ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Pierwsze trzy godziny pochłonęły przygotowania, usuwanie szczątków kończyn oderwanych przez odłamki metalu na miejscu katastrofy, badanie skali obrażeń wewnętrznych i sprawdzanie gotowości zespołu operacyjnego. Mimo włączonego chłodzenia Conway wciąż pocił się w kombinezonie.

Na tym etapie przede wszystkim nadzorował pracę innych, nie chodziło zatem o wysiłek fizyczny, ale o to, co O’Mara nazwał psychosomatycznymi potami. Naczelny psycholog tolerował podobne przejawy stresu tylko w szczególnych sytuacjach.

Gdy jeden z pacjentów zmarł jeszcze przed operacją, Conway nie przeżył tego tak mocno, jak się wcześniej spodziewał. Ten akurat Hudlarianin i tak miał rokowania niepomyślne, nikt więc nie zdziwił się specjalnie, gdy aparatura wykazała ustanie funkcji życiowych. Wszystkie pozostałe składowe osobowości Conwaya zareagowały jeszcze łagodniej, tylko hudlariańska zdecydowanie posmutniała, chociaż żal łagodziła świadomość, że pacjent i tak byłby okrutnie okaleczony i niewiele mógłby czerpać z życia. Conway, który zaraz zajął się pozostałymi, nie miał czasu na rozważania.

Nie wyłączył sztucznych płuc ani sztucznego serca, aby nieliczne nie uszkodzone organy i kończyny pozostały w jak najlepszym stanie na wypadek transplantacji. Przelotnie pomyślał przy tym, że w ten sposób pacjent chyba nie umrze tak do końca, skoro części jego ciała będą żyły z innymi… Przy tej okazji doszło do nieuniknionego konfliktu między hudlariańską częścią jego umysłu a pozostałymi. Konflikt dotyczył tego, jak należy traktować szczątki zmarłych.

Z powodów trudnych do zrozumienia nawet dla najbardziej zainteresowanych Hudlarianie nie zwykli okazywać im najmniejszego szacunku. Działo się tak, chociaż byli rasą istot o wysokiej inteligencji, wrażliwych, znających niuanse filozofii i etyki. Przyjaciele zmarłego czcili jego pamięć, ale całkiem tak, jakby chodziło o kogoś wciąż żyjącego. Nie wspominało się nigdy, że danej osoby już nie ma. Gdy wspominano jej dokonania, brakowało wzmianki o tym, że już odeszła. Hudlariańską kultura po prostu ignorowała śmierć, tak więc wszystkie szczątki bezceremonialnie usuwano jak zwykłe śmieci.

W tym przypadku to dziwne podejście wiele ułatwiało. Można było bez czasochłonnego pytania krewnych o zgodę wykorzystywać organy zmarłego do przeszczepów.

Conway uświadomił sobie nagle własne zamyślenie. I to nie na temat. Szybko dał znak, aby rozpoczynać.

Zbliżył się do rusztowania operacyjnego, na którym spoczywał nieco lepiej rokujący pacjent numer trzy, i stanął obok kierującego zespołem kelgiańskiego chirurga, starszego lekarza Yarrence’a. Pierwotnie zamierzał poprowadzić operację pacjenta numer osiemnaście, ale skoro ten zmarł, mógł obserwować trzy pozostałe zabiegi, które były na tyle pilne, że miast po kolei, przeprowadzano je równocześnie. Członkowie jego zespołu zostali rozdzieleni między Yarrence’a, odpowiedzialnego za dziesiątkę starszego lekarza Edanelta i tralthańskiego starszego lekarza Hossantira, operującego FROBa o numerze czterdzieści trzy.

