ROZDZIAŁ TRZECI

Gabinet naczelnego psychologa przypominał pod wieloma względami średniowieczną salę tortur — nie tylko za sprawą wyposażonych nawet w pasy siedzisk i legowisk dla najrozmaitszych istot, ale także dzięki podobnemu do Torquemady gospodarzowi w mundurze Korpusu i o wykutych jakby z granitu rysach.

— Proszę usiąść, doktorze — powiedział O’Mara, wskazując stosowne dla Ziemian krzesło i uśmiechając się w sposób, z którego nic nie dało się wywróżyć. — Proszę się odprężyć. Tyle latał pan ostatnio na Rhabwarze, że prawie pana nie widywałem. Pora, abyśmy sobie dłużej porozmawiali.

Conwayowi zaschło w ustach. Będzie ciężko, pomyślał. Nie mógł jednak przypomnieć sobie żadnych grzechów, przez które zasłużyłby na przyganę.

Twarz rozmówcy pozostawała nieprzenikniona, jednak oczy naczelnego psychologa spoglądały badawczo z taką uwagą, jakby Kontroler był prawdziwym telepatą. Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał.

Jako naczelny psycholog największego wielośrodowiskowego szpitala Federacji, O’Mara odpowiedzialny był za zdrowie psychiczne członków personelu medycznego — ogółem ponad sześćdziesięciu gatunków. Oficjalnie miał stopień majora, co zgodnie z regulaminami nie lokowało go zbyt wysoko wśród personelu, jednak w rzeczywistości trudno byłoby określić granice jego władzy. Dla niego lekarze też byli potencjalnymi pacjentami, podległy mu dział zaś poświęcał wiele czasu na nieustanne dopasowywanie właściwego medyka do konkretnego chorego.

Nawet przy powszechnej tolerancji i wzajemnym szacunku istniało ryzyko powstania napięć, chociażby za sprawą nieporozumień czy niewiedzy. Kandydaci do pracy w Szpitalu byli wprawdzie wszechstronnie badani, ale i to nie chroniło całkowicie przed problemami, na przykład ksenofobią, która potrafiła obniżyć zawodową sprawność lekarza albo zachwiać jego równowagę emocjonalną. A czasem jedno i drugie. Prostym przykładem mogłoby tu być ujawnienie się u lekarza z Ziemi silnego podświadomego lęku przed pająkami, który uniemożliwiłby mu należyte sprawowanie opieki nad cinrussańskim pacjentem. Gdyby zaś istocie podobnej do Prilicli trafił się chory cierpiący na arachnofobię…

Zadaniem O’Mary było wykrywać podobne zagrożenia i zapobiegać ich skutkom, jego personel zaś troszczył się o to, aby nic takiego nie powtórzyło się w przyszłości. Był przy tym na tyle gorliwy, że bieglejsi w ziemskiej historii nazywali jego działania drugą inkwizycją. I był skuteczny, chociaż sam O’Mara utrzymywał, że wysoki poziom równowagi emocjonalnej personelu wynika przede wszystkim z lęku przed naczelnym psychologiem, przed którym musieliby stanąć, ujawniwszy choćby ślad cech neurotycznych. Wszyscy więc się pilnowali…

Nagle oficer uśmiechnął się.

— Chyba przesadza pan z tym pełnym szacunku milczeniem, doktorze. Naprawdę musimy porozmawiać, a to oznacza, że dzisiaj wyjątkowo ma pan prawo głosu. Jest pan zadowolony z pracy na statku szpitalnym?

Zazwyczaj naczelny psycholog nie szczędził sarkazmu, potrafił być wręcz złośliwy albo otwarcie nieuprzejmy. Czasem wyjaśniał (nie przepraszał — O’Mara nigdy za nic nie przepraszał), że to jego sposób na odreagowanie: wobec pacjentów musiał być zawsze uprzejmy, współczujący i pełen zrozumienia, zatem przy współpracownikach pozwalał, aby jego prawdziwe, paskudne Ja” brało górę. Conway wiedział o tym i tym bardziej nie podobała mu się ta nagła zmiana manier naczelnego psychologa.

