ROZDZIAŁ CZWARTY

Oficerowie z jednostki zwiadowczej Korpusu Trennelgon znali Conwaya zarówno z opowieści, jak i z akcji poszukiwania kapsuł wielkiego, spiralnego statku kolonizacyjnego rasy CRLT, kiedy to Conway nie raz i nie dwa rozmawiał z pokładowym łącznościowcem.

W tamtej operacji uczestniczyły niemal wszystkie jednostki zwiadowcze aż trzech sektorów, a Conway nawiązywał kontakt niemal z każdą z nich, niemniej i tak na Trennelgonie przyjęty został niczym sławny krewniak całej załogi. Nie miał zatem czasu ani na rozmyślania, ani na smutki, ani w ogóle na nic poza zaspokajaniem ciekawości rozmówców, którzy tak długo dopytywali się o Rhabwara i jego misje ratunkowe, aż Conway nie mógł pohamować ziewania.

Powiedziano mu, że podróż będzie się składać tylko z dwóch skoków i że powinni dotrzeć do systemu Goglesk już za dziesięć godzin. Koniec końców przyjęto jednak do wiadomości, że pasażer chciałby się położyć.

Jednak gdy wyciągnął się na wąskiej koi, jego myśli w nieunikniony sposób podążyły ku Murchison, której nie było obok niego. A przecież świetnie pamiętał praktycznie wszystko, co robili razem… Lekarstwo O’Mary tym bardziej nie pozwalało o tym zapomnieć. Gdy rozmawiali przed odlotem, co rusz wracała do skutków mianowania Prilicli szefem personelu medycznego i zastosowania szczególnych właściwości Danalty w procedurach ratunkowych. Dopiero po pewnym czasie nawiązała do możliwego awansu Conwaya na Diagnostyka. Wyraźnie nie miała ochoty zajmować się tym tematem, ale ostatecznie okazała więcej zdecydowania i odwagi niż Conway.

— Prilicla nie ma wątpliwości, że ci się uda. Ja też nie — przypomniał sobie jej słowa. — Ale nawet gdyby nie udało ci się spełnić wymagań albo gdybyś z jakiegoś powodu odmówił, i tak spotkało cię już największe wyróżnienie w naszym zawodzie.

Conway nie odpowiedział, spojrzała więc na niego, unosząc się na łokciu.

— Nie przejmuj się. Nie będzie cię parę tygodni, może miesięcy, ale nawet nie zauważysz mojego braku.

Oboje wiedzieli, że to nieprawda. Uśmiechnął się do niej nieznacznie, ale twarz miał zatroskaną.

— Jako Diagnostyk mogę nie być już tym samym człowiekiem. To właśnie mnie niepokoi. Kto wie, czy będę wciąż czuł do ciebie to samo co teraz.

— Jestem cholernie pewna, że tak! — rzuciła zdecydowanie, ale zaraz ściszyła głos. — Thornnastor jest Diagnostykiem już niemal trzydzieści lat. Współpracowałam z nim bardzo blisko i nie zauważyłam żadnych szczególnych zmian poza chorobliwym zainteresowaniem plotkami o podtekście seksualnym, niezależnie o jaki gatunek chodzi…

— Ale ty nie jesteś Tralthanką — zauważył Conway.

Teraz ona zamilkła.

— Kilka lat temu miałem przypadek Melfianina z licznymi pęknięciami pancerza. Operację trzeba było przeprowadzać etapami, tak więc nosiłem zapis ELNT przez trzy dni. Przekonałem się, że Melfianie szalenie cenią piękno ciała, pod warunkiem wszelako że chodzi o istoty zewnątrzszkieletowe i mające co najmniej sześć nóg. Asystowała mi siostra Hudson. Znasz ją? Ciekawa osoba. Oboje, czyli ja i moje melfiańskie alter ego, zgadzaliśmy się, że jest kompetentna i szalenie uprzejma, ale fizycznie ciągle wydawała mi się odrażająca i bezkształtna. Obawiam się, że…

— W oczach niektórych ludzi też za taką uchodzi — wtrąciła niewinnym tonem Murchison.

— Daj spokój…

— Wiem, jestem paskudna. Ale obawiam się tego samego co ty. Przepraszam, że trochę lekko traktuję twoje problemy, ale nigdy nie miałam dostępu do hipnotaśm.

