Rozdział 34

I to dążenie pcha nas coraz dalej…


Bristol Harbour Village wymarzył deweloper Fred Sarkis: pięć bloków z luksusowymi apartamentami na szczycie klifów nad brzegiem jeziora Canandaigua — jednego z Finger Lakes — długiej i głębokiej blizny w krajobrazie, wyżłobionej w przeszłości przez lodowiec.

Osiedle powstało na początku lat siedemdziesiątych, zanim gospodarka Rochester oraz wielu innych miast północnej części stanu Nowy Jork zmieniła się w szambo. Było dziwną pozostałością tamtych lat, podobnie jak Habitat z Expo’67. Kiedy Mary po raz pierwszy je odwiedziła za namową Louise Benoit, pomyślała, że powinni tu nakręcić kolejną część przygód Spidermana. Mnóstwo rozmaitych mostów łączyło wielopoziomowy parking z budynkami mieszkalnymi. Takie miejsce doskonale by się nadawało dla amatora pajęczynowych huśtawek.

Podobno jednak inwestycja nigdy nie osiągnęła planowanych początkowo rozmiarów. Wprawdzie były tu takie luksusy jak pole golfowe według projektu Roberta Trenta Jonesa i pobliski wyciąg na górze Bristol, znakomicie nadającej się do zjazdów zimą, ale sporo mieszkań wciąż czekało na kupno lub wynajem. Agentka nieruchomości, która pokazywała Mary apartamenty, wielokrotnie wspominała o tym, że Patty Duke i John Astin spędzili tu wakacje, kiedy jeszcze byli małżeństwem. Mary podejrzewała, że gdy kobieta dowie się, iż zatrzymało się tutaj dwóch neandertalczyków, szybko uzupełni swój repertuar argumentów o ten fakt.

Wynajęła dwupoziomowy apartament o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, z dwiema sypialniami. Podłogi pokrywała okropna pomarańczowa, kosmata wykładzina — chyba niezmieniana od początku, bo Mary nie widziała nic podobnego od wielu lat. Za to widoki były wspaniałe — na całe jezioro. Nic nie przesłaniało panoramy z górnego balkonu, na który wychodziło się z głównej sypialni. Z dolnego patrzyło się na wierzchołki drzew, które wyrastały z kruszącego się klifowego zbocza. Z obu widać było betonowy pomost prowadzący do zewnętrznej windy, którą zjeżdżało się kilkadziesiąt metrów w dół na przystań i sztucznie utworzoną plażę.

— To dopiero interesujące miejsce! — zauważył Ponter, wychodząc na dolny balkon i chwytając się barierki obiema rękami. — Współczesne wygody w otoczeniu natury. Czuję się niemal tak, jakbym był na moim świecie.

Mary piekła na balkonowym grillu steki, które kupiła w sklepie należącym do sieci Wegmans. Ponter obserwował jezioro, a Adikora bardziej interesował duży pająk wędrujący po poręczy.

Kiedy steki były gotowe — niemal surowe dla obu mężczyzn i średnio wysmażony dla niej — zabrali się za ich pałaszowanie — panowie uzbrojeni w rękawiczki, a Mary w widelec i nóż. Oczywiście kolacja była tą łatwiejszą częścią programu. Mary wiedziała, że w którymś momencie ktoś w końcu wspomni o…

— No to gdzie dzisiaj śpimy? — spytał Adikor.

Wciągnęła głęboko powietrze.

— Myślałam, że Ponter i ja…

— Nie, nie, nie — zaprotestował Adikor. — Dwoje jeszcze nie jest Jednym. To ja powinienem teraz spać z Ponterem.

— Tak, ale to mój dom i mój świat.

— To bez znaczenia. Ponter jest moim partnerem. Wy dwoje jeszcze sobie nie ślubowaliście.

— Proszę, przestańcie! — wtrącił się Ponter. — Nie kłóćmy się. — Uśmiechnął się najpierw do Mary, a potem do Adikora. Przez kilka chwil milczał, a potem nieśmiało zaproponował: — Moglibyśmy spać wszyscy razem…

— Nie! — zaprotestowali Adikor i Mary równocześnie.

„Rany boskie!” — pomyślała Mary. — „Menage a trois hominidów!”

