Wchodzimy właśnie w nowa erę. Kenozoik — w którym dotąd żyliśmy — dobiegł już kresu, a zaczyna się era nowego życia — nowozoik…
— Chodzi o nagły wypadek medyczny! — wypalił Reuben Montego. Jego ogolona głowa lśniła w surowym oświetleniu wielkiego budynku. — Musimy natychmiast zjechać na poziom 6800 stóp.
Technik obsługujący windę kiwnął głową.
— Już się robi, doktorze.
Mary wiedziała, że klatka windy czeka na nich na powierzchni, gdyż Reuben wcześniej zadzwonił tu ze swojego biura. Wszyscy troje weszli do środka, a dźwigowy zasunął ciężkie drzwi. Następnie pięć razy nacisnął dzwonek — ekspresowy zjazd bez przystanków — i winda ruszyła w dół szybem, którego długość pięciokrotnie przekraczała wysokość każdej z wież World Trade Center — póki nie zburzyła ich garstka samców Homo sapiens…
Wcześniej Mary, Louise i Reuben chwycili w szatni kaski i górnicze kurtki. Włożyli je już w windzie, która z hałasem sunęła w dół.
— Czy po drugiej stronie mają coś w rodzaju naszej policji? — spytał Reuben.
— Prawie wcale — odparła Mary. Musiała krzyczeć, aby pozostali słyszeli ją w tym huku. „I lepiej, żeby tak zostało” — dodała w myślach. Wolała świat bez zbrodni i przemocy.
— A zatem wszystko jest w naszych rękach? — upewnił się Reuben.
— Obawiam się, że tak.
— W takim razie może powinniśmy zabrać ze sobą kilku kanadyjskich żołnierzy? — zasugerowała Louise.
— Wciąż nie wiemy, kto za tym stoi — stwierdziła Mary. — Możliwe, że Jock działa na własną rękę, ale niewykluczone, że ma za sobą Departament Obrony Narodowej i Pentagon.
Louise zerknęła na Reubena. Przyciągnął ją do siebie. Mary pomyślała, że jeśli boją się choć w połowie tak jak ona, to nic dziwnego, że chcą się przytulić. Przesunęła się w odległy kąt zabłoconej klatki i ostentacyjnie zaczęła studiować mijane poziomy, aby pozostała dwójka miała kilka minut dla siebie.
— Mój angielski słownik wciąż jest pełen luk — odezwała się Christine prosto w implanty ślimakowe Mary. — Co oznacza „żetem”?
Mary nic takiego nie słyszała. Widocznie mikrofony Kompana były bardziej czułe.
— To nie po angielsku, to po francusku — odparła szeptem, tak by Reuben i Louise jej nie słyszeli. — Je taime. Znaczy „kocham cię”. Louise mówiła mi, że Reuben zawsze mówi jej to po francusku.
— Ach tak.
Jazda w dół trwała jeszcze przez chwilę. W końcu winda zatrzymała się gwałtownie. Reuben odsunął drzwi i ich oczom ukazał się górniczy chodnik.
— O której przeszedł na drugą stronę? — zapytała Mary kanadyjskiego oficera, kiedy w końcu dotarli na platformę przy portalu, zbudowaną w beczkowatej, wysokiej na sześć pięter komorze obserwatorium neutrin.
Żołnierz spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kto taki?
— Jock Krieger — wyjaśniła. — Z grupy Synergia.
Blady, jasnowłosy mężczyzna sprawdził listę.
— Mam tutaj Johna Kevina Kriegera, który przeszedł przez portal mniej więcej trzy godziny temu.
— To on — stwierdziła Mary. — Miał coś ze sobą?
— Proszę mi wybaczyć, doktor Vaughan, ale nie jestem upoważniony do wyjawiania…
Reuben zrobił krok do przodu i podał mężczyźnie swój identyfikator.
— Nazywam się Montego, jestem lekarzem w tej kopalni. Tu chodzi o nagły wypadek medyczny. Krieger może być nosicielem groźnego wirusa.
— Muszę powiadomić zwierzchnika — oznajmił żołnierz.
— Proszę to zrobić! — wypalił Reuben. — Ale najpierw chcielibyśmy usłyszeć, co miał ze sobą.
Mężczyzna zmarszczył brwi, zastanawiając się.
— Taką niewielką walizkę na kółkach — odparł w końcu.
— Coś jeszcze?
— Tak, metalową skrzynkę wielkości mniej więcej pudełka od butów.
Reuben spojrzał na Mary.
— Cholera.
— Czy pudełko poddano procesowi dekontaminacji? — spytała Louise.
— Oczywiście — odparł żołnierz obronnym tonem. — Wszystko, co przechodzi na drugą stronę, musi zostać odkażone.
