ROZDZIAŁ JEDENASTY

— Teoria głosi, że jeśli ktoś ma przywyknąć do nieustannej obecności obcych wzorów myślenia, lepiej uderzyć raz, a dobrze, niż dawkować to po trochu — powiedział O’Mara, gdy Conway przecierał jeszcze oczy po czterogodzinnej lekkiej narkozie. — Chrapał pan jak stary Hudlarianin, ale teraz jest pan aż na pięć różnych sposobów indywidualistą. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, nie chcę o nich słyszeć, chyba że naprawdę okażą się nie do rozwiązania. I proszę nie potknąć się o własne nogi. Wbrew pozorom wciąż ma pan tylko dwie.

Na korytarzu przed gabinetem O’Mary panował jak zwykle olbrzymi ruch. Najróżniejsze istoty maszerowały tamtędy, pełzły, wiły się albo przejeżdżały. Na widok opaski Diagnostyka wszyscy usuwali się Conwayowi z drogi, zakładając, całkiem zresztą słusznie, że może nie być do końca przytomny ani sprawny ruchowo. Nawet zamknięty w kuli na gąsienicach TLTU skręcił trochę, żeby minąć go w odległości większej niż metr.

Kilka sekund później obok przeszedł tralthański starszy lekarz. Ponieważ pozostałe składowe osobowości Conwaya nie znały wielkiego FGLI, zareagował z niejakim opóźnieniem. Gdy obrócił głowę, żeby pozdrowić kolegę, poczuł nagle coś jakby lekkie zachwianie równowagi. Ani Hudlarianie, ani Melfianie nie mieli głów, którymi mogliby kręcić, było to więc dla nich coś bardzo nowego. Conway wyciągnął rękę, aby oprzeć się o ścianę, ale zamiast solidnej macki czy chitynowych kleszczy ujrzał coś drobnego z pięcioma niezgrabnymi palcami na końcu. Gdy doszedł trochę do siebie, zauważył czekającego obok cierpliwie mężczyznę w zielonym mundurze Korpusu.

— Szuka mnie pan, poruczniku? — spytał.

— Od paru godzin, doktorze. Ale dowiedziałem się, że był pan u naczelnego psychologa, i nie chciałem przeszkadzać.

Conway pokiwał głową.

— W czym problem?

— Mamy kłopot z Obrońcą — wyjaśnił oficer. — A dokładniej z zasilaniem sali ćwiczeń, jak nazwaliśmy to pomieszczenie przypominające komnatę tortur. Nie ma tam dość energii, a żeby doprowadzić nową linię, musielibyśmy przejść aż cztery poziomy, z czego tylko jeden jest dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Dodawanie wszystkich uszczelnień i izolacji przy ciągnięciu kabla przez pozostałe trzy pochłonęłoby masę czasu, szczególnie gdy chodzi o poziom chlorodysznych. Jakimś rozwiązaniem byłoby zainstalowanie niezależnego źródła energii w samej sali, ale gdyby Obrońca się uwolnił, mógłby uszkodzić obudowę. Z powodu ryzyka skażenia musielibyśmy opróżnić pięć poziomów powyżej i tyleż poniżej, a odkażanie potem tego wszystkiego…

Sala jest blisko zewnętrznego poszycia — zauważył Conway zirytowany, że zmarnowano wiele czasu na szukanie u niego porady czysto technicznej natury. — Na pewno da się umocować mały reaktor na kadłubie, gdzie Obrońca mu nie zagrozi, przeprowadzenie kabla zaś…

— Pomyślałem i o tym, doktorze — przerwał mu porucznik. — Zaraz jednak pojawił się kolejny problem, nie tyle techniczny, ile formalny. Istnieją przepisy regulujące, co można, a czego nie można montować w takich miejscach. Nie dość, że nigdy jeszcze nie próbowano czegoś takiego z reaktorem, to konieczna byłaby zmiana rozkładu korytarzy dolotowych do śluz. Krótko mówiąc, trafiliśmy na całe mnóstwo przeszkód administracyjnych, które zdołałbym pokonać, mając dość czasu, cierpliwości i po trzy kopie wszystkich potrzebnych dokumentów, ale pan na pewno zdoła załatwić to o wiele szybciej. Wystarczy, że powie im pan, że to konieczne.