— Jak najbardziej — powiedział ostrożnie.

— Na początku było inaczej — stwierdził O’Mara, patrząc na niego uważnie. — O ile pamiętam, był pan zdania, że kierowanie personelem medycznym statku szpitalnego to coś poniżej godności starszego lekarza. Miał pan jakieś problemy ze swoimi podwładnymi albo z oficerami? Może chciałby pan zaproponować jakieś zmiany składu?

— Wtedy jeszcze nie rozumiałem, czym naprawdę jest Rhabwar — stwierdził Conway, odpowiadając kolejno na pytania. — Nie mam żadnych problemów. Wszystko działa jak trzeba, oficerowie Korpusu współpracują ze mną, a członkowie zespołu medycznego… Nie, nie widzę potrzeby żadnych przesunięć.

A ja owszem, dostrzegam taką potrzebę — powiedział O’Mara, pokazując się na chwilę od tej strony, za którą Conway zbytnio nie przepadał. Zaraz jednak znowu się uśmiechnął. — Bez wątpienia zdaje pan sobie sprawę z wszystkich niewygód, problemów czy stresów związanych z koniecznością pozostawania w nieustannym pogotowiu. Na pewno też irytuje pana, że ilekroć przeprowadza pan jakąś operację, trzeba zapewniać zastępstwo, na wypadek gdyby nagle został pan odwołany do wylotu. Na dodatek służba na statku szpitalnym uniemożliwia panu taki udział w projektach badawczych, jaki przewidziany jest dla starszych lekarzy. Zamiast więc prowadzić wykłady i badania, pan rozbija się po całej galaktyce i…

— Zatem to ja mam zostać wymieniony — przerwał mu ze złością Conway. — Kto przyjdzie na moje…?

— Zespół medyczny Rhabwara obejmie Prilicla. Zgodził się, wszelako pod warunkiem, że nie zrobi panu w ten sposób przykrości. Bardzo na to nalegał, oczywiście według cinrussańskich standardów. Przypuszczam też, że chociaż prosiłem go, aby nie mówił panu nic, aż oficjalnie przekażę te wiadomości, pewnie i tak pobiegł prosto do pana i wszystko opowiedział.

— Owszem, ale wspomniał tylko o swoim awansie.

Byłem akurat z grupą stażystów. Prilicla wydawał się zainteresowany przede wszystkim jednym z nich, polimorficznym empatą o imieniu Danalta. Zauważyłem jednak, że coś trapi naszego małego przyjaciela.

Nawet kilka rzeczy — stwierdził O’Mara. — Wiedział już, że po objęciu pańskiego stanowiska na Rhabwarze otrzyma do pomocy właśnie Danaltę, który zajmie jego miejsce w zespole. Jednak TOBS nie został jeszcze poinformowany o tej propozycji, więc Prilicla nie mógł nic powiedzieć. Gdyby Danalta dowiedział się o wszystkim z drugiej ręki, zapewne poczułby się urażony. TOBS mają prawo być dumni ze swoich zdolności. Profil osobowościowy naszego gościa sugeruje, że zaoczne przypisywanie go do stanowiska uznałby za brak szacunku, tymczasem praca ta może się okazać dla niego wielkim zawodowym wyzwaniem i sądzę, że zapytany chętnie ją przyjmie. Czy ma pan jakieś poważniejsze zastrzeżenia do tych zmian, doktorze?