— To dobrze — stwierdziła Mary. — Proszę nas teraz przepuścić.
— Państwa dokumenty?
Mary i Louise plasnęły paszportami o stół.
— Teraz możemy już przejść? — spytała Mary.
— A pan? — Żołnierz wskazał Reubena.
— Daj spokój, człowieku, przecież przed chwilą pokazałem ci identyfikator INCO. Nie mam przy sobie paszportu.
— Nie wolno mi…
— Och, na litość boską! — żachnęła się Mary. — Tu chodzi o nagły przypadek!
Żołnierz kiwnął głową.
— W porządku — powiedział w końcu. — Możecie przejść.
Mary pierwsza ruszyła biegiem do tunelu Derkersa. Nie zatrzymując się, wbiegła do środka i…
Niebieski ogień.
Elektryczność statyczna.
Inny świat.
Za sobą słyszała odgłosy kroków dwóch osób, więc nie oglądała się, aby sprawdzić, czy Louise i Reuben idą jej śladem. Wypadła z tunelu. Krępy neandertalski technik podniósł głowę zdziwiony. Pewnie nikt dotąd nie wypadł z portalu biegiem.
Mary znała go z widzenia. On też najwyraźniej ją rozpoznał, ale ku jej zdumieniu próbował zablokować drogę Reubenowi, który pojawił się tuż za nią.
Po chwili zrozumiała dlaczego: neandertalczyk chciał zatrzymać Louise i Reubena, sądząc, że ją gonią.
— Nie! — zawołała. — Nie, oni są ze mną! Przepuść ich!
Ponieważ krzyczała, Christine musiała zaczekać, aż dokończy, i dopiero wtedy mogła przełożyć słowa, emitując tłumaczenie przez zewnętrzny głośnik — który wprawdzie miał niezłą moc, ale w żadnym wypadku nie mógł się równać z krzykiem człowieka. Mary wsłuchała się w neandertalskie słowa płynące z jej przedramienia: Rak! Ta suparb wolant, rak! Derpant helk!
Mniej więcej w połowie tłumaczenia neandertalski technik próbował się zatrzymać, ale pośliznął się na gładkiej, granitowej podłodze komory komputera i wpadł na Reubena, podcinając go. Louise przewróciła się przez niego i wylądowała na plecach.
Mary pomogła jej wstać. Reuben też już się podnosił.
— Lupal! — krzyknął neandertalczyk. „Przepraszam!”.
Mary weszła po kilku stopniach do sterowni, minęła jeszcze jednego zdumionego Barasta, po czym ruszyła w stronę szybu łączącego laboratorium komputerowe z resztą kopalni niklu.
— Zaczekaj! — zawołał drugi neandertalczyk. — Musisz przejść dekontaminację!
— Nie ma na to czasu! — odkrzyknęła. — Chodzi o nagły wypadek…
— Nie, Mary — przerwał jej Reuben. — On ma rację. Pamiętasz, jak ciężko zachorował Ponter, kiedy po raz pierwszy trafił na naszą stronę? Próbujemy zapobiec epidemii, a nie ją wywołać.
Zaklęła pod nosem.
— No dobrze — powiedziała. Spojrzała na ciemnoskórego Kanadyjczyka jamajskiego pochodzenia i na jasną mieszkankę Quebecu o długich, ciemnych włosach. Oni na pewno wielokrotnie widzieli siebie nago. Żadne jednak nie widziało w takiej sytuacji Mary. — Rozbierajcie się — nakazała. — Zdejmujcie wszystko, także zegarki i biżuterię.
Louise i Reuben byli przyzwyczajeni do procedur dekontaminacji, które obowiązywały w obserwatorium neutrin, zanim Ponter swoim przybyciem zniszczył detektor. Mimo to obydwoje wahali się przez moment. Mary zaczęła rozpinać bluzkę.
— Pospieszcie się — ponagliła ich. — Nie mamy czasu do stracenia.
Zaczęli się rozbierać.
— Ubrania zostawcie tutaj — poleciła Mary, wrzucając majtki do okrągłego kosza. — Z następnego pomieszczenia weźmiemy sobie neandertalskie stroje.
Zupełnie naga weszła do cylindrycznej komory dekontaminacyjnej. Zaprojektowano ją tak, aby swobodnie mieściła jednego dorosłego neandertalczyka. Mary jednak uparła się, żeby wszyscy troje weszli tam jednocześnie. Chciała w ten sposób zaoszczędzić na czasie. Zdenerwowana, nawet nie czuła wstydu, gdy pupa Louise dotknęła jej pośladków, ani gdy twarz Reubena, który stał przodem do Mary, znalazła się nad jej biustem.