Wprawdzie Hudlarianie mogli bez trudu przeżyć nawet w próżni, ale tylko wtedy, gdy ich gruba i elastyczna skóra pozostawała nie uszkodzona. Gdy dochodziło do zranień i odsłonięcia naczyń krwionośnych i organów — szczególnie licznych, jak u tego pacjenta — operować można było tylko po odtworzeniu naturalnych warunków, w których żyli Hudlarianie, czyli wysokiego ciążenia i olbrzymiego ciśnienia. W przeciwnym razie pojawiało się ryzyko silnych krwotoków i przemieszczenia organów spowodowanego wielkim ciśnieniem wewnętrznym. Cały zespół był zatem wyposażony w degrawitatory i ciężkie skafandry ochronne z rękawicami o przylegających, ale wytrzymałych błonach, które miały zneutralizować napór atmosfery.

Skupili się wkoło pacjenta niczym pszczoły wokół miodu i operacja wreszcie się zaczęła.

— Tylne kończyny uniknęły większych obrażeń i wygoją się bez interwencji — powiedział Yarrence bardziej na potrzeby rejestratorów niż Conwaya. — Dwie środkowe kończyny i lewa przednia zostały utracone, a kikuty będą wymagały chirurgicznego wyrównania i przygotowania z myślą o dopasowaniu protez. Prawa przednia kończyna wciąż trzyma się ciała, ale jest tak zmiażdżona, że mimo prób utrzymania krążenia doszło już w niej do martwicy. Tę kończynę także będzie trzeba usunąć i wyrównać kikut…

FROB w umyśle Conwaya poruszył się niespokojnie i chciał chyba zgłosić jakieś zastrzeżenia, ale trudno było ustalić, co do czego właściwie. I tak Conway nic nie powiedział.

— W prawej części klatki piersiowej tkwi podłużny kawałek metalu. Uszkodził jedno z większych naczyń krwionośnych, ale krwawienie w znacznej części opanowano dzięki podniesieniu ciśnienia zewnętrznego. W tym miejscu trzeba będzie interweniować w pierwszej kolejności. Jest też uszkodzenie czaszki, rozległe wgniecenie, które wywołuje ucisk na główny pień nerwowy i paraliż tylnych kończyn. Zgodnie z zaaprobowanym planem — tu zerknął na Conwaya — najpierw usuniemy zmiażdżoną kończynę, co ułatwi nam dostęp do czaszki, a potem opracujemy kikuty…

— Nie — przerwał mu zdecydowanie Conway. Nie widział nic poza spiczastą, odzianą w hełm głową Kelgianina, ale był pewien, że futro chirurga zafalowało gwałtownie ze złości. — Proszę nie opracowywać kikutów, lecz przygotować je do transplantacji tylnych kończyn. Poza tym wszystko się zgadza.

— To zwiększy ryzyko i wydłuży operację o dwadzieścia procent — powiedział Kelgianin. — Czy to konieczna zmiana?

Conway milczał jakiś czas, zastanawiając się, na ile ten prosty stosunkowo dodatek do operacji może poprawić jakość życia pacjenta. W porównaniu z bardzo silnymi kończynami Hudlarian protezy były rozpaczliwie słabe i znacznie mniej sprawne. Ponadto efekt estetyczny pozostawiał wiele do życzenia, co było szczególnie ważne podczas złożonych i długich, a przy tym bardzo delikatnych zabiegów poprzedzających akt miłosny FROBów. Przeszczepienie tylnych kończyn na miejsce przednich, najważniejszych również przez to, że położonych najbliżej oczu, było ryzykowne przy obecnym osłabieniu pacjenta, ale pożądane. Jeśli operacja się uda i pacjent przeżyje, będzie miał dwa manipulatory tylko trochę mniej wrażliwe i sprawne niż oryginalne. Na dodatek, ponieważ będą to fragmenty jego ciała, odpadnie cały problem związany z działaniem systemu odpornościowego i możliwym odrzuceniem przeszczepu.

Hudlariański składnik osobowości podpowiadał, że to zbytnie kuszenie losu, sam Conway zaś szukał rozpaczliwie sposobu, aby ograniczyć ryzyko do minimum.

— Proszę zostawić transplantację na sam koniec, kiedy zrobione już będzie wszystko inne. W przeciwnym razie mogłoby się okazać, że cały wysiłek pójdzie na marne. Proszę nie zapominać o częstym oczyszczaniu skóry i zraszaniu jej środkiem znieczulającym. Przy tym stanie pacjenta mechanizm wchłaniania nie działa dobrze i…

— Wiem — powiedział Yarrence.

