ROZDZIAŁ PIĄTY

Dla ekip kontaktowych Goglesk okazał się wyjątkowo trudnym przypadkiem. Już samo zetknięcie z tak zacofaną technologicznie społecznością było niebezpieczne, gdyż widząc opadające z nieba statki Korpusu, tubylcy mogli nabawić się kompleksu niższości, miast wykorzystać nowe szansę w dążeniu ku wspanialszym cywilizacyjnym celom. Okazało się jednak, że mimo technologicznego zacofania i ukrytej, ale znaczącej ksenofobii reprezentują dość stabilny typ osobowości, ich planeta zaś od tysięcy lat nie widziała wojny.

Najprościej byłoby wycofać się i pozwolić Gogleskanom rozwijać się we własnym tempie, a problem kontaktów z nimi zaklasyfikować jako nierozwiązywalny i odesłać wszystko do archiwum. Tymczasem jednak, co zdarzało się bardzo rzadko, Korpus postanowił obrać kurs na kompromis.

Założono małą bazę dla garstki obserwatorów z zapasami i wyposażeniem, które obejmowało także jedną maszynę latającą oraz dwa uniwersalne pojazdy naziemne. Personel miał wyłącznie prowadzić obserwacje i zbierać dane, jednak Wainright i jego ludzie polubili z czasem ciężko doświadczonych przez los krajowców i — wbrew instrukcjom — chcieli rozszerzyć swoją działalność.

Problemy pojawiły się przy próbach adekwatnego przekładu miejscowej mowy. Gogleskanie wydawali dźwięki, wypuszczając powietrze czterema otworami oddechowymi, i poszczególne wyrazy były często trudne do rozróżnienia. Stąd kilka potencjalnie niebezpiecznych pomyłek. Postanowiono więc wysłać zebrany materiał do przeanalizowania w wielkim komputerze Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Aby nie narazić się na zarzut niesubordynacji, dane przekazano wraz z krótkim opisem sytuacji na planecie i pytaniem, czy szpitalni ksenopsycholodzy nie dysponują informacjami o podobnych, napotkanych już kiedyś formach życia.

— Jednak zamiast przysłać nam tylko dokumentację — powiedział Wainright, przeprowadzając pojazd nad zwalonym drzewem, które blokowało leśną drogę — wyprawili starszego lekarza Conwaya, który jest…

— Tylko obserwatorem — wtrącił Conway. — I to na urlopie.

Porucznik roześmiał się.

— Mam wrażenie, że nie odpoczął pan wiele przez ostatnie cztery dni.

— Bo byłem bardzo zajęty obserwowaniem — rzucił lekarz. — Chętnie zobaczyłbym się jeszcze z Khone’em. Jak pan sądzi, może teraz ja powinienem złożyć mu wizytę?

— W tych okolicznościach to może być nawet na miejscu. Niektóre ich zasady są dla nas dość dziwne, ale jako skrajni indywidualiści mogą uważać, że nie wypada odwiedzać kogoś dwa razy pod rząd, i kto wie, czy teraz nie oczekują od pana rewizyty. Wjeżdżamy na zamieszkany teren.

Poszycie lasu przerzedziło się stopniowo i młode drzewka oraz krzewy ustąpiły miejsca czemuś w rodzaju trawy. Siedziby tubylców mieściły się na drzewach i przypominały Conwayowi dawne ziemskie chaty z bierwion, tyle że pozbawione dachu, gdyż rozłożyste, okryte listowiem gałęzie chroniły skutecznie przed deszczem i słońcem. Rozmaitość stylów i jakości wykończenia chat sugerowała, że nie zostały zbudowane przez najętych fachowców, ale raczej przez samych właścicieli.

Jeśli pozostali na etapie plemiennego podziału pracy, łatwo było zrozumieć, dlaczego nie stworzyli większych grup społecznych. Jednak dlaczego, zastanawiał się Conway po raz setny od przylotu, nie chcieli szerzej ze sobą współpracować, skoro byli inteligentni, przyjaźni i nieagresywni?

— A powinni, gdy weźmie się pod uwagę, jak często ulegają wypadkom — rzekł porucznik i Conway zorientował się, że myślał głośno. — To chyba dobre miejsce, aby spytać o parę rzeczy.