Pociągnęła za gałkę kontrolną. Podłoga zaczęła się powoli obracać i włączyły się lasery. Mary zdążyła już się przyzwyczaić do tej procedury, ale usłyszała stłumiony okrzyk Louise, która z podziwem przyglądała się niezwykłym emiterom laserowym, z cichym buczeniem budzącym się do życia.
— Wszystko w porządku — powiedziała, próbując ignorować tę część swego mózgu, która kalkulowała dokładnie, jaki procent ciała Reubena dotyka jej skóry. — To zupełnie bezpieczna technologia. Lasery wiedzą, jakie białka powinny się znajdować w organizmie człowieka — włączając w to florę bakteryjną jelit i tak dalej — dlatego przechodzą przez nie, nie uszkadzając ich. Rozbijają za to obce białka, unicestwiając wszystkie patogeny.
Louise nieznacznie drgnęła, ale w jej głosie brzmiała fascynacja.
— Jakie lasery to potrafią?
— Kwantowe lasery kaskadowe — wyjaśniła Mary, powtarzając to, co wcześniej słyszała od Pontera. — Mają zakres biliona cykli na takt.
— Przestrajalne lasery terahercowe! — wykrzyknęła Louise. — No tak, oczywiście. Coś takiego rzeczywiście potrafi selektywnie oddziaływać na duże molekuły. Jak długo trwa cały proces?
— Około trzech minut.
— Mary — odezwał się Reuben — powinnaś pójść do specjalisty, żeby obejrzał dokładniej ten pieprzyk na twoim lewym ramieniu…
— Co takiego? — zdziwiła się. — Chryste, Reuben, ale sobie wybrałeś porę — zaczęła, ale umilkła, uświadamiając sobie, że lekarz robi dokładnie to samo co Louise: stara się myśleć wyłącznie o sprawach zawodowych. W końcu przecież stał zupełnie nagi w jednej kabinie z dwiema kobietami, z których jedna była jego kochanką, a druga jej przyjaciółką. I na pewno nie chciał — podobnie jak Mary — w myślach układać listu do magazynu „Penthouse”. — Wybiorę się do dermatologa — powiedziała przyjaźniejszym tonem, po czym wzruszyła ramionami na tyle, na ile pozwalała jej ciasnota w kabinie. — Przeklęta warstwa ozonowa…
Po chwili nieznacznie obróciła głowę.
— Louise, nad drzwiami przed tobą powinna znajdować się lampka. Widzisz ją?
— Tak. O, świeci się na zielono! Doskonale. — Louise ruszyła się tak, jakby zamierzała wyjść z kabiny.
— Stój! — gwałtownie powstrzymała ją Mary. — Zielony kolor u neandertalczyków oznacza „stop!”. Zielone mięso to zepsute mięso. Kiedy światło zmieni się na czerwone, będzie to znaczyło, że możemy wyjść. Daj nam tylko znać.
Louise przytaknęła. Mary poczuła, jak głowa przyjaciółki pochyla się i ponownie się prostuje. Może błędem było zabieranie ze sobą dwóch osób, które nie miały pojęcia, jak wygląda neandertalski świat. Przecież mogło się okazać…
— Czerwone! — oznajmiła Louise. — Światło zmieniło się na czerwone!
— W porządku. Teraz otwórz drzwi. Klamka przypomina rozgwiazdę. Widzisz ją? Przesuwa sieją do góry.
Poczuła, jak Louise mocuje się z drzwiami, i po chwili nikt już nie wciskał się w jej plecy, bo Lou wyszła z kabiny. Mary cofnęła się o krok, obróciła się i szybko opuściła dekontaminator.
— Tędy! — zawołała.
Weszli do pomieszczenia, w którego ścianach znajdowały się sześcienne skrytki z neandertalskimi ubraniami.
— Te powinny pasować na ciebie, Reuben. — Mary wskazała jeden z kompletów. — A te na ciebie. — Pokazała Louise inny.
Sama szybko włożyła barastowy strój, ale Louise i Reubenowi ubieranie się nie szło tak sprawnie. Mary wyjaśniła lekarzowi, co ma robić, i pochyliła się, żeby pomóc Louise, która nie potrafiła założyć neandertalskich pokrowców na stopy, połączonych ze spodniami. W końcu zawiązała mocowania w podbiciu i w kostce.
Potem spiesznie skierowali się do tunelu. Mary miała nadzieję, że znajdą tam jakiś pojazd, ale jeśli wcześniej tu czekał, to zabrał go Jock.