Wykrzywiła twarz i spróbowała wydobyć z gardła niski, pełen sarkazmu głos O’Mary:

— W żadnym razie, patolog Murchison! Doskonale wiem, że zapisy edukacyjne mogłyby pomóc pani w pracy, ale podobnie jak inne istoty rodzaju żeńskiego, będzie musiała pani polegać na własnym doświadczeniu i rozeznaniu. Niestety, kobiety cierpią na rodzaj fobii, która nie pozwala im zbliżyć się do nikogo, kto nie jest nimi seksualnie zafascynowany…

Niemal się zakrztusiła i wybuchnęła śmiechem. Conway też się roześmiał, chociaż trochę na siłę.

— Ale co właściwie powinienem… powinniśmy zrobić?

Położyła mu delikatnie dłoń na piersi i pochyliła się.

— Może nie będzie tak źle — powiedziała tonem pocieszenia. — Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek czy cokolwiek zmieniło cię, jeśli ty sam nie będziesz chciał się zmienić. Jesteś na to zbyt uparty, myślę więc, że warto spróbować. Ale na razie zapomnij o tym i śpij. — Uśmiechnęła się i dodała: — Wiesz, może jednak za chwilę…


Pozwolono mu zająć wolny fotel w centrali statku, co było zaszczytem rzadko spotykającym kogoś spoza Korpusu. Obserwował na głównym ekranie wyjście Trennelgona z nadprzestrzeni w systemie Goglesk. Sama planeta była po prostu odległą kulą, tak samo poznaczoną smugami chmur jak praktycznie każdy zamieszkany przez ciepłokrwistych tlenodysznych świat Federacji. Jednak Conway miał się zajmować przede wszystkim jego mieszkańcami. Dyplomatycznie przypomniał o tym kapitanowi.

Orligiański dowódca nazywał się Sachan-Li i był w randze majora. Usłyszawszy przetłumaczone słowa Conwaya, jęknął tytułem przeprosin.

— Przykro mi, doktorze, ale nic o nich nie wiemy. Nie wiemy też nic o samej planecie, poza koordynatami lądowiska. Niedawno ściągnięto nas z patrolu. Dostaliśmy tylko nowy program do autotranslatora. Zgodnie z rozkazami dostarczyliśmy go do Szpitala do obróbki, a w drodze powrotnej zabraliśmy jeszcze pana. Tak przy okazji, pańska wizyta na pokładzie była dla nas miłym urozmaiceniem po sześciu miesiącach zbierania danych do map sektora dziesiątego. Mam nadzieję, że nie dokuczyliśmy panu zbytnio pytaniami.

— W żadnym razie, kapitanie — odparł Conway. — Czy teren lądowiska jest izolowany od reszty planety?

— Tylko ogrodzony, aby żerujące zwierzęta nie upiekły się w ogniu naszych dysz. Miejscowi podobno czasem odwiedzają bazę, ale nigdy żadnego nie widziałem.

Conway pokiwał głową i spojrzał na ekran, na którym dawało się już dostrzec szczegóły ukształtowania planety. Przez kilka minut nie odzywał się, gdyż Sachan-Li i pozostali oficerowie — Nidiańczyk o rudym futrze i dwóch Ziemian — zajęli się procedurami poprzedzającymi lądowanie. Patrzył na przepływający w dole glob, którego powierzchnia coraz bardziej przypominała zwykły krajobraz widziany z lotu ptaka. Zbudowany niczym ponaddźwiękowy szybowiec Trennelgon zadrżał, wchodząc w górne warstwy atmosfery. Zwolnił natychmiast i zaczął wytracać wysokość. Poniżej przesuwały się oceany, góry i zielonożółte masywy lądu. Całość nadal bardzo przypominała Ziemię. Potem horyzont opadł nagle poza dolną krawędź ekranu — statek zmieniał położenie i szykował się do pionowego lądowania.

— Doktorze, czy dostarczy pan program translacyjny dowódcy bazy? — spytał Sachan-Li, gdy już przyziemili. — Kazano nam tylko wysadzić pana i startować.

— Oczywiście — powiedział Conway i wsunął pakunek do kieszeni bluzy.

— Pański bagaż jest już w śluzie, doktorze. Miło było pana poznać.

Nie wystartowali natychmiast, ale i tak — mimo że od statku dzieliło go już pół mili — Conway poczuł na karku i plecach ciepło bijące od rozgrzanych dysz. Szedł w kierunku trzech skupionych razem kopuł. Były to typowe zabudowania tymczasowej bazy przewidzianej dla minimalnej obsady. Nie zamówił antygrawitacyjnego wózka na bagaż, bo wszystko, co miał, mieściło się w plecaku i sporej walizce. Jednak popołudniowe słońce przygrzewało, postanowił więc odstawić na chwilę walizkę i odpocząć. Ostatecznie nigdzie nie musiał się spieszyć.