— Jasne — mruknął Conway, odsuwając owiewkę. Zrównali się z grupą trzech tubylców, którzy niby stali razem, ale jednak w pewnej odległości wokół jednego z miejscowych zwierząt pociągowych o wrzecionowatych kończynach. Stworzenie zaprzężone było do bliżej nie zidentyfikowanego urządzenia. — Dzięki za podwiezienie, poruczniku. Przejdę się trochę, pogadam z nimi, a jeśli znajdę Khone’a, to i z nim, i wrócę pieszo do bazy. Gdybym się zgubił, wezwę pana przez radio.

Wainright pokręcił głową i wyłączył silnik. Pojazd osiadł na ziemi.

— Nie jest pan w Szpitalu, gdzie nie napotka pan nikogo poza lekarzami i pacjentami. Tutaj trzymamy się zasady, aby zawsze poruszać się w parach. Proszę tylko pamiętać, aby nie podchodzić do nikogo zbyt blisko Do mnie też nie. Inaczej może pan ich urazić, proszę przodem, doktorze.

Conway wysiadł i, mając porucznika parę kroków z tyłu, podszedł do trzech tubylców. Stanął kilka metrów od najbliższego z nich.

— Czy można się dowiedzieć, gdzie mieszka Khone? — spytał, patrząc w bok.

Jeden z Gogleskan pokazał mu kierunek dwoma długimi kolcami.

— Jeśli wehikuł pojedzie właśnie tam, dotrze do przecinki — wyszumiał. — Tam da się spytać o dalszą drogę.

— Wdzięczność jest na miejscu — powiedział Conway i zawrócił do pojazdu.

Przecinka okazała się szerokim pasem kamienisto-trawiastej plaży otaczającej wielkie jezioro. Conway uznał, że to jezioro, a nie zatoka, gdyż brakowało właściwych dla morza fal i piasku. Przy wybiegających na głęboką wodę pomostach cumowały małe jednostki. Większość miała smukłe kominy, ale też żagle. Nad brzegiem wznosiły się wysokie na trzy albo cztery kondygnacje budynki z drewna i kamienia. Ze wszystkich stron otaczały je pochyłe rampy, tak że oglądane pod pewnym kątem mogły przypominać piramidy. Efekt wzmagały jeszcze ich pochyłe, spiczaste dachy.

Gdyby nie panujący wkoło zgiełk i unoszące się wszędzie kłęby dymu, można by kojarzyć ten widok ze średniowiecznymi rycinami przedstawiającymi uroki portowego życia.

— To miejscowe centrum rzemieślnicze i spożywcze — rzekł porucznik. — Widziałem je już kilka razy z powietrza. Tutaj jednak dochodzi tak silna woń ryb, że nos odpada…

— Mój już ledwie się trzyma — mruknął Conway.

Pomyślał, że skoro tak tu wygląda przemysł, Khone jest zapewne kimś w rodzaju lekarza zakładowego. Bardzo chciał z nim porozmawiać, a jeszcze chętniej obejrzałby go przy pracy.

Skierowano ich obok wielkiego kamiennego budynku, którego ściany i belki pociemniały od płomieni i ciągle roztaczały woń spalenizny, a potem w kierunku nabrzeża, przy którym leżał wrak zatopionego statku. Naprzeciwko wznosiła się niska, częściowo zadaszona budowla, pod którą przepływał strumień. Z kabiny pojazdu widzieli przypominającą labirynt plątaninę korytarzy i małych pomieszczeń. Tam właśnie mieszkał Khone, a to obok było zapewne szpitalem.

Miejscowy pacjent był właśnie poddawany badaniu otworów oddechowych. Lekarz używał długich drewnianych sond i rozwieraczy. Innym wysięgnikiem podał doustnie jakieś lekarstwo. Chory znajdował się przy tym w jednym pomieszczeniu, a medyk w drugim. Musiało upłynąć jeszcze kilka minut, nim Khone zauważył ich obecność i wyszedł przed szpital.

— Ciekawie wygląda medycyna na Goglesk — powiedział Conway, gdy wszyscy trzej stanęli już ponad trzy metry od siebie, jakby wpisani w regularny trójkąt. — Może dałoby się porównać ją z tym, jak na innych planetach leczy się chorych i rannych, jak pomaga się pacjentom z zaburzeniami nerwowymi, a przede wszystkim przeprowadza operacje i studiuje anatomię.