— Oczywiście, że pan wie. Pan również ma hudlariański zapis, pewnie nawet ten sam co ja. Operacja niesie ze sobą element ryzyka, ale powinno nam się udać. Gdyby pacjent był przytomny, niewątpliwie…

— Też byłby gotów ponieść to ryzyko — dokończył Kelgianin. — Niemniej jako chirurg muszę wyrazić swoje wątpliwości. Podobnie chyba uważa ten Hudlarianin w mojej głowie. Ale zgadzam się, że to pożądana operacja.

Conway odczepił się od ramy, pośrednio komplementując Kelgianina tym, że nie miał zamiaru patrzeć mu na ręce. Zresztą przecięcie grubej skóry FROBa wymagało narzędzi o wiele solidniejszych niż przy zwykłej operacji. Kauteryzacja tkanek następująca przy użyciu lasera opóźniała gojenie się ran. Korzystano zatem z dwuręcznego skalpela numer sześć. Wymagało to znacznej siły fizycznej oraz sporej koncentracji, aby lekarz sam nie stał się pacjentem. Należało stworzyć Yarrence’owi jak najlepsze warunki pracy, co obejmowało również brak nieustannego nadzoru ze strony przyszłego Diagnostyka, i przejść do pacjenta numer dziesięć.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że dziesiątka nie ujrzy więcej rodzimej planety. Podczas wypadku stracił pięć z sześciu kończyn. Wszystkie zostały albo oderwane, albo zmasakrowane w sposób, który uniemożliwiał ich rekonstrukcję. Na dodatek miał w lewym boku ranę tak głęboką, że rozcięcie sięgało do zniszczonego organu absorpcyjnego. Dekompresja, jakkolwiek krótka, bo przerwana nadęciem się balonu ochronnego kabiny, spowodowała nagłe przemieszczenie krwi w kierunku rany i martwicę bliźniaczego organu absorpcyjnego z prawego boku. Obecnie pacjent mógł przyjmować tylko tyle pokarmu, aby nie umrzeć z głodu. Jeśli w ogóle dane mu było przeżyć, oczywiście.

Trudno było sobie wyobrazić całkiem nieruchomego Hudlarianina. Gdyby do tego doszło, byłaby to na pewno bardzo nieszczęśliwa istota.

— Czeka nas cała seria przeszczepów — powiedział Edanelt, zerkając na zbliżającego się Conwaya. — Jeśli i tak musimy zrobić to z ważnym organem wewnętrznym, nie ma sensu zostawiać kikutów pod protezy. Ale jedno mnie niepokoi, Conway. Moje hudlariańskie alter ego sugeruje, że nie dość się tu staramy, podczas gdy ja mam cały czas wrażenie, że za bardzo myślę o zdobyciu doświadczenia z Hudlarianami, a za mało o pacjencie…

— Zbyt surowo się oceniasz — mruknął Conway. — Swoją drogą, dobrze, że Szpital nie ma zwyczaju zachęcać krewnych pacjentów do odwiedzin. Czasem trudno jest wytłumaczyć niektóre rzeczy. Tutaj będzie szczególnie ciężko…

— Jeśli perspektywa rozmowy po operacji budzi w tobie obawy, mogę się jej podjąć — powiedział Edanelt.

— Dziękuję, ale nie. To chyba moje zadanie. — Koniec końców był teraz w pełni odpowiedzialnym za podwładnych Diagnostykiem.

— Oczywiście — zgodził się Edanelt. — Jak stoimy z materiałem do przeszczepów?

— Pacjent numer osiemnaście zmarł kilka minut temu. Płaty absorpcyjne miał nie uszkodzone, podobnie jak trzy kończyny. Gdybyś potrzebował więcej, Thornnastor wszystko ci dostarczy. Po tym wypadku mamy dużo części zamiennych.