Wtedy właśnie poczuł otaczającą go obcość.

Spoglądał na grunt, który jednak nie był ziemski, i na trawę różniącą się nieco od tej, którą znał. W dali rosły krzewy, kwiaty i drzewa, wprawdzie pozornie znajome, ale jednak powstałe w wyniku całkiem innego procesu ewolucyjnego. Conway wzdrygnął się mimo ciepła. Jak zwykle w takich przypadkach czuł się jak intruz i pomyślał o tych wszystkich zasadniczych różnicach, które dopiero przyjdzie mu poznać. Chwycił walizkę i wznowił marsz.

Gdy był jeszcze kilka minut drogi od największej z kopuł, główne wejście uchyliło się i wyszła ku niemu szybkim krokiem jakaś postać. Mężczyzna nosił mundur z insygniami porucznika sekcji kontaktów kulturowych Korpusu, nie miał za to czapki — był albo urodzonym bałaganiarzem, albo jednym z naukowców Korpusu, którzy nie mieli czasu troszczyć się o strój. Dobrze zbudowany, z jasnymi, przerzedzonymi już włosami, o żywej mimice. Odezwał się, gdy dzieliły ich trzy metry.

— Jestem Wainright. Pan musi być tym lekarzem ze Szpitala Sektora Dwunastego, którego mieli przysłać. Nazywa się pan Conway, tak? Ma pan program translacyjny?

Conway skinął głową i sięgnął lewą ręką do kieszeni, prawą zaś wyciągnął do porucznika. Ten jednak szybko się cofnął.

— Nie, doktorze — powiedział uprzejmie, ale też zdecydowanie. — Musi pan chwilowo opanować odruch ściskania rąk. Na tej planecie, poza pewnymi rzadkimi okazjami, nie praktykuje się takich powitań i miejscowi mocno się gorszą, gdy widzą, że to robimy. Ale pański bagaż wygląda na ciężki. Pozwoli pan, że mu pomogę?

— Dziękuję, dam sobie radę — mruknął Conway. W jego głowie zrodziło się już kilka pytań i nie wiedział, któremu dać pierwszeństwo. Ruszył ku kopułom. Porucznik szedł obok, ale cały czas pilnował trzymetrowego dystansu.

— Taśma bardzo nam się przyda, doktorze — powiedział Wainright. — Teraz nasz komputer wreszcie powinien dobrze radzić sobie z tłumaczeniem. Będzie mniej nieporozumień. Nie oczekiwaliśmy jednak, że Szpital przyśle kogoś aż tak szybko. Dziękuję za przybycie, doktorze.

Conway machnął tylko wolną ręką.

— Proszę nie oczekiwać, że moja obecność wiele zmieni. Przyleciałem przede wszystkim jako obserwator. Mam to wszystko przemyśleć i… — Pomyślał, dlaczego właściwie O’Mara go tutaj przysłał. Dlaczego tutaj właśnie miał się zastanowić nad przyszłością swojej medycznej kariery. O tym jednak nie chciał na razie mówić porucznikowi. — …nieco przy okazji wypocząć — dokończył.

Wainright spojrzał na niego z ukosa. Był wyraźnie zdumiony, ale poczucie taktu nie pozwoliło mu spytać, dlaczego starszy lekarz ze Szpitala, w którym można było znaleźć lekarstwo na każdą dolegliwość, wybrał na wypoczynek akurat Goglesk.

— Skoro o odpoczynku mowa — powiedział po chwili — która godzina była na pokładzie? Ranek, południe czy noc? Może chce się pan położyć? U nas jest akurat późne popołudnie. Możemy porozmawiać jutro.

— Wyspałem się i wstałem niecałe dwie godziny temu, chętnie porozmawiam więc od razu. Ale uprzedzam, jeśli podejmie się pan udzielania odpowiedzi na moje pytania, to pan może jutro być mocno zmęczony.

— A podejmę się, dlaczego nie — stwierdził Wainright ze śmiechem. — Nie chciałbym sugerować, że moi pomocnicy są nudni czy że oszukują przy grze w karty, ale miło będzie porozmawiać z kimś nowym. Poza tym tubylcy znikają zawsze o zachodzie słońca i wtedy można już tylko rozprawiać sobie o nich, a to jak dotąd nie zaprowadziło nas daleko.