„Trzykilometrowa przebieżka” — pomyślała. Chryste, nie podejmowała takiego wysiłku, odkąd skończyła studia, a nawet wtedy była kiepska z WF-u. Na szczęście czuła przypływ adrenaliny, która buzowała w niej tak, jakby za chwilę miał się skończyć świat — co oczywiście groziło Barastom. Ruszyła biegiem po drewnianych deskach, którymi wyłożono chodnik w tunelu.
W porównaniu ze stroną Gliksinów, tutaj było znacznie mniej światła. Neandertalczycy używali w górnictwie robotów, które nie potrzebowały silnego oświetlenia. W zasadzie im samym też nie było ono potrzebne. Dzięki znakomitemu węchowi potrafili doskonale orientować się w tym, co działo się wokół nich.
— Jak… długi… jest… ten… tunel? — zawołała biegnąca z tyłu Louise.
Pomimo krytycznej sytuacji Mary poczuła ulgę, że młodsza koleżanka już ma zadyszkę.
— Trzy tysiące metrów! — odkrzyknęła w odpowiedzi.
Nagle coś przecięło jej drogę. Gdyby jej serce już nie waliło jak szalone, pewnie w tym momencie by zaczęło. Na szczęście był to tylko robot górniczy. Ostrzegła Reubena i Louise, aby się nie przestraszyli, po czym krzyknęła do robota:
— Stój! Wracaj tutaj!
Christine posłusznie przetłumaczyła i chwilę później robot ponownie pojawił się w półmroku. Tym razem Mary dobrze mu się przyjrzała. Było to niskie, płaskie, sześcionogie ustrojstwo. Przypominało dwumetrowej długości kraba ze stożkowatymi wiertnicami i półkolistymi łopatkami sterczącymi do przodu na ruchomych ramionach. Maszyna służyła do transportu rud. Musiała mieć wystarczającą moc.
— Zdołasz udźwignąć nas troje?
Christine przetłumaczyła jej pytanie. W pancerzu robota błysnęło czerwone światełko.
— Ten model nie posiada funkcji mowy — wyjaśniła Christine — ale odpowiedź brzmi „tak”.
Mary wspięła się na srebrną skorupę robota, uderzając się przy tym boleśnie w prawą goleń. Obejrzała się na Reubena i Louise, którzy stali obok.
— Wszyscy na pokład! — zakomenderowała.
Pozostała dwójka wymieniła zdziwione spojrzenia, ale po chwili oboje wdrapali się na grzbiet robota. Mary plasnęła w bok maszyny.
— Wio!
Jej Kompan prawdopodobnie nie znał tego słowa, ale na pewno zrozumiał jej intencje i przekazał polecenie robotowi. Wszystkie sześć nóg ugięło się jednocześnie, tak jakby maszyna badała, z jakim ciężarem ma do czynienia, po czym ruszyła w kierunku, w jakim poprzednio zmierzało troje Gliksinów. Poruszała się na tyle szybko, że Mary poczuła na twarzy powiew gorącego powietrza. W różnych punktach tunelu natykali się na błotniste kałuże i za każdym razem, gdy jedna z nóg robota uderzała w wodę, na pasażerów pryskała brudna ciecz.
— Trzymajcie się mocno! — wołała raz po raz Mary, choć przypuszczała, że Reuben i Louise nie potrzebują do tego jej zachęty. Sama parę razy miała wrażenie, że za chwilę zleci z maszyny a jej pęcherz gwałtownie protestował przeciwko takiej podróży.
Po drodze minęli innego robota — patykowaty, słupkowy model, który z wyglądu przypominał Mary modliszkę — a sześćset metrów dalej przemknęli obok dwóch neandertalskich mężczyzn, zmierzających w przeciwną stronę. Obaj zdążyli uskoczyć w bok, ustępując z drogi rozpędzonej maszynie.
W końcu dotarli do windy. Dzięki Bogu, napotkani neandertalczycy moment wcześniej zjechali na ten poziom, więc dźwig nadal czekał na dole. Mary zlazła z mechanicznego kraba i popędziła do kabiny. Louise i Reuben pobiegli w ślad za nią i po chwili wszyscy troje znaleźli się w cylindrycznej windzie. Mary nastąpiła na przycisk w podłodze i dźwig ruszył w górę.
Dopiero teraz mogła sprawdzić, jak radzi sobie pozostała dwójka. W lucyferynowym świetle kabiny wszystko wydawało się zielonkawe. Choć raz Louise nie wyglądała jak modelka. Po twarzy płynął jej pot, włosy miała matowe od błota, a jej neandertalski strój był ubrudzony ziemią i czymś jeszcze. Dopiero po chwili Mary domyśliła się, że musi to być smar albo inna podobna substancja, którą konserwowano robota.