Khone spojrzał gdzieś pomiędzy Conwaya a Wainrighta.

— Na Goglesk nie praktykuje się chirurgii — powiedział. — Zgłębianie anatomii możliwe jest tylko z wykorzystaniem martwych ciał, pozbawionych wcześniej żądeł i resztek trujących substancji. Bezpośredni kontakt byłby niebezpieczny zarówno dla lekarza, jak i dla pacjenta, unika się go zresztą w każdym innym przypadku, chyba że chodzi o cele prokreacyjne albo opiekę nad młodocianymi. Abym mógł pracować, konieczne jest zachowanie pewnego minimalnego dystansu.

— Ale dlaczego? — spytał Conway, odruchowo zbliżając się do uzdrowiciela. Włosy na ciele Khone’a najeżyły się zaraz, a kolce poruszyły. Conway spojrzał więc ostentacyjnie na porucznika i dopiero potem znowu zabrał głos: — Mam pewien przyrząd, który pozwala wyszkolonemu lekarzowi bez problemu ustalić położenie i stan wszystkich organów, kości oraz ważniejszych naczyń krwionośnych.

Wyciągnął skaner i przesunął nim powoli wzdłuż swojej ręki, a później obok głowy, piersi i brzucha. Bezosobowo, niczym podczas wykładu, wyjaśniał przy tym funkcje pojawiających się na ekranie organów, kości i mięśni. Następnie wydłużył maksymalnie teleskopowy uchwyt i skierował urządzenie w stronę Khone’a.

— W ten sposób, jeśli to niezbędne, można uzyskać wszystkie ważne informacje bez dotykania pacjenta — dodał.

Podczas demonstracji Khone przysunął się nieco i obrócił tak, aby przyjrzeć się skanerowi jedynym uzbrojonym w okular okiem. Conway tak pochylił ekran, aby Gogleskanin mógł ujrzeć swoją budowę wewnętrzną. Sam nic przy tym nie widział, ale już wcześniej nastawił skaner na rejestrację i zamierzał przestudiować nagrany materiał.

Kolce i długie, barwne włosy uzdrawiacza ożywiały się co chwila. Niektóre kolorowe pasma ułożyły się pod kątem prostym do pozostałych, aż zaczęły przypominać szal w szkocką kratę. Khone posapywał i posykiwał z ożywieniem, ale nie odsuwał się od skanera.

— Wystarczy — powiedział, uspokoiwszy się trochę, i co zaskakujące, spojrzał przez okular wprost na Conwaya. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Tubylec wyraźnie musiał coś przetrawić. — Na tym świecie medyk jest kimś szczególnym — powiedział w końcu. — Zapewne tak samo jest zresztą na innych. Tylko medykowi wolno podczas leczenia wkraczać w prywatny świat cielesności i psyche pacjenta, poznawać to, co czasem przykre albo wstydliwe, a na pewno bardzo osobiste. Taka niedopuszczalna w innych sytuacjach bliskość jest tutaj dozwolona, gdyż medyk nie rozmawia z nikim o tym, czego się dowiedział, chyba że z drugim medykiem…

Hipokrates nie ująłby tego lepiej, pomyślał Conway.

— …nawet jeśli ten pochodzi z innego świata. Nadal jednak należy pamiętać, że są to sprawy przeznaczone tylko dla uszu uzdrawiaczy.

— Jestem w tym laikiem — odezwał się porucznik — ale wiem, kiedy jestem zbyteczny. Poczekam w pojeździe.

Conway przyklęknął, aby jego oczy znalazły się na jednym poziomie z oczami Gogleskanina. Jeśli mieli rozmawiać jak równy z równym, mogło to mieć znaczenie, szczególnie że wcześniej lekarz wyraźnie górował nad ciągle pobudzonym tubylcem. W tej chwili dzieliły ich już tylko niecałe dwa metry. Ziemianin uznał, że pora przejąć inicjatywę.

Musiał uważać, aby nie zaszokować Khone’a rewelacjami na temat możliwości nowoczesnej medycyny, zaczął więc od prostego opisu pracy w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Nieustannie podkreślał, że jest to placówka wielośrodowiskowa, w której wymaga się ogromnego profesjonalizmu. Potem przeszedł z wolna do kwestii współpracy międzygatunkowej i tego, ile pożytku przynosi ona także na innych polach.