Conway milczał przez chwilę, wspominając usłyszane nie tak dawno słowa O’Mary: „Teraz jest pan kimś, Conway — powiedział psycholog z dwuznacznym uśmiechem, gdy czekali, aż narkoza zacznie działać. — Może tymczasowo, ale jednak pan jest. Proszę korzystać ze swoich praw. W razie potrzeby nawet ich nadużywać. Chcę zobaczyć, do czego jest pan zdolny”.

— Rozumiem, poruczniku — powiedział Conway tonem mającym sugerować wszechwładność. — Idę akurat na hudlariański oddział geriatryczny, ale poszukam zaraz komunikatora. Jeszcze coś?

— W zasadzie nie, ale po prawdzie, ilekroć sprowadzi pan nowego pacjenta do Szpitala, ludzie z naszego działu dostają wrzodów! Latające brontozaury, toczki, a teraz ktoś, kto jeszcze się nie narodził i tkwi wewnątrz… berserkera!

Conway spojrzał na niego ze zdumieniem. Oficerowie Korpusu byli zwykle wzorami dyscypliny i opanowania, niezmiennie też szanowali przełożonych, zarówno tych w mundurach, jak i medyków.

— Wrzody się leczy — powiedział oschle Conway.

— Przepraszam, doktorze. Dwa ostatnie lata zajmowałem się oddziałem Kelgian i odwykłem od pewnych manier.

— Rozumiem — zaśmiał się Conway. Sam nosił akurat kelgiański zapis i współczuł porucznikowi. — W tym akurat nie mogę panu pomóc. Nic więcej?

— Jeszcze jedno. Chyba nie do rozwiązania, ale chodzi tylko o drobiazg. Hudlarianie ciągle protestują. Nie chcą bić Obrońcy. Spytałem O’Marę, czy nie mógłby znaleźć kogoś na ich miejsce, kogoś, kto byłby bardziej predysponowany, ale odparł, że gdyby ktoś taki znalazł się tutaj mimo wszystkich testów, to on, O’Mara, podałby się natychmiast do dymisji. Jestem więc do czasu oddania sali skazany na Hudlarian i ich muzykę. Mówią, że pomaga im nie myśleć o tym, co robią. Zdarzyło się kiedyś panu słuchać całymi dniami hudlariańskiej muzyki?

Conway przyznał, że całymi dniami nie, ale już po paru minutach miał kiedyś dość tego grania.

Dotarli do śluzy między poziomami. Conway sięgnął po lekki skafander niezbędny do przejścia przez pełen żółtawej mgły oddział chlorodysznych Illensańczyków, za którym rozciągały się baseny skrzelodysznych mieszkańców Chalderescola. Wkładał ten strój już tysiące razy i znał kolejne czynności na pamięć, ale i tak dwukrotnie sprawdził wszystkie złącza. Teraz nie był w pełni sobą, a regulaminy jasno mówiły, że personel medyczny przechowujący akurat w głowie zapisy z taśm edukacyjnych zobowiązany jest do szczególnie ścisłego przestrzegania wszystkich procedur.

Kontroler ciągle tkwił obok.

— Mogę pomóc w czymś jeszcze, poruczniku?

Oficer przytaknął.

— Jedna prosta sprawa, doktorze. Hardin, czyli szef dietetyków, pyta o właściwą konsystencję pożywienia Obrońcy. Powiada, że może wyprodukować syntetyczną papkę odpowiadającą we wszystkim potrzebom pacjenta, ale od tego, jak zostanie podana, też wiele zależy. Doświadczył pan krótkiego telepatycznego kontaktu z jednym z Obrońców, liczy zatem na informacje z pierwszej ręki. Bardzo mu na tym zależy.

— Później z nim porozmawiam — stwierdził Conway przed włożeniem hełmu. — Na razie proszę mu przekazać, że te bestie rzadko żywią się roślinami i przywykły do dań, które trzeba wydobywać spod pancerza albo wyjątkowo grubej skóry. Zwykle przy zdecydowanych protestach konsumowanego. Proponuję, aby wciskał papkę do długich rur z czegoś twardego, lecz jadalnego. Dobrze byłoby je mocować na wysięgnikach maszyny bijącej, aby zdobywanie pokarmu było odrobinę bardziej realistyczne. Osobnik poradzi sobie, bo jego szpony mogą przebić stalową płytę. Tak, Harding ma rację. Miska kaszki by go nie zadowoliła. — Znowu się zaśmiał. — Nie chcemy przecież, żeby popsuł sobie zęby.