Następnie Conway przypiął się do ramy obok Edanelta i zajęli się konkretnymi problemami pacjenta, przede wszystkim koniecznością równoczesnego przeprowadzenia trzech operacji.

Zdolność przyswajania pokarmów i tlenu została upośledzona w ponad pięćdziesięciu procentach i chociaż z trudnościami udawało się utrzymać na razie ten stan, istniała poważna obawa, że w ciągu następnych kilku godzin się on pogorszy. Absorpcja miała na dodatek charakter wybiórczy, czyli mogła dotyczyć anestetyku albo substancji odżywczych, a nie jednego i drugiego równocześnie, wskazane więc było ograniczenie czasu narkozy do minimum. Podczas gdy przyszycie kończyn było stosunkowo prostą operacją, wyjęcie zdrowego organu absorpcyjnego z ciała dziesiątki i wydobycie zniszczonego z osiemnastki wymagały wielkiej uwagi i miały być tylko nieznacznie łatwiejsze niż ulokowanie wszczepu na miejscu.

Organy absorpcyjne FROBów były czymś całkowicie wyjątkowym i nie występowały u żadnych innych ciepłokrwistych tlenodysznych, do których należeli Hudlarianie, chociaż technicznie rzecz ujmując, nie oddychali oni tak jak przedstawiciele pozostałych gatunków. Organy te były półkolistymi płatami tkanki umieszczonymi zaraz pod skórą z obu boków na ponad jednej szóstej powierzchni ciała. Linia podziału miedzy nimi biegła wzdłuż kręgosłupa. Miały bardzo złożoną budowę i w praktyce stanowiły jedność ze skórą, która była w tych miejscach naznaczona kilkoma tysiącami miniaturowych otworów otoczonych siecią zwieraczy. Grubość wahała się między dziewięcioma a szesnastoma calami.

Organy te pełniły funkcję zarówno żołądka, jak i płuc, gdyż przyswajały z gęstej atmosfery Hudlaru i pożywienie, i tlen. Odpady były przekazywane do mniejszego, nie tak już złożonego organu mieszczącego się w okolicach podbrzusza, skąd FROB usuwał je pod postacią mlecznobiałego płynu.

Dwa bliźniacze serca ulokowane między płatami i chronione z góry przez kręgosłup pompowały krew pod ciśnieniem, które sprawiało kiedyś, że wszelkie próby operacji były niezmiernie ryzykowne dla pacjentów. Obecnie, dzięki medycynie Federacji, wyglądało to zupełnie inaczej, a poza tym — na szczęście dla siebie — Hudlarianie byli niezwykle odporni.

Chyba że coś wcześniej prawie ich zabiło…

Sporym udogodnieniem było jednak to, że chodziło wyłącznie o operacje poniekąd zewnętrzne. Nic nie wymagało głębokiego wcinania się w korpus i manipulowania w ciasnej przestrzeni między organami. W ten sposób na polu operacyjnym mogło w razie potrzeby pracować równocześnie więcej chirurgów, a Conway był pewien, że przestrzeń wokół ramy dziesiątki będzie niebawem jednym z najaktywniejszych miejsc w Szpitalu.

Edanelt wydawał już siostrom ostatnie dyspozycje dotyczące ułożenia pacjenta, gdy Conway odszedł, aby odwiedzić FROBa numer czterdzieści trzy. Ponownie odniósł wrażenie, że jego obecność zaczęła przeszkadzać, do czego zresztą przywykł przez ostatnie lata, kiedy to jego starszeństwo i coraz większy zakres władzy stawiały go z wolna ponad szeregowymi pracownikami Szpitala. Wiedział jednak, że Edanelt, jeden z najlepszych starszych lekarzy, okaże się w razie kłopotów na tyle odpowiedzialny, iż wezwie go bez wahania.