— Poczynione tu obserwacje sugerują znaczne zahamowanie postępu — stwierdził w końcu, wracając do tematu. — Trudno to zrozumieć, jeśli weźmie się pod uwagę wysoką inteligencję Gogleskan. Jak można by to wyjaśnić?

— Postęp jest niemożliwy, bo współpraca nie jest możliwa — odparł Khone i nagłe odezwał się w zaskakująco bezpośredni sposób: — Wiedz, uzdrawiaczu Conway, że ciągle jeszcze zmagamy się z zakodowanymi w nas wzorcami zachowania, które powstały zapewne wówczas, gdy byliśmy nierozumnym źródłem pożywienia dla wszystkich morskich drapieżników. Opanowanie wspomnianych odruchów wymaga wielkiej samokontroli. W przeciwnym razie możemy stracić i ten skromny dorobek kulturowy, który dotąd wypracowaliśmy.

— Gdyby dało się bardziej szczegółowo wyjaśnić naturę tego problemu, chętnie pomógłbym w jego rozwiązaniu, uzdrawiaczu Khone — stwierdził Conway, również zmieniając nieco styl. — Być może ktoś całkiem obcy, reprezentujący odmienny punkt widzenia, będzie mógł zaproponować rozwiązanie, które wam nie przyszłoby do głowy…

Urwał, słysząc dobiegające z głębi lądu nieregularne, alarmujące bębnienie. Khone odsunął się od niego.

— Właściwe będą przeprosiny za konieczność nagłego oddalenia się — powiedział. — Jest pilne zajęcie dla uzdrawiacza.

Wainright wychylił się z pojazdu.

— Jeśli Khone się spieszy… — zaczął, ale zaraz się poprawił: — Jeśli potrzebny jest szybki transport, można to załatwić.

Z tyłu opuszczała się już rampa, wejście do przedziału bagażowego było otwarte.

Na miejsce wypadku dotarli po dziesięciu minutach najbardziej jeżącej włosy na głowie jazdy, jaką kiedykolwiek dane było Conwayowi przeżyć. Nawykły do powolnego transportu Gogleskanin nie udzielał żadnych wskazówek, aż znaleźli się przed ostatnim skrzyżowaniem. Wtedy dopiero wskazał częściowo zawalony dwukondygnacyjny budynek. Wainright zdążył się już jednak zatrzymać. I dobrze, bo Conway był już bliski poznania wątpliwych uroków choroby lokomocyjnej.

Zapomniał jednak o tych doznaniach, gdy zobaczył okaleczone ofiary próbujące w miarę swoich sił oddalić się od ruin po pękających albo zapadających się z wolna zewnętrznych pochylniach. Inni, równie poszkodowani, przeciskali się przez rumowisko blokujące częściowo główne wejście. Ich barwne ciała obsypane były pyłem i odłamkami drewna, na niektórych widać było wilgotne szkarłatne smugi albo wręcz otwarte rany. Wyskakując z pojazdu, Conway pomyślał, że jak dotąd nie ma naprawdę ciężko poszkodowanych. Wszyscy ocaleli starali się jak najszybciej odejść od budynku i dołączyć do stojącego dziwnie daleko rozproszonego kręgu gapiów.

Nagle ujrzał fragment ciała Gogleskanina wystający spod rumowiska w drzwiach. Ranny wydawał jakieś nieprzekładalne dźwięki.

— Dlaczego oni tak stoją? — krzyknął do Khone’a i pomachał do gapiów. — Dlaczego mu nie pomogą?

— Tylko uzdrawiacz może podejść tak blisko do innego, poszkodowanego Gogleskanina — powiedział Khone, wydobywając z przytroczonego do tułowia worka części drewnianych manipulatorów. Zaraz zaczął je składać. — Uzdrawiacz albo inna wysoce zdyscyplinowana mentalnie osoba, która nie ulegnie panice.

Conway ruszył za medykiem ku rannemu.

— Może osobnik całkiem innego gatunku mógłby jednak znieść bliskość i udzielić pomocy medycznej.

— Nie — stwierdził zdecydowanie Khone. — Należy unikać kontaktu fizycznego, a nawet przesadnego zbliżenia.