— Nie. — Conway był zdumiony własnym spokojem, odczuwał wielkiej złości ani przesadnie głębokiego rozczarowania, chociaż tracił pozycję, której wielu kolegów szczerze mu zazdrościło. Kończyło się coś, co polubił, co było ekscytujące i zmuszało go do wysiłku. — Skoro to naprawdę konieczne…

— Tak, to konieczne — stwierdził z powagą O’Mara. — Jak pan wie, nie zwykłem prawić komplementów. Jestem tu od upuszczania pary, a nie od podbijania bębenka. Nigdy nie tłumaczę się ze swoich decyzji czy działań. Jednak ta sytuacja jest specyficzna. — Psycholog pochylił głowę i spojrzał na swoje kanciaste dłonie rozpostarte na blacie biurka. — Po pierwsze, kierował pan personelem medycznym Rhabwara od pierwszej misji, po której nastąpiło wiele innych, udanych operacji, dzięki czemu do perfekcji dopracowano wszystkie procedury. Obecnie mała zmiana w obsadzie nie pogorszy rewelacyjnej skuteczności Rhabwara. Proszę pamiętać, że Prilicla, Murchison i Naydrad nadal będą pełnić tam obowiązki, Danalta zaś… Przy dwóch empatach w zespole, w tym jednym silnie zbudowanym, potrafiącym zmieniać na życzenie postać i mogącym docierać do niedostępnych części wraków, sprawność ekipy może nawet wzrosnąć. Po drugie, chodzi o Priliclę. Wie pan równie dobrze jak ja, że jest on jednym z naszych najlepszych starszych lekarzy. Niemniej z powodów psychologicznych i ewolucyjnych pozostaje nieśmiały, wręcz tchórzliwy i bardzo brakuje mu treningu asertywności. Jeśli jednak otrzyma stanowisko wymagające odpowiedzialności i kierowania zespołem, nauczy się wydawać polecenia i podejmować decyzje samodzielnie, bez oglądania się na przełożonych. Wiem, że jego rozkazy nie będą brzmieć jak rozkazy, ale nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek odmówił ich wykonania, więc z czasem przywyknie do sytuacji i do tego, że to on decyduje o kluczowych sprawach. Sądzę, że potem przeniesie te zachowania również na relacje w Szpitalu. Zgadza się pan z takim rozumowaniem?

— Dobrze, że naszego małego przyjaciela tu nie ma, bo ucierpiałby od moich myśli — powiedział Conway, próbując się uśmiechnąć. — Ale owszem, zgadzam się.

— Dobrze. Po trzecie, jest jeszcze starszy lekarz Conway. Zależy mi na obiektywizmie, będę więc mówił teraz o panu w trzeciej osobie. Conway ma wiele specyficznych cech charakteru i było tak, odkąd do nas dołączył. Z początku nieco zarozumiały, wydawał się jednak obiecującym nabytkiem. To typ samotnika nieskłonnego do nawiązywania związków, chyba że w środowisku obcych, co mogłoby budzić pewne wątpliwości, niemniej w takim szpitalu jak nasz było nawet przydatne.

— Ale Murchison nie jest… — zaczął Conway.

— Obcym — dokończył za niego O’Mara. — Wiem. Nie zniedołężniałem jeszcze na tyle, aby nie zauważyć, że pani patolog należy do ziemskiej klasy DBDG. Jednak poza Murchison wszyscy pańscy przyjaciele to obcy, jak kelgiańska siostra Naydrad, melfiański starszy lekarz Edanelt, Prilicla, urzędujący na trzysta drugim poziomie dietetyk SLNU o imieniu nie do wymówienia, a nawet Diagnostyk Thornnastor. To wielce znaczące.

— Ale co by miało z tego wynikać? — spytał Conway, marząc o jakiejś przerwie, aby móc chwilę spokojnie pomyśleć.

Sam powinien pan to dojrzeć — rzucił O’Mara. — Do tego należy dodać fakt, że przez ostatnie lata Conway wspaniale sobie radził, miał kontakt z wieloma ciekawymi i niezwykłymi przypadkami, które dzięki niemu szczęśliwie się skończyły, nie bał się nigdy osobistej odpowiedzialności i bez wahania podejmował trudne decyzje. Teraz jednak obniża loty. Na razie nie jest to poważne zagrożenie — dodał psycholog, zanim Conway zdążył zareagować. — Prawdę mówiąc, ani sam zainteresowany, ani żaden z jego współpracowników jeszcze tego nie zauważył, nie podważano też dotychczas kompetencji naszego lekarza. Jednak po uważnym zbadaniu jego przypadku stwierdzam, że Conway zaczyna popadać w rutynę i powinien…

— Rutynę! W tym szpitalu? — zawołał Conway i mimowolnie się roześmiał.