Reuben prezentował się jeszcze gorzej. Robot podskakiwał w biegu i w którymś momencie lekarz musiał zahaczyć głową o sufit tunelu. W ogolonej skórze widniało paskudne rozcięcie, które ostrożnie badał palcami, krzywiąc się przy tym.
— Mamy kilka minut, zanim winda dotrze na powierzchnię — oznajmiła Mary. — Będzie tam na nas czekał strażnik, a może nawet dwóch. Nie pozwolą wam opuścić kopalni bez tymczasowych Kompanów. Pozwólcie im na to. Więcej czasu zabierze przekonanie ich, że chodzi o nagły wypadek. Poza tym dzięki Kompanom będziemy mogli komunikować się między sobą oraz, w razie potrzeby, kontaktować się z neandertalczykami. Wszystkie takie urządzenia tu, w kopalni, mają moduł translacji.
Mary oczywiście wiedziała, że winda łagodnie obraca się wokół własnej osi, ale wątpiła, czy Louise i Reuben zdają sobie z tego sprawę. Podniosła rękę i powiedziała wprost do Kompana w przedramieniu:
— Masz już łączność z planetarną siecią informacyjną, Christine?
— Nie — usłyszała odpowiedź przez implanty ślimakowe. — Prawdopodobnie zdołam się z nią połączyć dopiero, gdy znajdziemy się blisko powierzchni, ale będę próbowała… chwileczkę, chwileczkę. Tak, już mam łączność. Jestem z powrotem w sieci.
— Świetnie! Połącz mnie z Ponterem.
— Już to robię — poinformował implant. — Na razie brak odpowiedzi.
— Ponterze, odezwij się — niecierpliwiła się Mary. — No, czekam…
— Mare! — usłyszała głos Pontera imitowany przez Christine. — Co robisz po naszej stronie? Dwoje stanie się Jednym dopiero pojutrze i…
— Ponterze, ciii! — uciszyła go. — Jock Krieger przeszedł przez portal. Musimy go odnaleźć i powstrzymać.
— Powinien mieć tymczasowego Kompana. Śledziłem na Podglądaczu debatę Najwyższej Rady Siwych po tym, jak wpuszczono na nasz świat Gliksinów bez tych urządzeń. Więcej na to nie pozwolą, wierz mi.
Mary pokręciła głową.
— On nie jest głupi. Na pewno można spróbować triangulacyjnie ustalić, gdzie się znajduje, ale założę się, że zdołał się pozbyć Kompana.
— Niemożliwe. Takie działanie uruchomiłoby wiele alarmów. Poza tym nie może przecież wędrować sobie sam. Na pewno jest z Bedrosem lub z innym przedstawicielem Rady. Powinniśmy bez trudu ustalić, gdzie się znajduje. A gdzie ty jesteś?
Winda właśnie się zatrzymała i Mary gestem nakazała Reubenowi i Louise, aby wyszli z kabiny.
— Właśnie dotarliśmy do pomieszczenia nad kopalnią Debral. Są ze mną Louise i Reuben.
— Ja jestem w domu. Hak, wezwij sześciany podróżne dla Mare i dla mnie i skontaktuj się z arbitrem. — Mary usłyszała, jak Hak potwierdza przyjęcie polecenia. — Domyślasz się może, dokąd udał się Krieger? — spytał Ponter.
— Jeszcze nie — przyznała — ale przypuszczam, że planuje uwolnić wirusa w Centrum, kiedy Dwoje będzie Jednym.
— To ma sens — stwierdził Ponter. — Wtedy zagęszczenie ludności jest największe. Poza tym sporo osób podróżuje między miastami, więc…
Hak przerwał, mówiąc coś do Pontera. Jego słowa pozostały nieprzetłumaczone.
— Mare — odezwał się Ponter po chwili — Hak skontaktował się w moim imieniu z arbitrem. Kiedy przybędzie po was sześcian, skierujcie się do pawilonu archiwum alibi w Centrum. Tam się spotkamy.
Neandertalski strażnik właśnie zakładał tymczasowego Kompana na lewe przedramię Reubena. Po chwili podszedł do Louise i również na jej ręce zapiął urządzenie. Mary podniosła ramię, pokazując, że ma stały implant.
— W porządku — powiedziała do dwójki swoich towarzyszy. — Weźcie sobie jakieś kurtki i ruszajmy!
Od ostatniego pobytu Mary na tej Ziemi spadł śnieg. Biała pierzyna lśniła niemiłosiernie.
— Arbiter właśnie kontaktuje się z dwoma innymi — poinformował Ponter, który ponownie połączył się z Mary. — Wspólnie wydadzą nakaz monitorowania transmisji Kompana Jocka. Potem będą mogli triangulacyjnie ustalić, gdzie się znajduje.