Manipulatory przybrały po złożeniu postać długich szczypiec, na które w trakcie badania Khone nakładał różne końcówki z sondami, szpatułkami, soczewkami czy szczoteczkami i tamponami nasączonymi czymś, co było prawdopodobnie antyseptykiem do odkażania ran. Potem innym urządzeniem zaczął zszywać co większe rany. Wszystko to trwało rozpaczliwie długo.

Conway rozłożył w końcu szybko teleskopowy uchwyt skanera, który nie ustępował długością szczypcom Khone’a, opadł na czworaki i pchnął urządzenie w kierunku uzdrawiacza.

— Mogą być jakieś obrażenia wewnętrzne — powiedział. — To pozwoli je wykryć.

Khone był chyba zbyt zajęty, aby silić się na uprzejmości, bo nawet nie podziękował, tylko odłożywszy szczypce, sięgnął zaraz po skaner. Z początku niezbyt wiedział, jak obsługiwać go swoimi manipulatorami, ale szybko zdołał uchwycić zaprojektowane dla ludzkich dłoni urządzenie i zaczął zmieniać pole widzenia oraz powiększenie tak sprawnie, jakby od lat z niczym innym nie pracował.

— W przysypanej części ciała występuje drobne krwawienie — powiedział po kilku minutach. — Ale bardziej niebezpieczny jest dla rannego ucisk powodowany przez leżącą na nim belkę. Tamuje ona dopływ krwi do głowy. To też tłumaczy, dlaczego ranny od paru chwil jest nieprzytomny i nie porusza się.

— Procedura ratunkowa?

Nie ma szansy na ratunek w dostępnym tu czasie — odparł Khone. — Trudno orzec, jak mierzą czas medycy z innych planet, ale według miejscowych jednostek za jedną pięćdziesiątą dnia ranny zacznie umierać. Niemniej i tak trzeba spróbować…

Conway spojrzał na porucznika, a ten podpowiedział cicho:

— Około piętnastu minut.

— Najpierw należy unieruchomić belkę klinem i usunąć gruz spod rannego, tak aby obniżyć jego położenie i przerwać ucisk. Istnieje jednak niebezpieczeństwo dalszego rozpadu budynku, toteż dla ich bezpieczeństwa wszystkie osoby oprócz poszkodowanego i jego medyka powinny usunąć się jak najdalej.

Ujął skaner za korpus i podał go uchwytem naprzód Conwayowi, sam zaś zaczął nakładać na szczypce końcówki w kształcie łopatek.

Conwayowi zdawało się, że oto w środku dnia dopadł go senny koszmar. Wiedział, że bez trudu wyciągnąłby rannego z rumowiska, a jednak miał związane ręce. Mógł tylko stać i patrzeć, jak umiera ktoś, komu mógłby spróbować pomóc. Na dodatek wyraźnie zakazano mu podejmowania jakichkolwiek działań, chociaż Gogleskanin świetnie wiedział, że chodzi o ratowanie życia. Wszystko wydawało się pozbawione sensu, niemniej było cechą tutejszej kultury. Dziwnej zaiste kultury…

Spojrzał bezradnie na Wainrighta, na jego muskularne, rosłe ciało i spróbował raz jeszcze:

— Skoro ranny jest nieprzytomny, nie powinien poczuć się dotknięty czyjąś bliskością. Może zatem obcy mogliby unieść belkę na tyle, żeby dało się go uwolnić.

Jednak wielu innych na to patrzy — powiedział Khone, chociaż po drgnieniach szczypiec widać było, że zaczyna się wahać. Dopasował nowe końcówki, wydobył skądś pętlę z liny i założył ją szczypcami na stopy rannego. — Ale dobrze. Niemniej to ryzykowne. Ofiara i uzdrawiacz nie mogą znaleźć się za blisko obcych, a w każdym razie nikt nie może zobaczyć, że są blisko. Intencje nie mają tu znaczenia, liczy się dystans.

Conway nie pytał, ile to będzie „blisko”, tylko wkroczył z porucznikiem w szerokie, niskie wejście. Każdy z nich wsunął ramię pod wspierającą je z boku belkę. Bez wątpienia byli obraźliwie blisko rannego, ale w środku panował cień dość głęboki, by Gogleskanie nie widzieli ich zbyt dobrze. Po chwili zresztą Conway był zbyt zajęty, aby przejmować się podobnymi sprawami.

