze? Widzisz ją? — spytała Mary drżącym głosem.

— Widzisz ją?

— Kogo? — zdziwił się Ponter.

— Ją! Stoi tam. — Mary wskazała miejsce, po czym niemal natychmiast cofnęła dłoń i się przeżegnała. — Tam!

— Mare, tu jest pół miliona ludzi…

— Ale ją otacza blask… — powiedziała cicho Mary.

Ponter odwrócił się do Louise i Mary też zmusiła się, by na moment spojrzeć na przyjaciółkę. Lou miała okrągłe ze zdumienia oczy i raz po raz powtarzała cicho: „Mon Dieu, mon Dieu, mon Dieu”. Mary nie mogła jej usłyszeć, ale domyśliła się słów po ruchu jej warg.

— Aha! — zatriumfowała. — Louise też ją widzi! — Już w chwili, gdy to mówiła, zaczęła się wahać. Na widok Madonny nikt nie mówił: „Mój Boże, mój Boże, mój Boże…”

Na powrót powędrowała wzrokiem ku idealnie oświetlonej postaci stojącej między ogromnymi budynkami.

Bandra wciąż trzymała Mary za ramię. Kobieta po jej drugiej stronie padła na kolana.

— Maryja! Błogosławiona Dziewica Maryja! — zawołała, ale patrzyła w zupełnie innym kierunku…

— Patrzcie! Statek kosmiczny! — krzyknął ktoś. Był to jeden z dziesiątek tysięcy okrzyków, jakimi rozbrzmiewał w tej chwili plac, ale Mary akurat ten wyłowiła z tła.

Przekrzywiła głowę. Krzyżujące się promienie reflektorów przeszukiwały czarne, puste niebo.

— Mare! — usłyszała głos Pontera. — Mare, nic ci nie jest? Co się dzieje?

Mężczyzna przed nimi obrócił się w ich stronę i sięgnął pod kurtkę. Przez pół sekundy Mary sądziła, że wyciągnie stamtąd broń, ale on wyjął gruby, wypchany gotówką portfel. Otworzył go.

— Proszę! — powiedział, wciskając kilka banknotów w dłoń Mary. — Proszę, bierzcie! Bierzcie! — Odwrócił się do Pontera i jemu także wcisnął trochę pieniędzy. — Bierzcie! Ja mam za dużo…

Z tyłu rozległo się głośne wołanie: „Allah-o-akbar! Al-lah-o-akbar!”

Daleko z przodu ktoś krzyknął: „Mesjasz! Nareszcie!”.

Z lewej strony dobiegły ich słowa: „Tak, tak! Zabierz mnie Panie!”

A po prawej ktoś śpiewał: „Alleluja!”.

Mary żałowała, że nie ma przy sobie różańca. Dziewica Maryja była tutaj — przed nią! — i dawała jej znak, aby wystąpiła z szeregu.

— Mare! — zawołał Ponter. — Mare!

Za Mary ktoś szlochał. Przed nią ktoś inny śmiał się spazmatycznie. Wiele osób chowało twarze w dłoniach, głośno klaskało albo wznosiło ręce ku niebu.

Jakiś mężczyzna wrzeszczał: „Kto to? Kto tam jest?”

Wtórował mu głos kobiety: „Idź precz! Przepadnij!”

Jeszcze ktoś inny głośno wołał: „Witamy na planecie Ziemia!”

Kilka metrów od Mary jakiś człowiek zemdlał, ale ludzie stali ciasno jedni przy drugich, więc nie osunął się na ziemię.

Zewsząd rozlegały się okrzyki:

— Nadszedł dzień sądu ostatecznego!

— To nasz pierwszy kontakt!

— Mahdi! Mahdi!

Stojąca nieopodal kobieta zaczęła się modlić: „Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…”

Mężczyzna obok niej powtarzał bez końca: „Przepraszam, przepraszam. Tak mi przykro…”

Ktoś inny upierał się: „To nie dzieje się naprawdę! Niemożliwe!”.

— Mare! — Ponter ujął ją za ramiona i odwrócił tyłem do Madonny. — Mare!

— Nie! — zdołała zaprotestować. — Puść mnie. Ona tu jest…

— Mare, tłum zaczyna wariować. Musimy się stąd wydostać!

Mary wywinęła mu się, znajdując w sobie siłę, o jaką siebie nie podejrzewała. Zamierzała zrobić wszystko, byle tylko być przy Dziewicy…

— Adikorze! Bandro! Musimy się spieszyć! — tłumaczenie słów Pontera wdarło się w jej mózg, zagłuszając to, co mówiła Najświętsza Panna. Mary podniosła ręce, zaginając palce w szpony, i próbowała wydłubać sobie implanty ślimakowe. — Musimy natychmiast zabrać stąd Mare i Lou! — krzyknął Ponter.

Białe światło — idealne białe światło — zaczęło lekko migotać, mieniąc się na brzegach kolorami tęczy. Mary poczuła, jak jej serce rośnie, jak dusza wyrywa się do góry, jak…

Strzały!