— Wszystko jest względne. Powiedzmy, że w tym przypadku chodzi o rutynowe reakcje na nieoczekiwane zdarzenia, jeśli samo pierwotne określenie wydaje się panu zbyt trywialne. Ale wracając do sprawy, po namyśle uznałem, że starszy lekarz Conway potrzebuje zmiany przydziału i otoczenia. Powinien zostać niezwłocznie odsunięty od obowiązków na Rhabwarze, otrzymać pomoc psychiatryczną i nieco czasu do zastanowienia się nad sobą…

— Żeby mnie szlag trafił. — Conway zaśmiał się znowu. — Przecież to znęcanie się w czystej postaci…

O’Mara przyjrzał mu się z uwagą i wypuścił wolno powietrze przez nos.

— Jestem przeciwnikiem niepotrzebnej udręki, ale jeśli ma pan ochotę cierpieć w wolnym czasie, to proszę bardzo, pańskie prawo — powiedział major swoim zwykłym, ostrym tonem. Widać przestał już traktować Conwaya jak pacjenta, co może samo w sobie nie było miłe, ale ogólnie mogło uchodzić za dobry znak. Niemniej Conway zastanawiał się nad konsekwencjami tak nagłej zmiany i nie udało mu się jeszcze pozbierać myśli.

— Potrzebuję nieco czasu — rzekł w końcu.

— Oczywiście.

— Najpierw jednak muszę wrócić na Rhabwara, aby wprowadzić Priliclę…

— Nie! — O’Mara uderzył dłonią w blat biurka. — Prilicla musi nauczyć się radzić sobie ze wszystkim sam. Tak jak pan musiał. To będzie dla niego najlepsze. Pan będzie się trzymał z dala od statku szpitalnego i od samego Prilicli. Może mu pan co najwyżej życzyć powodzenia. Prawdę mówiąc, mam zamiar jak najszybciej wyprawić pana ze Szpitala. Dopisałem pana do listy załogi zwiadowczego statku Korpusu, który za trzydzieści godzin wylatuje z misją kurierską. Nie zostawi to panu zbyt wiele czasu na pożegnania. Oczywiście nie wierzę — dodał ironicznie — aby cokolwiek mogło pana powstrzymać przed czułym pożegnaniem z Murchison. Prilicla przekazał już jej wieść o pańskim rychłym odlocie, bez wątpienia najłagodniej, jak to tylko możliwe. Ale i miał powody, by być oględnym, skoro wie, co będzie pan robił przez kilka najbliższych miesięcy.

— Szkoda, że mi nikt tego dotąd nie powiedział — rzekł Conway gorzko.

— Ależ proszę. Zostaje pan skierowany na czas nieokreślony na planetę, która powszechnie nazywana jest Goglesk. Mają tam nieco problemów. Nie znam szczegółów, jednak będzie pan miał dość czasu, aby zapoznać się ze wszystkim na miejscu, jeśli tylko to pana zainteresuje. W tym przypadku nie oczekujemy od pana rozwiązywania węzłów gordyjskich, odpocznie pan sobie po prostu i…

Nagle rozległ się brzęczyk stojącego na biurku interkomu.

— Przepraszam, sir, ale zjawił się już umówiony na później doktor Fremvessith. Czy mam poprosić, aby wrócił za kilka minut?