Gdy unieśli jeden koniec belki, z rumowiska posypały się na nich pył i kamienie, jednak drewno poszło w górę na trzy, cztery, a potem prawie sześć cali. Niemniej z drugiej strony, tam gdzie leżał ranny, belka uniosła się tylko o jakieś dwa cale. Khone, który zacisnął już pętlę na nogach ofiary i owinął drugi koniec sznura wkoło własnego tułowia, zaparł się nogami, pochylił i zaczął ciągnąć go tak, jak ludzie podczas konkursów przeciągania liny. Ale bez rezultatu. FOKT byli zbyt drobni do takiego zadania, nie byli też do niego za dobrze przystosowani.

— Utrzyma pan przez chwilę? — spytał porucznik i nagle wsunął się głębiej w wejście. — Chyba widzę coś, co może nam się przydać.

Conwayowi wydawało się, że trwa to znacznie dłużej niż chwilę. Porucznik powoli wygrzebywał coś z rumowiska, a belka wrzynała się w ramię lekarza, jego mięśnie zaś były coraz bliższe bolesnego skurczu. Zamrugał, aby strącić krople zalewającego mu oczy potu, i zobaczył, że Khone zmienił podejście do sprawy. Zamiast ciągnąć jednostajnie, podchodził możliwie najbliżej do rannego i nabierając rozpędu, szarpał jak mógł najsilniej liną, aby w ten sposób go uwolnić.

Za każdym razem FOKT przesuwał się odrobinę, ale niektóre szwy puściły i znowu pokazała się krew.

Conwayowi zdawało się już, że lada chwila wszystkie kręgi szyjne sprasują mu się w jeden gnat, który następnie pęknie…

— Szybko, do cholery!

— Spieszę się — powiedział Khone, zapominając o formie bezosobowej.

— Już idę — odezwał się porucznik.

Wrócił z krótkim, grubym drągiem, który wsunął między belkę a podłoże. Conway opadł z ulgą na kolana, dając odpocząć obolałym plecom. Ale nie zaznał wiele spokoju. Wainright chciał, aby znowu podnieśli belkę i przesunęli podporę nieco dalej, a potem powtarzali to tak długo, aż ranny będzie wolny.

Pomysł był bardzo dobry, lecz rumowisko osypywało się coraz bardziej. Gogleskanin został już prawie wyciągnięty, gdy z wnętrza ruiny rozległ się huk pękających dźwigarów i narastający łoskot.

— Uciekajcie! — krzyknął Khone, szykując się do ostatniego, desperackiego szarpnięcia. Tym razem jednak lina ześliznęła się z nóg rannego i medyk potoczył się po pochylni, zaplątując się przy okazji w sznur.

Conway długo zastanawiał się potem nad swoim postępkiem i jego oceną. Ale wtedy nie miał czasu rozważać, co jest, a co nie jest zgodne z takim albo innym kodeksem zachowania. Czuł się pozbawiony wyboru. Zerknął, czy droga ucieczki jest wolna, obrócił się i po prostu złapał rannego za nogi.

Był znacznie cięższy i silniejszy niż Khone, wystarczyło więc, że zgiął nogi i pochylił się do przodu, a cofając się, odciągnął Gogleskanina od osiadającego budynku. Gdy kurz zaczął opadać, złożył rannego ostrożnie na spłachetku miękkiej trawy. Niemal wszystkie szwy puściły, pojawiło się też kilka nowych ran. Wszystkie krwawiły.

Nagle istota otworzyła oczy, zesztywniała i zaniosła się przeciągłym sykiem, który falował od przenikliwego gwizdu do szeptu.

— Nie! — zawołał Khone. — Nie ma niebezpieczeństwa! To uzdrawiacz, przyjaciel…!

Jednak odgłosy nie ustały, a po chwili Conway zauważył, że coraz bliżsi obserwatorzy dołączyli do chóru. Ledwie słyszał własne myśli. Khone zaczął krążyć wkoło poszkodowanego. Chwilami zbliżał się do niego na kilka cali i znów się oddalał, jakby w złożonym rytualnym tańcu.

— Tak, nie jestem wrogiem. Wyciągnąłem cię… — powiedział Conway.