— Naprawdę uważam — powiedziała — że Ponter i ja…

— To chrząstka! — przerwał jej Adikor. — Przecież to oczywiste, że…

— Kochani — odezwał się Ponter, ale ponieważ w neandertalskim „kochani” brzmiało jak marę, zaczął jeszcze raz, używając innego słowa. — Drodzy moi, przecież wiecie, że bardzo zależy mi na was obojgu. Jednak to Adikor ma rację. W normalnych okolicznościach o tej porze miesiąca towarzyszyłbym właśnie jemu. — Czule pogładził partnera. — Musisz się do tego przyzwyczaić, Mare. Tak to będzie wyglądało przez resztę mojego życia.

Mary spojrzała na jezioro. Bliższy jego brzeg znajdował się w cieniu, ale na przeciwległy, oddalony od nich o półtorej mili, wciąż świeciło słońce. W mieszkaniu znajdowały się cztery klimatyzatory z funkcjami grzania i chłodzenia — po dwa na obu piętrach. Zwykle przed pójściem spać włączała wentylator w głównej sypialni, aby jego cichy szum zagłuszał kakofonię ptasich krzyków, która zaczynała się o świcie. Może gdyby ustawiła urządzenie na najwyższą moc, nie słyszałaby dźwięków dochodzących z pokoju obok…

Ponter miał rację. Rzeczywiście musiała się do tego przyzwyczaić.

— No dobrze — powiedziała w końcu, zamykając oczy. — Ale skoro tak, to wy robicie śniadanie.

Adikor wziął Pontera za rękę i uśmiechnął się do Mary.

— Zgoda — stwierdził.


W gabinecie Kriegera znajdował się duży, wbudowany w ścianę sejf. Była to jedna z pierwszych przeróbek, jakie Jock zlecił, kiedy Synergia kupiła tę starą rezydencję. Osadzony w betonie sejf pod względem zabezpieczeń i ogniotrwałości odpowiadał wytycznym departamentu obrony Jock właśnie tam trzymał kodoner. Wyciągał urządzenie tylko na czas eksperymentów, które zawsze sam nadzorował.

Usiadł za biurkiem. W jednym jego rogu stała skrzynka konwertera skonstruowanego przez Lonwisa, która pozwalała przenosić na kodoner dane ze zwykłego peceta. Jock właśnie studiował informacje, które zamierzał wprowadzić do urządzenia. Jego monitor — siedemnastocalowy LCD w czarnej obudowie — wyświetlał notatki i formuły przygotowane przez Corneliusa Ruskina. Oczywiście Jock powiedział genetykowi, że chodzi mu wyłącznie o ewentualne możliwości obrony — chciał sprawdzić, jaki mógłby być najgorszy scenariusz, gdyby taki kodoner trafił w niepowołane ręce.

Wiedział, że powinien przekazać urządzenie Pentagonowi — ale ci dranie na pewno użyliby go przeciwko ludziom. Nie mógł na to pozwolić. Tym razem miał szansę — jedyną szansę — i musiał ją wykorzystać. Kontakty między dwoma światami wciąż jeszcze znajdowały się na bardzo wstępnym etapie, dlatego wszystko wyglądałoby na wypadek: paskudny wirus „przypadkiem” przedostałby się na drugą stronę. Niestety, rajski ogród straciłby mieszkańców, a wśród Homo sapiens byłaby tylko jedna ofiara — Cornelius Ruskin, który spełnił już swoje zadanie.

Ruskin oczywiście wiedział tylko tyle, ile musiał. Na przykład on i znakomita większość genetyków sądzili, że nieznany jest naturalny rezerwuar wirusa ebola. Jock posiadał jednak informacje, o których Ruskin nie miał pojęcia. Rząd amerykański odkrył ten rezerwuar w 1998 roku. Był nim Balaeniceps rex, trzewikodziób — duży ptak brodzący zamieszkujący bagniste tereny wschodniej Afryki w strefie tropików. Informację tę utajniono, aby nie mogli jej wykorzystać wrogowie.

Genom eboli — wirusa RNA — został w całości sekwencjonowany o czym Ruskin także nie mógł wiedzieć, ponieważ ta informacja również była tajna z tych samych przyczyn. Genetyk prawdopodobnie myślał, że sekwencja, jaką ma przerobić na polecenie Jocka, jest nicią jakiegoś tam wirusa, a nie konkretnym kodem genetycznym eboli.