— Chryste. — Mary przesłoniła dłonią oczy i spojrzała w dal, sprawdzając, czy nie zbliża się sześcian podróżny. — Ile czasu im to zabierze?
— Mam nadzieję, że niewiele — odparł Ponter.
— No dobrze. W takim razie odezwę się do ciebie później. Christine, połącz mnie z Bandrą.
— Zdrowego dnia — usłyszała po chwili głos Bandry.
— Bandro, skarbie, to ja, Mary.
— Mare, kochana! Spodziewałam się ciebie dopiero pojutrze. Tak się denerwuję, że Dwoje znowu stanie się Jednym. Jeśli Harb…
— Bandro, musisz opuścić Centrum. Nie pytaj mnie dlaczego, po prostu zrób, o co proszę.
— Czy Harb…
— To nie ma nic wspólnego z Harbem. Wezwij sześcian podróżny i wybierz się gdziekolwiek, byle jak najdalej od Centrum.
— Nie rozumiem. Czy…
— Zrób to! — powiedziała stanowczo Mary. — Zaufaj mi.
— Oczywiście, ja…
— I jeszcze jedno, Bandro — przerwała jej Mary. Zerknęła na Louise i Reubena, a potem pomyślała, że do diabła z tym. — Powinnam wcześniej ci to powiedzieć. Kocham cię.
W głosie Bandry zabrzmiała radość.
— Ja też cię kocham, Mare. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu będziemy razem.
— Muszę już kończyć. Lepiej się zbieraj i jak najszybciej opuść Centrum!
Mary spojrzała zaczepnie na Louise, która miała minę, jakby chciała powiedzieć „O co tu chodzi?” Ale zaraz potem Lou pokazała coś w oddali. Mary się odwróciła. Zbliżał się do nich sześcian podróżny. Leciał przez otwartą przestrzeń tuż nad białą pierzyną śniegu. Wszyscy troje biegiem ruszyli w jego kierunku, jak tylko osiadł na ziemi. Mary zajęła siodłowe siedzenie obok kierowcy, rudowłosego mężczyzny z generacji 144, a potem obejrzała się na Reubena i Louise, którzy wsiedli za nią i niezdarnie wgramolili się na dwa siedzenia z tyłu.
— Do Centrum Saldak, najszybciej, jak to możliwe — powiedziała Mary do kierowcy. Cenne sekundy pochłonęło tłumaczenie jej słów na neandertalski, a potem odpowiedzi kierowcy na angielski.
— Tak, tak, wiem, że Dwoje jeszcze nie jest Jednym! — ucięła Mary. — I wiem, że on jest mężczyzną — oznajmiła, wskazując ruchem głowy Reubena. — Ale tu chodzi o nagły wypadek medyczny! Ruszajmy!
Christine była zmyślnym urządzonkiem. Mary usłyszała neandertalski nakaz Tik! na wstępie tłumaczenia, co oznaczało, że implant przestawił słowo „Ruszajmy!” na początek. Dopiero gdy kierowca uruchomił sześcian, Christine przekazała mu resztę wypowiedzi Mary.
— Christine, połącz mnie z Ponterem.
— Załatwione.
— Ponter, dlaczego do cholery potrzeba aż trzech arbitrów, aby nakazać monitorowanie Jocka?
Kompan zaczął tłumaczyć odpowiedź Pontera w implanty ślimakowe Mary, więc otworzyła panel urządzenia i reszta słów popłynęła przez zewnętrzny głośnik, tak że Louise i Reuben również je słyszeli.
— Hej, przecież ty sama twierdziłaś, że w archiwach alibi mamy za mało zabezpieczeń zapewniających nam prywatność. Wydanie nakazu monitorowania transmisji czyjegoś Kompana w sytuacji, gdy przeciwko danej osobie nie zostały wysunięte żadne oskarżenia, wymaga jednogłośnej zgody trójki arbitrów.
Mary zerknęła na przemykający za szybą krajobraz — oczywiście „przemykający” według norm neandertalskich, bo poruszali się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
— A nie można go o coś oskarżyć? — spytała. — Wtedy potrzebny byłby tylko jeden arbiter, tak?
— Ten sposób będzie szybszy — odparł Ponter. — Oskarżenie wymaga dopełnienia skomplikowanej procedury i… O, jest już mój sześcian. — Mary usłyszała szum lądującego pojazdu i odgłosy wsiadania. Ponter wypowiedział neandertalską nazwę „archiwów alibi”, którą rozpoznała, po czym ponownie zwrócił się do niej: — Już jestem. Teraz musimy… Oho, zaczekaj chwilę… — Połączenie zostało przerwane na kilka sekund, po których znowu usłyszeli głos Pontera. — Arbitrzy nakazali sądowy monitoring. Pracownik pawilonu archiwów alibi już namierza Jocka.