Hudlariański oddział geriatryczny był stosunkowo nowy w strukturze Szpitala. Bardziej niż gdziekolwiek indziej skupiano się tutaj na udzielaniu pomocy nie tyle medycznej, ile psychiatrycznej, chociaż oczywiście dostępna była tylko dla garstki potrzebujących. Uważano jednak, że jeśli już ktoś ma szansę rozwiązać problem, to właśnie szpitalni specjaliści. Gdyby im się udało, zastosowane tu metody miały zostać upowszechnione na całym Hudlarze.

Na oddziale panowało ciążenie czterokrotnie większe od ziemskiego, jednak ciśnienie atmosferyczne ustalono kompromisowo tak, aby stwarzać jak najmniej trudności zarówno pacjentom, jak i personelowi. Dyżur pełniły trzy kelgiańskie pielęgniarki. Falując nieustannie sierścią okrytą skafandrami z modułami antygrawitacyjnymi, spryskiwały akurat mieszaniną odżywczą trzech z pięciu obecnych na oddziale pacjentów. Conway przypiął własny degrawitator, nastawił go na swoją ziemską masę, pomachał pielęgniarkom, aby sobie nie przeszkadzały, i podszedł do najbliższego z dwóch bezczynnych pacjentów.

Hudlariański składnik osobowości z miejsca dał o sobie znać, przyćmiewając pozostałe — melfiański, tralthański, kelgiański i gogleskański — a nawet w pewnym stopniu własne myśli Conwaya, który współczuł serdecznie pacjentowi i wraz z nim odczuwał irytację, że nie można mu obecnie pomóc.

— Jak się dziś czujesz? — spytał.

— Dziękuję, doktorze — odparł Hudlarianin zgodnie z oczekiwaniami. Podobnie jak większość nad wyraz silnych istot, również FROBowie byli łagodni, nieszkodliwi i skromni. Żaden z nich nie zaryzykowałby sprawienia przykrości lekarzowi stwierdzeniem, że źle się czuje. To sugerowałoby, że leczenie nie przebiega, jak powinno, i kwestionowałoby umiejętności medyka.

Niemniej i tak było widać, że wiekowy Hudlarianin nie jest w najlepszej kondycji. Sześć wielkich macek, które normalnie utrzymywałyby go w pionie zarówno w dzień, jak i podczas snu, zwisało bezwładnie po obu stronach kojca. Zgrubienia skóry, na których opierał się zwykle w trakcie marszu, straciły kolor i popękały. Same macki, mocne przecież jak stal i zdolne przy tym do wielkiej precyzji, drgały nieustannie w chorobliwym rytmie.

Hudlarianie zamieszkiwali środowisko o atmosferze tak gęstej, że unoszące się w niej mikroorganizmy tworzyły coś w rodzaju gęstej zupy, z której tubylcy wchłaniali składniki odżywcze wprost przez skórę na bokach i grzbiecie. Jednak u tego pacjenta mechanizm absorpcji zaczynał już zawodzić, więc spore obszary skóry pokryte były zaschniętymi płatami substancji odżywczej. Przed następnym posiłkiem należało je zmyć. Z każdym dniem było jednak coraz gorzej. Pacjent wchłaniał coraz mniej pożywienia, co z kolei przyspieszało zmiany skórne.

Procesy chemiczne zachodzące w niecałkowicie wchłoniętej karmie sprawiały, że resztki wydzielały niemiły zapach. Nie mógł się on jednak równać z odorem z okolic odbytu. Pacjent nie panował już nad zwieraczami i odchody spływały nieustannie mlecznobiałymi kroplami, usuwanymi po chwili przez ssawy kojca. Conway nie czuł oczywiście niczego, ponieważ miał skafander z zapasami powietrza, ale hudlariańska część jego osobowości znała te wonie i bardzo sugestywnie je mu przypomniała. Psychosomatyczne zapachy były zaś jeszcze bardziej przykre niż prawdziwe.