Wszedł pierwszy do budynku i ruszył wąskim korytarzem do drzwi, na których wisiała plakietka z jego nazwiskiem. Zatrzymał się przed nimi, rozejrzał szybko na boki i poprosił Conwaya o taśmę.

— Proszę wejść, doktorze — powiedział, odsuwając drzwi i wkraczając do sporego gabinetu z biurkiem, na którym stał terminal autotranslatora.

Conway rozejrzał się po pomieszczeniu oświetlonym ciepłym, pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca. Było skromnie urządzone, poza biurkiem stały w nim bowiem jeszcze tylko moduły archiwizujące, projektor i zgromadzone w rzędzie pod przeciwległą ścianą krzesła dla gości. Obok okna ustawiono przypominającą kaktus sporą roślinę z kolcami i włosowatymi odroślami. Pokrywały je barwne plamy, przy czym im dłużej Conway na nie patrzył, tym bardziej wydawało mu się, że tworzą nieprzypadkowy wzór.

W pewnej chwili Conway zdał sobie sprawę z zapachu, jaki czuł od lądowania. Planeta miała własną woń, przypominającą wymieszane zapachy piżma i mięty. Podszedł bliżej, aby obejrzeć roślinę.

Ta się cofnęła.

— To Khone — powiedział porucznik, włączając autotranslator. Wskazał na doktora. — To Conway. On też jest uzdrawiaczem.

Autotranslator wydał z siebie serię szumów, które musiały być mową tubylców. Conway zastanawiał się nad odpowiedzią, ale żadna z formułek wygłaszanych przy okazji oficjalnych kontaktów nie przypadła mu do gustu. Uznał, że lepiej będzie zachować się naturalnie.

— Wszystkiego najlepszego, Khone — powiedział.

— I tobie też — odparł obcy.

Muszę pana uprzedzić, że tubylcy wymieniają imiona tylko raz, na samym początku, i to wyłącznie w celach informacyjnych czy dla rozpoznania — odezwał się pospiesznie Wainright. — Po wstępnym przedstawieniu do rozmówcy należy zwracać się możliwie bezosobowo, inaczej można kogoś urazić. Ale szerzej porozmawiamy o tym później. Ten Gogleskanin czekał na pana niemal do zachodu słońca, ale teraz…

— Teraz muszę iść — wtrąciła istota.

Porucznik pokiwał głową.

— Podstawiliśmy pojazd z tylną rampą, aby mógł podróżować bez zbliżania się do kierowcy. Dotrze do domu na długo przed zmrokiem.

— Godna to zauważenia troska i wdzięczność jest na miejscu — powiedział Gogleskanin i odwrócił się, aby wyjść.

Conway przyglądał mu się podczas rozmowy. Rzeczywiście, i barwy, i układ kolców oraz włosów porastających jajowate ciało nie były wcale tak przypadkowe, jak się z początku wydawało. Włosy poruszały się, chociaż nie tak energicznie jak kelgiańskie futro, a niektóre kolce, elastyczne i pogrupowane, zdradzały oznaki specjalizacji. Pozostałe, te dłuższe i sztywniejsze, były chyba w zaniku, jakby rozwinęły się dla obrony i dawno już stały się zbyteczne. Pośród barwnych włosów na czaszce widniały też długie, blade macki, jednak ich przeznaczenie pozostawało tajemnicą.

Kopulastą, pozbawioną szyi głowę otaczała matowa metalowa taśma. Kilka cali pod nią widniała para szeroko rozstawionych i głęboko osadzonych oczu. Głos zdawał się dobywać z kilku małych, pionowych szczelin oddechowych w pasie stworzenia. Dopiero gdy wstało, można było zobaczyć, że ma również cztery nogi. Były krótkie i składały się niczym miechy harmonii. Wyprostowane dodawały istocie kilka cali.

Dopiero teraz Conway zauważył też jeszcze jedną parę oczu na potylicy. Gogleskanie musieli być kiedyś nad wyraz czujnymi istotami. Nagle zrozumiał również, do czego służy metalowa obręcz na głowie: podtrzymywała szkło korekcyjne przed jednym z oczu.

Mimo pozornie roślinnego kształtu istota była ciepłokrwistym tlenodysznym. Conway zakwalifikował ją jako FOKT. Wychodząc, przystanęła jeszcze w drzwiach i poruszyła częścią kolców.

— Bądź samotny — powiedziała.

Загрузка...