Spojrzała w prawo. Biały mężczyzna około czterdziestki wyciągnął broń i strzelał do jakiegoś niewidocznego demona. Jego twarz wykrzywiało przerażenie. Przed nim umierali ludzie, ale na Times Square panował zbyt wielki ścisk, by mogli upaść na ziemię. Mary zobaczyła twarz pierwszego postrzelonego człowieka, potem drugiego…

Wrzask przerażenia mieszał się z okrzykami zachwytu.

— Bandro! — zawołał Ponter. — Toruj nam drogę! Ja wezmę Mare! Adikorze, ty weź Lou!

Mary poczuła, jak pot spływa jej po twarzy, choć przecież było zimno. Ponter chciał ją zabrać od…

„Nie” — dało o sobie znać jej racjonalne ja, na moment dochodząc do głosu. — „Dziewicy tu nie ma”.

„Ależ jest!” — wyła inna część jej świadomości. — „Jest!”

„Nie, nie. Nie ma Dziewicy. Nie ma…”

Ale była — musiała być! — bo nagle Mary poczuła, jak odrywa się od ziemi, unosi się do góry…

Tylko że to Ponter podniósł ją wysoko, wysoko, sadzając ją sobie na szerokim ramieniu. Przed nimi Bandra rozpychała ludzi na boki, tak jakby byli kręglami, torując im drogę w ludzkim morzu, zmuszając tłum, by się rozstąpił. Ponter parł naprzód, zajmując zwolnioną przez Bandrę przestrzeń, zanim na powrót wypełniła ją ludzka ciżba. Wciąż jeszcze były na placu mniej zatłoczone strefy — tam, gdzie wcześniej pozostawiono wolne korytarze dla służb ratowniczych. Barastka pruła w stronę jednego z nich.

Mary rozejrzała się na boki, próbując odszukać miejsce, gdzie stała Madonna, ale zamiast niej zobaczyła Louise siedzącą na ramionach Adikora. Oboje znajdowali się tuż za nią i Ponterem.

Jakiś oszalały mężczyzna zagrodził im drogę. Zamachnął się na Pontera, który bez trudu zrobił unik. Jednak po chwili pojawił się drugi, wrzeszcząc: „Zgiń, przepadnij, demonie!”

Ponter próbował odeprzeć także jego ataki, ale bezskutecznie. Mary pomyślała, że napastnik zachowuje się jak opętany. Uderzył pięścią w szeroką szczękę Pontera. W końcu neandertalczyk musiał mu oddać. Pchnął otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Nawet w takiej wrzawie Mary usłyszała trzask pękających żeber. Mężczyzna upadł. Tłum szybko wypełnił miejsce, które zrobiła im Bandra. Ludzie zaczęli deptać po leżącym. Ponter w kilka sekund oddalił się stamtąd i Mary już nie widziała, co dalej działo się z tamtym człowiekiem.

Jej pole widzenia podskakiwało gwałtownie z każdym susem Pontera. Nagle kątem oka zauważyła, że gigantyczna kula zaczęła zjeżdżać w dół masztu. Dwumetrowej średnicy sfera pokryta kryształkami była oświetlona od środka i z zewnątrz. Mary wątpiła, czy pozostał ktoś na tyle przytomny, by ręcznie uruchomić mechanizm; musiał być sterowany komputerowo.

Błyski światła. Reflektory. Promienie laserów krzyżujące się na chmurach.

Coraz częstsze krzyki. I strzały. Dźwięk tłuczonego szkła. Wycie alarmów. Koń zrzucający policjanta.

— Maryjo! — zawołała Mary. — Ocal nas!

— Ponterze, uważaj! — dobiegł ich z tyłu głos Adikora.

Mary poczuła, jak Ponter obraca głowę. Parł ku nim jeszcze jeden szaleniec. Ten trzymał w ręku łom. Ponter skierował się w prawo, roztrącając przy tym ludzi, ale unikając ciosu w głowę.

Na szczęście Bandra zawróciła. Chwyciła mężczyznę za nadgarstek i zacisnęła dłoń. I znowu Mary usłyszała chrzęst łamanych kości. Łom z brzdękiem upadł na chodnik.

Mary odwróciła głowę, szukając Madonny. Gigantyczna kula była już niemal na samym dole — a oni już prawie opuszczali Times Square, kierując się na wschód, w stronę 42 ulicy.

Nagle eksplodowało niebo…

Mary zadarła głowę do góry. Niebiański gospodarz otwierał bramy!

Ale nie. To tylko fajerwerki, którymi także sterował komputer. Na niebie pojawił się wielki pawi ogon światła, a potem w górę wystrzeliły czerwone, białe i niebieskie rakiety.

Stopy Pontera miarowo uderzały w ziemię. Tłum rzedł. Posuwali się teraz szybciej. Bandra nadal była na przodzie, a Adikor niosący na ramionach Louise znajdował się tuż za Mary i Ponterem. Biegli prosto w noc, prosto w nowy rok.

— Maryjo! — zawołała Mary. — Błogosławiona Maryjo! Wróć do nas!


Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych znajdowała się około półtora kilometra na wschód od Times Square. Dotarcie tam na piechotę zabrało im dziewięćdziesiąt minut. Przez całą drogę musieli się zmagać z ruchem ulicznym i tłumami ludzi, ale w końcu bezpieczni znaleźli się w budynku. Gliksiński strażnik rozpoznał Pontera i wpuścił ich do środka.

Halucynacje ustały zaraz po północy. Skończyły się tak samo niespodziewanie, jak się zaczęły. Mary miała potworny ból głowy i czuła się pusta i zimna w środku.

— Co widziałaś? — spytała przyjaciółkę.

Lou powoli pokręciła głową, przypominając sobie zdumiewające wizje.

— Boga — odparła. — Takiego jak na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Był — przez chwilę szukała odpowiedniego słowa — był idealny.

Resztę nocy spędzili na dwudziestym piętrze budynku ONZ. Położyli się spać na sali konferencyjnej, wsłuchując się w dziwne odgłosy i wycie syren na zewnątrz. Omamy się skończyły, ale chaos dopiero się zaczynał.


Rano obejrzeli sporadyczne relacje telewizyjne. Niektóre stacje w ogóle nie nadawały, a te, które to robiły, próbowały doszukać się jakiegoś sensu w wydarzeniach poprzedniej nocy.

Magnetyczne pole Ziemi już od czterech miesięcy ulegało stopniowemu zanikowi. Takie zjawisko miało miejsce po raz pierwszy, odkąd na tym świecie pojawiła się świadomość. Fluktuacje natężenia pola były ogromne, a linie pola magnetycznego to się gwałtownie zbiegały, to znów rozchodziły.

— No cóż — powiedziała Louise, stając z rękami na biodrach przed telewizorem — nie była to może całkowita awaria, ale…

— Ale co? — spytała Mary. Obie były wyczerpane, brudne i mocno posiniaczone.

— Wcześniej tłumaczyłam Jockowi, że największym problemem wynikającym z przebiegunowania Ziemi nie będzie promieniowanie ultrafioletowe, lecz wpływ samego zaniku pola magnetycznego na ludzką świadomość.

— Czułam się tak jak podczas doświadczenia w komorze Veroniki Shannon — przyznała Mary. — Tylko wszystko było o wiele bardziej intensywne.

Ponter skinął głową.

— I podobnie jak tam ani ja, ani żaden z Barastów nic nie poczuliśmy.

— Za to wszyscy inni — Mary wskazała odbiornik telewizyjny — na całej cholernej planecie mieli religijne wizje.

— Albo myśleli, że porywa ich UFO — dodała Louise. — Albo że patrzą na coś, czego tak naprawdę nie było.

Mary przytaknęła. Wiedziała, że upłynie wiele dni, a może nawet miesięcy, zanim poznają dokładną liczbę ofiar i rozmiar szkód, ale z pierwszych ocen wynikało, że w sylwestra lub w pierwszy dzień nowego roku — w strefach czasowych na wschód od Nowego Jorku — setki tysięcy, jeśli nie miliony, ludzi straciły życie.

Oczywiście latami miały się toczyć debaty na temat znaczenia tego doświadczenia. W komentarzach już pojawiała się nazwa „Ostatni Dzień”.

Papież Marek II zamierzał zwrócić się z orędziem do wiernych nieco później.

Ale co mógł powiedzieć? Planował uznać wagę widzenia Jezusa i Maryi, ale odrzucić wszelkie doniesienia o wizjach bóstw, proroków i mesjaszów, postaci świętych dla muzułmanów i mormonów, hindusów i żydów, scjentologów, wyznawców Wicca i Maorysów, Czirokezów i Mikmaków, Algonkinów i Indian Pueblo, Innuitów i buddystów?

A co z tymi, którzy widzieli UFO, szare ludziki czy potwory z wyłupiastymi ślepiami?

Papież miał sporo do wyjaśniania.

Podobnie jak wszyscy przywódcy religijni.

Adikora, Bandrę i Louise zaabsorbował raport BBC, przedstawiający rozwój wydarzeń poprzedniego dnia na Śródkowym Wschodzie. Mary dotknęła ramienia Pontera. Kiedy na nią spojrzał, gestem poprosiła, aby odszedł z nią w drugi koniec sali konferencyjnej.

— O co chodzi, Mare? — spytał ją cicho.

— Mam dość tych bzdetów.

Hak zapiszczał, ale Mary go zignorowała.

— Posłuchaj, zmieniłam zdanie. W sprawie dziecka…

Zobaczyła rozczarowanie na szerokiej twarzy Pontera.

— Nie, nie! — zaprzeczyła, dotykając jego krótkiego, umięśnionego przedramienia. — Nadal pragnę je z tobą mieć. Ale zapomnij o tym, co powiedziałam w chacie Vissan. Nasza córka nie powinna otrzymać genu Boga.

Złote oczy Pontera szukały czegoś w jej twarzy.

— Jesteś pewna?

Skinęła głową.

— Tak. Po raz pierwszy w życiu naprawdę jestem czegoś pewna. — Przesunęła dłonią w dół jego przedramienia i splotła palce z jego palcami.

Загрузка...