Niemniej umysłowo pacjent nadal był w pełni sprawny i na tym właśnie polegał tragizm sytuacji. Chociaż mózg miał zacząć obumierać dopiero kilka minut po zatrzymaniu się podwójnego serca istoty, rzadko zdarzało się, aby nieustanne cierpienie i powolny rozpad reszty ciała nie powodowały u starzejącego się Hudlarianina poważnych zaburzeń emocjonalnych.

Conway rozpaczliwie szukał sposobu, aby to zmienić. Przeglądał cały dostępny w czasie rejestrowania zapisu materiał związany z gerontologią, własne bolesne wspomnienia z dzieciństwa oraz to, czego nauczył się później. Jednak nigdzie nie znajdował żadnej wskazówki, a wszystkie elementy jego osobowości zgadzały się, że można już tylko zwiększać dawki środków przeciwbólowych, aby chociaż oszczędzić pacjentowi cierpień.

Dokonując rutynowych zapisków w karcie choroby, usłyszał, że membrana głosowa Hudlarianina lekko wibruje. Niestety, ten organ również został dotknięty zmianami i wydawane dźwięki były zbyt niewyraźne, aby autotranslator zdołał je zrozumieć. Conway mruknął kilka słów pocieszenia, o którym obaj wiedzieli, że jest całkiem daremne, i przeszedł do następnego kojca.

Stan tego pacjenta był odrobinę lepszy. Wdał się też zaraz w konwersację na wszystkie możliwe tematy, omijając tylko jeden: własną chorobę. Conway jednak nie dał się oszukać — dzięki zapisowi z hipnotaśmy wiedział, że pacjent chce się w pewien sposób nacieszyć ostatnimi godzinami dzielącymi go od początku szaleństwa. Następnych dwóch nie odzywało się w ogóle, ostatni zaś miał wiele do powiedzenia, ale brakło w tym jakiegokolwiek sensu.

Jego zakryta tłumikiem membrana wibrowała cały czas. Osłona miała oszczędzić wszystkim w pobliżu przykrych doznań, ale to, co się wydostawało, i tak skutecznie popsuło Conwayowi humor. Hudlarianin był już w bardzo złym stanie. Oprócz martwicy ogarniającej duże połacie skóry i wyraźnych zmian na zakończeniach kończyn doszło u niego do paraliżu dwóch macek, które sterczały teraz powykręcane niczym konary.

— To wymaga szybkiej operacji, doktorze — powiedziała siostra zajęta odżywianiem chorego, podkręciwszy uprzednio głośnik swojego autotranslatora. — Amputacja tych macek przedłuży mu życie. Jeśli oczywiście chcemy je przedłużać — dodała z typową dla Kelgian szczerością.

W zwykłych okolicznościach wydłużenie życia pacjenta było najnaturalniejszą i podstawową powinnością lekarza. Conway doskonale wiedziałby, jak postąpić w takiej sytuacji z Melfianinem, Kelgianinem czy Ziemianinem, ale u FROBów medycyna zaczęła się rozwijać dopiero po odkryciu tej rasy przez Federację. Jakakolwiek interwencja chirurgiczna była w ich przypadku wysoce ryzykowna. Przy tak gęstej atmosferze i wysokim ciążeniu ciśnienie wewnątrz ich organizmów również było bardzo duże.

Szczególny problem pojawiał się, gdy dochodziło do krwawienia, czego podczas operacji i zaraz po niej trudno było uniknąć, a dekompresja wywołana przez ranę operacyjną prowadziła do przemieszczeń, czasem zaś nawet uszkodzeń pobliskich organów. Stąd i pamięć Conwaya, i podszepty hudlariańskiego alter ego sugerowały daleko posuniętą ostrożność, podczas gdy pozostali lokatorzy jego umysłu proponowali niezwłoczną operację. Niemniej podwójna amputacja u wiekowego i mocno osłabionego pacjenta… Conway pokręcił ze złością głową i odwrócił się od kojca.

Kelgianka przyjrzała mu się uważnie.

— Czy to poruszenie głową było na tak czy na nie, doktorze?

— To znaczyło, że jeszcze nie podjąłem decyzji — odparł Conway i czym prędzej wyszedł, a właściwie uciekł na oddział noworodków.