Wstępne badania czterdziestego trzeciego nie wykazały, aby szczególnie ucierpiał w katastrofie. Zachował wszystkie sześć kończyn, nie było też żadnych ran ani złamań, chociaż ten akurat osobnik przebywał w najbardziej zniszczonej sekcji. Dostarczona wraz z pacjentem notatka wspominała, że został prawdopodobnie osłonięty przez ciało innego FROBa, który nie miał właściwie żadnych szans na ratunek.

Niemniej ofiara tamtego Hudlarianina, zapewne partnera życiowego czterdziestego trzeciego, mogła pójść na marne. Tuż obok prawej środkowej kończyny, po jej wewnętrznej stronie, widać było tymczasowy opatrunek z osłoną ciśnieniową. Okrywał on głęboką ranę spowodowaną przez metalowy pręt, który wbił się z wielką mocą, rozdzierając brzeg macicy, osobnik był w chwili wypadku rodzaju żeńskiego — i chociaż minął ważniejsze naczynia krwionośne, ostatecznie sięgnął tylnego serca.

Płód nie został uszkodzony, samo serce również, jednak końcówka pręta ograniczyła w znacznym stopniu cyrkulację krwi z tej strony, co wywołało nieodwracalną degenerację tkanki. Pacjent żył obecnie dzięki sztucznemu sercu, ale i tak jego serce mogło się w każdej chwili zatrzymać, wskazany był więc przeszczep. Conway westchnął, przeczuwając, że i tutaj przyjdzie mu spędzić po wszystkim nieco czasu na niezbyt miłej rozmowie.

— Organ można wziąć od osiemnastki — powiedział Hossantirowi. — Pobieramy już od niego organ absorpcyjny i wszystkie nie uszkodzone kończyny, więc i serce może przekazać.

Hossantir spojrzał na Conwaya jednym z czworga oczu.

— Ponieważ osiemnasty i czterdziesty trzeci byli towarzyszami życia, propozycja jest bardzo na miejscu.

— Nie wiedziałem — mruknął z zakłopotaniem Conway. Tralthańczykowi wyraźnie nie podobało się to swobodne, wręcz hudlariańskie podejście do szczątków zmarłych. W jego kulturze otaczano je wielką czcią. — Jaki jest plan operacji?

Hossantir zamierzał zostawić na razie pręt w ranie. Ratownicy odcięli wystającą część, ale roztropnie nie ruszali go, żeby przypadkiem nie spowodować dalszych uszkodzeń i, co ważniejsze, silnego wewnętrznego krwawienia. Najpierw należało zaszyć ranę macicy, aby potem móc, bez uszkadzania płodu, wprowadzić tym samym kanałem narzędzia niezbędne do operacji serca.

Gdyby Hossantir mógł wybierać, wolałby dojść do jamy serca od innej strony, ale istniejąca rana była i tak wystarczająco blisko, żeby powiększyć ją chirurgicznie do koniecznych rozmiarów. Było to rozwiązanie o tyle właściwe, że nie narażało pacjenta na dodatkowy wstrząs związany z powstaniem drugiej głębokiej rany.

Gdy Tralthańczyk skończył mówić, Conway przyjrzał się dryfującemu wkoło ramy zespołowi. Byli w nim Melfianin, dwóch Orligian i jeszcze jeden Tralthańczyk, wszyscy w randze młodszych chirurgów. Do pomocy mieli pięć Kelgianek i dwie Ianki. Patrzyli na niego w milczeniu. Conway wiedział, że starsi lekarze zwykle bardzo źle przyjmują krytykę, szczególnie gdy dotyczy ona czegoś, co po prostu umknęło ich uwagi. Kelgiańska cząstka Ziemianina sugerowała, aby od razu przejść do rzeczy, tralthańska jednak doradzała bardziej dyplomatyczną drogę.

— Nawet przy powiększeniu istniejącej rany dostęp do poła operacyjnego będzie mocno ograniczony — powiedział w końcu.

— Oczywiście — rzekł Hossantir.

Trzeba było spróbować bardziej bezpośrednio.

— Naraz nie będzie mogło pracować w niej więcej niż dwóch chirurgów, możliwe więc, że nie wszyscy członkowie zespołu będą mieli zajęcie.