Istniało wiele szczepów wirusa ebola. Ich nazwy pochodziły od miejsc, w których odkryto je po raz pierwszy. Najbardziej śmiercionośny był ebola zair, ale zakażenie nim następowało wyłącznie przez kontakt z krwią lub płynami ustrojowymi. Natomiast rozprzestrzeniający się drogą powietrzną ebola reston w ogóle nie atakował ludzi. Ruskin bez problemu — oczywiście wyłącznie w ramach ćwiczeń — zaprogramował kodoner tak, aby urządzenie wymieniło kilka genów w obu szczepach, dając mieszaną wersję, która miała zjadliwość wirusa z Zairu i przenosiła się drogą powietrzną, tak jak ebola reston.

Kilka kolejnych poprawek skróciło czas inkubacji zmodyfikowanego wirusa do jednej dziesiątej naturalnego okresu inkubacyjnego oraz podniosło śmiertelność z dziewięćdziesięciu do ponad dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Ostatnia manipulacja pozwoliła zmienić genetyczne markery które określały naturalny rezerwuar wirusa…

Druga część planu była trudniejsza, ale Cornelius dał się na nią nabrać, jak pies, który dostał dobrą kość. Zdumiewające, jak wspaniałą motywacją mogło być 200 tysięcy dolarów za konsultacje.

Pomysł był dość prosty, przynajmniej na papierze: chodziło o to, by wirus pozostawał nieaktywny, dopóki nie natrafi na żywiciela, którego komórki mają określone cechy. Na szczęście, kiedy ambasadorka Tukana Prat przywiozła do Organizacji Narodów Zjednoczonych dziesięcioro najsłynniejszych neandertalczyków, wszyscy chętnie podzielili się wiedzą z różnych dziedzin. Jedna z nich, Borl Kadas, udostępniła wszelkie informacje zebrane podczas pracy nad sekwencjonowaniem genomu neandertalczyka. Zadanie to zakończono w roku, który Jock znał jako 1953. Ta baza danych dostarczyła informacji, dzięki którym wirus miał zabijać tylko tych, których powinien.

Teraz pozostał już tylko jeden problem: przeniesienie wirusa na drugą stronę. Początkowo Jock uznał, że najprościej będzie, jeśli sam się nim zakazi — w końcu przecież nie miałby on wpływu na hominida z dwudziestoma trzema parami chromosomów. Jednakże technologia laserowa wykorzystywana do odkażania ludzi podróżujących między światami bez trudu usunęłaby wirus z jego organizmu. Nawet przesyłki dyplomatyczne poddawano takiej samej procedurze dekontaminacji, więc umieszczenie wirusa w czymś takim też nie zdałoby egzaminu.

Nie, tym razem potrzebował czegoś w rodzaju bomby aerozolowej w pojemniku, którego nie mogły przeniknąć impulsy lasera, jakie emitował neandertalski sprzęt odkażający. Jock nie miał pojęcia, jak tego dokonać, ale zespół fotooptyków — zatrudnionych w celu studiowania neandertalskich technologii rejestracji obrazu w Kompanach i wybranych spośród najlepszych specjalistów Bausch Lomb, Kodaka i Xeroksa — na pewno mógł znaleźć rozwiązanie, zwłaszcza że neandertalczycy z własnej woli podzielili się z Gliksinami technologią przestrajalnych laserów.

Jock podniósł słuchawkę telefonu i wybrał jeden z numerów wewnętrznych.

— Halo, Kevin. Mówi Jock. Czy mógłbyś razem z Frankiem i Lilly zejść do mojego gabinetu? Mam dla was niewielkie zadanie…


Mary znalazła proste tymczasowe rozwiązanie problemu pracy w tym samym budynku co Cornelius Ruskin. Przychodziła późno i pracowała do nocy. Cornelius wychodził wkrótce po jej przyjściu — lub, jeśli miała szczęście, jeszcze zanim się pojawiała.

Ponter i Adikor przyjechali z Bristol Harbour Village razem z nią. Sami nie mogli nigdzie dotrzeć, więc musieli towarzyszyć Mary. W Synergii przez większość czasu pracowali z Lonwisem Trobem i Louise Benoit nad projektem budowy komputera kwantowego — ale Louise wolała pracę w bardziej normalnych godzinach i tego dnia poszła już do domu.