— Głupi medyku! — odezwał się nagle Khone wyraźnie na tyle zły, by zapomnieć o manierach. — Ignorancie z innego świata! Odejdź!

To, co stało się później, było jednym z najdziwniejszych zdarzeń, jakie widział Conway, a w Szpitalu zetknął się przecież z niejednym. Ranny przetoczył się i zerwał na równe nogi. Wciąż gwizdał, a i Khone poszedł w jego ślady, włosy obu istot zaś wyprostowały się i zesztywniały, tak że kratka tworzona przez różnokolorowe pasma zniknęła bez śladu. Nagle uzdrawiacz i drugi Gogleskanin zetknęli się włosami, które zaczęły się zapętlać niczym nici w dawnym dywanie. Szybko stało się oczywiste, że nikt nie byłby w stanie ich rozdzielić, nie usuwając włosów, a zapewne i części skóry, z której wyrastały.

— Zabierajmy się stąd, doktorze — powiedział Wainright, który wsiadł w tym czasie do pojazdu. Pokazał nadchodzących ze wszystkich stron obcych.

Conway zawahał się, patrząc, jak trzeci FOKT przyłącza się w ten sam sposób do Khone’a i rannego. Z głowy każdego tubylca sterczały teraz długie kolce, których przeznaczenia nie znał. Niemniej z ich czubków sączyła się jasnożółta wydzielina. Gdy wsiadał do pojazdu, jeden z takich kolców rozdarł mu skafander, ale nie przebił ubrania i nie dotarł do skóry.

Podczas gdy porucznik wjeżdżał wyżej, aby lepiej mogli widzieć, co się dzieje, Conway sięgnął po analizator, chcąc sprawdzić skład wydzieliny pozostałej na materiale skafandra. Szybko ustalił, że to trucizna. Dawka z jednego kolca wprowadzona wprost do krwiobiegu spowodowałaby paraliż, a trzy i więcej mogły być śmiertelne.

Gogleskanie łączyli się w zbiorową istotę, która rosła z minuty na minutę. Kolejne osobniki spieszyły z okolicznych budynków, zacumowanych przy nabrzeżu statków, a nawet odleglejszych drzew i wplatały się w wielki, kolczasty dywan, który poruszał się, okrążając większe kamienne budowle i niszcząc mniejsze, jakby zupełnie nie był świadomy swoich czynów. Zostawiał za sobą szczątki narzędzi i pojazdów, martwe zwierzęta, a nawet statek, który przechylił się pod ciężarem wdzierających się na pokład Gogleskan i roztrzaskał maszty oraz nadbudówki o nabrzeże.

Ci tubylcy, którzy wpadli do wody, nie ucierpieli jednak w żaden sposób, a pozostali na lądzie pobratymcy szybko ich wyciągnęli.

— Nie są ślepi — powiedział blady z przerażenia Conway. Żeby lepiej widzieć, stanął na siedzeniu. — Ci ze skraju widzą, dokąd iść, ale chyba trudno im coś wspólnie zdecydować. Zaraz zburzą całe to miasto. Może pan poderwać ślizgacz, aby nagrać to dokładnie z góry?

— Mogę — odparł porucznik i powiedział coś do komunikatora. — Wprawdzie nie idą prosto na nas, ale i tak się zbliżają, doktorze. Lepiej będzie się usunąć.

— Chwilę — rzucił Conway i złapawszy za brzeg wiatrochronu, wychylił się, aby lepiej przyjrzeć się odległemu ledwie o sześć metrów skrajowi tłumu. Dziesiątki oczu patrzyły na niego zimno, a zwieńczone kroplami żółtej wydzieliny żądła sterczały niczym rżysko. — Wyczuwam w nich wrogość, chociaż Khone był przyjaźnie nastawiony. Skąd ta zmiana?

Jego głos zginął niemal w szumie przypominającym powiew silnego wiatru. Autotranslator nie przetłumaczył tego odgłosu, ale po chwili wychwycił ze zgiełku artykułowany szept, jedyne świadectwo, że w owym tłumie została jeszcze iskra rozumu.

— Idź — przekazał mu Khone. — Idź stąd. Conway usiadł czym prędzej, żeby nie uderzyła go zamykana przez porucznika osłona. Pojazd przyspieszył gwałtownie.

— Nic tu nie poradzisz — rzucił ze złością Wainright.

Загрузка...