— To PVGJ, któremu mam wymazać zapis z kelgiańskiej taśmy — powiedział O’Mara. — Mamy tu jeszcze do pogadania, ale niech zaczeka. W razie potrzeby daj mu coś na uspokojenie. — Spojrzał na Conwaya. — Jak wspomniałem, oczekuję, że na Goglesk będzie pan spokojnie wypełniał obowiązki i zastanawiał się nad swoją zawodową przyszłością. Będzie pan miał dość czasu, aby zdecydować, co chciałby robić w Szpitalu. Albo czego nie chciałby robić. Aby łatwiej poszło, zapiszę panu środek na wspomożenie pamięci. Ułatwia też zapamiętywanie marzeń sennych i nie ma długotrwałych skutków ubocznych. Postaram się w ten sposób rozjaśnić panu nieco scenę zdarzeń.

— Ale dlaczego? — spytał Conway, chociaż nie był wcale pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.

O’Mara zacisnął usta w wąską linię, ale jego spojrzenie zdawało się wyrażać raczej współczucie.

— Chyba wreszcie zaczyna pan rozumieć, po co to spotkanie. Ale by oszczędzić panu wysiłku i stresu, powiem wprost. Szpital postanowił dać panu szansę zostania Diagnostykiem.

Diagnostykiem! — pomyślał Conway.

Podobnie jak inni lekarze ze Szpitala, nieraz doświadczał już obecności cudzego "ja” w swojej głowie. Przez jakiś czas nosił nawet równocześnie zapisy z kilku hipnotaśm, ale potem O’Mara musiał poświęcić kilka dni, aby poskładać osobowość Conwaya w funkcjonalną całość.

Problem polegał na tym, że chociaż Szpital wyposażony był w sprzęt pozwalający leczyć wszystkie znane formy inteligentnego życia, żaden z lekarzy nie był w stanie opanować całości koniecznej do tego wiedzy. Nawet najsprawniejszy, najbardziej doświadczony chirurg potrzebował informacji o fizjologii pacjenta i informacje te musiał czerpać z zapisów sporządzonych przez najwybitniejsze medyczne umysły poszczególnych ras.

Jeśli Ziemianin dostawał pod opiekę kelgiańskiego pacjenta, otrzymywał na czas leczenia zapis z hipnotaśmy DBLF. Potem wymazywano te informacje, chyba że chodziło o starszego lekarza o wybitnie zrównoważonej osobowości, który prowadził też wykłady, albo o Diagnostyka…

Diagnostycy byli elitą medycznego świata, istotami o tak integralnych osobowościach, że nie szkodziło im przechowywanie w umyśle sześciu, siedmiu, a nawet dziesięciu zapisów równocześnie. Korzystali z tych danych podczas prac badawczych, które stymulowały rozwój ksenomedycyny, a także w ramach własnej praktyki oraz działalności dydaktycznej.

Jednak zapisy zawierały coś więcej niż tylko czysto medyczne informacje. Były to kompletne kopie pamięci dawców przemycające również ich osobowości. W ten sposób każdy Diagnostyk zaszczepiał sobie poniekąd bardzo złożoną postać schizofrenii. Istoty, które przychodziło mu gościć w swojej głowie, bywały agresywne lub niemiłe, jako że geniusze rzadko są czarującymi postaciami. Miewały też swoje fobie i obsesje. Nie ujawniało się to zwykle podczas leczenia czy operacji, ale w chwilach odpoczynku albo snu potrafiło mocno dokuczyć.

Conway słyszał, że mało co mogło się równać z koszmarami ze snów obcych, a jeszcze gorzej było, jeśli do głosu dochodziły ich fantazje seksualne. Wówczas noszący takie brzemię miewał niekiedy dość życia. O ile jeszcze potrafił odróżnić swoje życie od cudzego, oczywiście.

Conway przełknął ślinę.

— Wskazane byłoby, żeby ustosunkował się pan jakoś do tej propozycji — odezwał się sarkastycznie O’Mara. Bez wątpienia uznał, że załatwili już wszystkie sprawy zawodowe. — Chyba że siedząc tak z opuszczoną szczęką, próbuje pan nawiązać komunikację niewerbalną?

— Ja… muszę się nad tym zastanowić.

— Będzie pan miał na to mnóstwo czasu na Goglesk — stwierdził O’Mara, wstając i zerkając znacząco na zegar.

Загрузка...