Mary zajęła się przygotowaniem raportu dla Jocka, szczegółowo opisując wszystko, czego dowiedziała się od Lurt, Vissan i innych na temat neandertalskiej genetyki. Podczas pracy na przemian to wpadała w euforię, to znów w przygnębienie, ponieważ w tej dziedzinie neandertalczycy wyprzedzali jej ludzi o całe dekady, co oznaczało, że wiele jej własnych osiągnięć było przestarzałych i…

Od strony korytarza dobiegło ją głośne dudnienie czyichś stóp.

— Mare! Mare!

W drzwiach jej gabinetu pojawił się Adikor z wyrazem przerażenia na szerokiej twarzy.

— Co się stało? — spytała.

— Lonwis stracił przytomność! Potrzebna pomoc medyczna!

Poza Bandrą, która słyszała już dowcip o myśliwych, neandertalczycy nie mieli pojęcia, jak na tym świecie wezwać pogotowie. Ich Kompany też nie były w stanie skontaktować się z nikim po tej stronie portalu. Mary wstała zza biurka i pędem ruszyła do laboratorium kwantowego.

Lonwis leżał na plecach, jego powieki drgały, chwilami pokazując jedynie gładkie metalowe kule. Najwyraźniej mechaniczne tęczówki zwrócone były do wnętrza czaszki.

Ponter klęczał obok starca. Jedną dłonią bez wysiłku miarowo uciskał pierś Lonwisa w neandertalskiej wersji masażu serca. Jednocześnie złoty Kompan wynalazcy na głos opisywał stan swojego właściciela.

Mary chwyciła telefon z jednego ze stołów, wybrała 9 „na miasto”, a potem wystukała 9-1-1.

— Straż pożarna, policja czy pogotowie? — spytała telefonistka.

— Pogotowie.

— O co chodzi?

— Mamy tu nieprzytomnego mężczyznę. Dostał ataku serca. Przyślijcie kogoś natychmiast!

Adres musiał się wyświetlić na monitorze telefonistki na podstawie numeru telefonu, bo powiedziała:

— Już wysyłam karetkę. Czy zna pani technikę reanimacji?

— Tak — odparła Mary. — Ale ktoś inny już to robi. Powinnam chyba od razu uprzedzić, że chodzi o neandertalczyka.

— Proszę pani, żarty w takich sprawach traktowane są jak przestępstwo…

— Ja nie żartuję! — ucięła Mary. — Dzwonię z siedziby Synergii. Jesteśmy grupą doradczą pracującą dla rządu Stanów Zjednoczonych i gościmy u siebie neandertalczyków.

Ponter nie przestawał rytmicznie uciskać klatki piersiowej Lonwisa. Tymczasem Adikor otworzył jedną z kieszeni przy medycznym pasie starca i za pomocą iniektora ciśnieniowego wstrzyknął coś w jego szyję.

— Poproszę o pani nazwisko — odezwała się telefonistka.

— Czy karetka już jedzie? Wysłaliście kogoś?

— Tak. Jest już w drodze. Jak brzmi pani nazwisko?

— Nazywam się Mary Vaughan. V-A-U-G-H-A-N. Jestem genetykiem.

— Ile lat ma pacjent, pani Vaughan?

— Sto osiem… Proszę mi wierzyć, wcale nie żartuję. Chodzi o Lonwisa Troba, jednego z neandertalczyków, którzy w zeszłym miesiącu odwiedzili siedzibę ONZ.

W drzwiach laboratorium pojawił się Stan Rasmussen, ekspert od geopolityki. Mary przesłoniła dłonią słuchawkę i szybko wyjaśniła mu:

— Lonwis ma atak serca. Powiadom Jocka!

Rasmussen kiwnął głową i zniknął.

— Połączę panią z sanitariuszami — poinformowała telefonistka.

Chwilę później w słuchawce zabrzmiał inny kobiecy głos:

— Za pięć minut będziemy na miejscu. Czy może pani opisać stan pacjenta?

— Nie — odparła Mary — ale poproszę o to jego Kompana. — Zgarnęła aparat ze stołu i postawiła go obok Lonwisa, po czym poprosiła implant wynalazcy: — Przejdź na angielski i odpowiadaj na wszystkie pytania, jakie usłyszysz. Pomoc już jest w drodze…

Загрузка...