Reuben przesunął się do przodu, aby mówić bezpośrednio do Kompana Mary.
— Ponterze, mówi Reuben. Jak tylko namierzą Kriegera, powinni natychmiast ewakuować okolicę. Mnie nic nie grozi. Louise i Mary też są bezpieczne, ale dla każdego neandertalczyka kontakt z wirusem Jocka oznacza śmierć.
— Zajmę się tym — odparł Ponter. — Możemy za pośrednictwem Kompanów ogłosić stan zagrożenia. Za chwilę będę już w archiwach alibi. Dopilnuję, żeby tak się stało.
W oddali przed nimi zamajaczyły zarysy budynków w Centrum Saldak. Dziesiątki kobiet ozdabiały okolicę przed zbliżającymi się dniami, podczas których Dwoje miało się stać Jednym.
— Namierzyliśmy go — odezwał się Ponter. — Hak, zaprzestań tłumaczenia i nadawaj bezpośrednio. — Zaczął krzyczeć coś w neandertalskim języku, najwyraźniej tłumacząc kierowcy sześcianu, w którym znajdowała się Mary z przyjaciółmi, co ma robić.
Mężczyzna odpowiedział w kilku słowach, wśród których znalazło się również Ka. Pojazd zaczął zmieniać kierunek.
— Krieger jest na placu Konbor — wyjaśnił Ponter, ponownie uruchamiając moduł translacji. — Kazałem waszemu kierowcy zawieźć was tam. Spotkamy się na miejscu.
— Nie — zaprotestowała Louise, pochylając się do przodu. — Nie, Ponterze, to dla ciebie zbyt niebezpieczne… tak jak dla reszty neandertalczyków. Zostaw to nam.
— Ale on nie jest sam. Arbitrzy właśnie obserwują przekaz z jego Kompana. Jest z nim Dekant Dorst.
— Kto to taki? — spytała Mary.
— Jedna z Radnych reprezentujących Saldak — wyjaśnił Ponter. — Kobieta z generacji 141.
— Cholera. — Mary wiedziała, że w normalnej sytuacji kobieta z Barastów mogłaby bez trudu obezwładnić niemal każdego Gliksina, ale pokolenie 141 oznaczało, że Dekant miała siedemdziesiąt osiem lat. — Nie możemy dopuścić do tego, by potraktował ją jako zakładniczkę. Musimy jakoś ją stamtąd wyciągnąć.
— Właśnie — zgodził się Ponter.
— Dekant Dorst na pewno ma implanty ślimakowe, tak jak wszyscy, zgadza się? — spytała Mary.
— Oczywiście.
— Christine, połącz mnie z Dekant Dorst.
— Zrobione.
Mary natychmiast zaczęła mówić, zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć na sygnał, który jej Kompan nadał wprost do ucha.
— Dekant Dorst, nic nie mów i zachowuj się tak, aby Jock Krieger nie poznał, że się z kimś komunikujesz. Kaszlnij raz, jeśli mnie zrozumiałaś.
Z zewnętrznego głośnika Christine rozległo się kaszlnięcie.
— W porządku. Nazywam się Mary Vaughan i jestem Gliksinką. Jock jest w tej chwili monitorowany z nakazu arbitrów. Podejrzewamy, że przemycił do Centrum Saldak niebezpieczną substancję. Musisz przy pierwszej okazji oddalić się od niego. Już jesteśmy w drodze do miejsca, gdzie się właśnie znajdujecie. Jasne?
Kolejne kaszlnięcie.
Mary czuła się okropnie. Starsza Barastka na pewno była przerażona.
— Macie jakieś pomysły? — spytała Reubena i Louise.
— Może niech powie Jockowi, że musi skorzystać z łazienki? — zasugerowała Louise.
— Doskonale! Ponterze, gdzie są w tej chwili Jock i ta kobieta? W budynku czy na zewnątrz?
— Już kontaktuję się z arbitrem… Są na zewnątrz, kierują się w stronę centralnego placu.
— Wirus Wipeout ma rozprzestrzeniać się drogą powietrzną. Prawdopodobnie Jock ma jakąś bombę aerozolową w tej metalowej skrzynce, którą przywiózł ze sobą. Pewnie zamierza zostawić ją gdzieś na głównym placu i potem zdetonować ładunek podczas fety, gdy Dwoje będzie Jednym.
— Skoro tak, to na pewno ustawi czas detonacji na koniec wakacyjnej przerwy, aby mężczyźni zdążyli wrócić do domów, zanim wystąpią u nich objawy choroby. W ten sposób wirus nie tylko rozprzestrzeni się na Obrzeża miasta, ale dotrze też dalej, bo niektórzy przybywają z bardziej oddalonych miejsc.