— Jak najbardziej.

— Starszy lekarz Edanelt bardzo potrzebuje dodatkowych rąk do operowania.

Dwoje spośród oczu Hossantira spojrzało w bok, na ramę zespołu Edanelta. Zaraz oddelegował obu Orligian i Tralthańczyka, aby pomogli koledze, i polecił im dać znać, gdyby potrzebna była też pomoc pielęgniarska.

— To było niewybaczalnie samolubne zachowanie — powiedział do Conwaya. — Dziękuję za taktowne zwrócenie uwagi, szczególnie że obecni byli także moi podwładni. Jednak na przyszłość proszę o większą bezpośredniość. Noszę obecnie kelgiański zapis i nie poczuję się urażony ani nie odbiorę takiej uwagi jako podważania autorytetu. Prawdę mówiąc, pańska obecność dodaje mi pewności siebie, jako że brak mi doświadczenia w głębokiej chirurgii Hudiarian.

Gdybym ci powiedział o moim doświadczeniu na tym polu, poczułbyś się znacznie gorzej, pomyślał Conway.

Potem uśmiechnął się nagle, wspomniawszy słowa O’Mary, który ironicznie napomknął, że obecność Diagnostyka na sali operacyjnej ma znaczenie przede wszystkim psychologiczne — jest on tym, który ma się za wszystkich martwić i zdejmować z nich odpowiedzialność, której mogliby nie udźwignąć.

Chodząc pomiędzy trzema pacjentami, wspominał swoje pierwsze lata po awansie na starszego lekarza. Jakże był wtedy dumny ze swojej odpowiedzialności… Ilekroć pracował pod nadzorem Diagnostyka, starał się wykazać, że jest on całkiem zbyteczny. W końcu dopiął swego i przełożeni zaczęli zaglądać do niego coraz rzadziej, aż ostatecznie całkiem przestali. Zdarzyło się jednak kilka razy, że dyszący mu irytująco nad karkiem Thornnastor czy inny Diagnostyk wtrącił się do operacji, ratując zarówno życie pacjenta, jak i karierę zawodową świeżo upieczonego, przepełnionego entuzjazmem starszego lekarza.

Conway nie miał pojęcia, jak jego nauczycielom udawało się tylko patrzeć, bez nieustannego wtrącania się, sugerowania innych rozwiązań albo wręcz ścisłego instruowania. Sam ledwie przed czymś takim się powstrzymywał.

Opanowanie wzięło jednak górę, godziny zaś mijały. Conway dzielił uwagę między trzy operujące zespoły, czasem zerkając też na postępujący rozbiór ciała osiemnastki, gdzie trzeba było wyciąć wszystkie organy i kończyny tak samo precyzyjnie jak podczas operowania żywych. Co rusz jakiś komentarz cisnął mu się na usta, ale jak długo nie chodziło o poważne uchybienia, tak długo milczał. Odzywał się tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne. Wszyscy trzej starsi lekarze radzili sobie równie dobrze i Conway dbał, aby sprawiedliwie obdzielać ich uwagą, najpilniej jednak obserwował Hossantira. Czterdziesty trzeci najprędzej mógł sprawić im poważne kłopoty.

I rzeczywiście, doszło do tego w czwartej godzinie operacji. Udało się pomyślnie zlikwidować ucisk będący następstwem wgniecenia czaszki i uszkodzenia tętnic u trójki, przenoszenie kończyn było w toku. U dziesiątki zakończono transplantację organu absorpcyjnego i naprawę uszkodzeń wywołanych dekompresją, tutaj też została do przeprowadzenia już tylko pracochłonna mikrochirurgia naczyniowa przy przeszczepianiu kończyn. W tej sytuacji Conway skupił uwagę na czterdziestym trzecim. Hossantir zaczynał właśnie wymagający ogromnej precyzji etap operacji, który polegał na podłączeniu przeszczepionego serca do naczyń krwionośnych pacjenta.

Nagle w górę trysnęła bezgłośnie fontanna hudlariańskiej krwi.

Загрузка...