— Masz rację — stwierdziła Mary. — Dekant, kiedy tylko nadarzy się okazja, powiedz Jockowi, że musisz się udać do jakiegoś publicznego budynku, żeby skorzystać z łazienki, ale wytłumacz, że on musi zostać na zewnątrz, ponieważ jest mężczyzną. Rozumiesz? Wkrótce będziemy na miejscu.
Jeszcze jedno kaszlnięcie, a po nim po raz pierwszy usłyszeli głos Dekant. Wydawała się mocno zdenerwowana.
— Uczony Kriegerze, wybacz, proszę, ale to moje stare ciało… Muszę iść za potrzebą. Mogę skorzystać z łazienki w tamtym budynku.
Głos Jocka brzmiał tak, jakby dobiegał z oddali.
— Oczywiście. W takim razie ja…
— Nie, nie. Musisz zaczekać na zewnątrz. Dwoje jeszcze nie jest Jednym! Sam rozumiesz…
Jock powiedział coś, czego Mary nie dosłyszała. Dwadzieścia sekund później ponownie rozległ się głos Dekant.
— W porządku, Uczona Vaughan. Jestem już bezpieczna w budynku.
— To dobrze — odezwała się Mary. — W takim razie teraz…
W tym momencie przerwał jej neandertalski kobiecy głos, emitowany przez wszystkie cztery Kompany w sześcianie podróżnym — i prawdopodobnie przez wszystkie implanty mające łączność z archiwami alibi w Saldak.
— Mówi Arbiter Mykalro. Ogłaszam stan zagrożenia. Zarządzam niezwłoczną ewakuację Centrum Saldak. Można opuszczać miasto pieszo, poduszkobusem lub sześcianami podróżnymi, ale należy zrobić to natychmiast. Proszę nie zwlekać. Wkrótce powietrze może zostać skażone śmiertelnym wirusem. Jeśli spotkacie siwowłosego Gliksina, unikajcie go! Jest monitorowany z nakazu arbitrów i obecnie znajduje się na placu Konbor. Powtarzam…
Kierowca nagle posadził sześcian podróżny na ziemi.
— Bliżej was nie podwiozę — oznajmił. — Słyszeliście arbitra. Dalej musicie iść pieszo.
— Niech to cholera! — żachnęła się Mary, ale Christine tego nie przetłumaczyła. — Jak daleko jesteśmy?
— Plac Konbor to ten tam. — Kierowca wskazał palcem. W oddali Mary zobaczyła rząd niskich budynków, krótki, podwójny szereg sześcianów podróżnych i otwartą przestrzeń.
Wściekła, popchnęła w górę klamkę w kształcie rozgwiazdy, otworzyła sześcian ze swojej strony i wysiadła. Louise i Reuben poszli za jej przykładem. Jak tylko wszyscy stanęli na ziemi, sześcian ponownie się uniósł i odleciał w kierunku, skąd wcześniej przybyli.
Mary ruszyła biegiem w stronę, którą wskazał kierowca. Jock znajdował się na placu pokrytym dobrze udeptanym śniegiem. Widziała, jak kolejne sześciany podróżne opuszczają Centrum, kierując się na Obrzeża. Miała nadzieję, że arbiter pomyślał o rym, aby nie nadawać ostrzeżenia przez tymczasowy Kompan Jocka. Razem z Reubenem i Louise szybko zbliżyła się do Kriegera. Dzieliło ich już tylko dwadzieścia metrów.
— Wszystko skończone, Jock! — zawołała Mary, jak tylko zdołała zapanować nad oddechem.
Krieger miał na sobie zwykłe futro z mamuta. W ręce trzymał metalową skrzynkę, którą opisał im oficer Kanadyjskich Sił Zbrojnych. Prawdopodobnie zawierała bombę aerozolową. Odwrócił się zaskoczony.
— Mary? Louise? Mój Boże! I doktor Montego? Co wy tutaj robicie?
— Wiemy o wirusie Surfaris — oznajmiła Mary. — Nie uda ci się uciec.
Ku jej zdumieniu Jock się uśmiechnął.
— No, no, no. Troje dzielnych Kanadyjczyków przybywa na odsiecz neandertalczykom. — Pokręcił głową. — Zawsze mnie śmieszyliście z tym swoim głupim socjalizmem i miękkimi sercami. Ale wiecie, co śmieszy mnie u was najbardziej? — Sięgnął pod futro i wyciągnął półautomatyczny pistolet. — To, że nigdy nie nosicie broni. — Wycelował pistolet w Mary. — A teraz, kochani, wyjaśnijcie mi dokładnie, jak zamierzacie mnie powstrzymać?