Małe FROBy, zdawało się, miały szczególny talent do przyciągania wszystkich istniejących w ich naturalnym środowisku patogenów. Jeśli udawało im się przetrwać kilka pierwszych takich spotkań, wytwarzały naturalną odporność, którą zachowywały niemal do końca bardzo długiego życia. Szczęśliwie większość tych chorób, chociaż miała bardzo spektakularne objawy, nie była specjalnie groźna. Medycyna Federacji zdołała wynaleźć lekarstwa na kilka spośród nich, prace nad kolejnymi trwały. Kłopoty rosły, gdy choroby zaczynały się kumulować, osłabiając z wolna organizm. Kiedy nagromadziło się ich zbyt wiele, mogły doprowadzić do śmierci. Na razie nie zawsze można było jej zapobiec, dlatego też tak ważne było odkrycie sposobów leczenia wszystkich chorób młodocianych FROBów.

Gdy Conway wszedł na oddział i rozejrzał się po pełnym życia pomieszczeniu, hudlariańska część jego osobowości podpowiedziała mu, że całkowite uodpornienie może jednak nie być najlepszym rozwiązaniem. Miał wrażenie, że chociaż dzieci FROBów przestaną wtedy chorować, to gatunek jako taki ulegnie osłabieniu. Niemniej osobnik, który został dawcą zapisu, nie był lekarzem. Wśród Hudlarian brakowało prawdziwych lekarzy. Był kimś pośrednim między filozofem, psychologiem a nauczycielem. Mimo to jego sugestia zaniepokoiła nieco Conwaya. Przestał się nad nią zastanawiać dopiero wtedy, gdy mały, ledwie półtonowy dzieciak podbiegł do niego z krzykiem, że chce się bawić. Trzeba się było ewakuować…

Ustawił degrawitator na jedną czwartą g i skoczył prosto na przebiegającą nad salą galerię obserwacyjną. Dwie sekundy później młody Hudlarianin uderzył z hukiem w ścianę, po raz kolejny testując zarówno wytrzymałość konstrukcji, jak i izolację wyciszającą. Z góry Conway dostrzegł, że na oddziale przebywa niespełna dwudziestu pacjentów, chociaż pomimo znacznego ciążenia wszyscy byli tak ruchliwi, iż zdawało się, jakby było ich trzy razy więcej. Gdy zatrzymywali się czasem, żeby zmienić kierunek, widać było, że większość cierpi na rozmaite schorzenia skóry.

Dorosły Hudlarianin z przypiętym do grzbietu zasobnikiem mieszanki odżywczej zapędził właśnie jednego młodocianego do kąta, aby go nakarmić. Potem obrócił się i spojrzał na Conwaya.

Nosił odznaki praktykantki pielęgniarstwa, chociaż w tej chwili po prostu bawił dzieci. Conway domyślił się, że to jeden z trzech osobników, które przyleciały do Szpitala na szkolenie. Były pierwszymi w dziejach Hudlarianami, którzy postanowili związać swoje życie z medycyną. Według standardów rasy była to istota całkiem przystojna i, w odróżnieniu od kelgiańskiej siostry z oddziału geriatrycznego, bardzo uprzejma.

— W czym mogę pomóc, doktorze? — spytała, a Conwaya zalała fala tak silnych wspomnień jego hudlariańskiego alter ego, że przez chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa. — Ten, który chciał się z panem bawić, to pacjent numer siedem, młody Metiglesh. Dobrze reaguje na przepisane przez Diagnostyka Thornnastora leczenie. Jeśli pan sobie życzy, mogę go bez trudu złapać, żeby zbadał go pan skanerem.

No tak, dla niej to łatwa sprawa, pomyślał Conway. Właśnie dlatego hudlariańska siostra, chociaż była dopiero na praktyce, pełniła dyżur na tym oddziale. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, ile siły można i trzeba użyć wobec małych terrorystów, podczas gdy bardziej doświadczone opiekunki innych gatunków bałyby się nieustannie, że skrzywdzą pacjentów.

Nieletni Hudlarianie mieli wybitną skłonność do łobuzerstwa. Za to niektóre dorosłe osobniczki były niewiarygodnie piękne…

— Tylko przechodziłem, siostro — wydusił wreszcie Conway. — Wydaje się, że panuje tu pani nad wszystkim.

Niezależnie od własnej wiedzy na temat FROBów Conway miał teraz do dyspozycji jeszcze odczucia dawcy, który w chwili nagrywania był samcem. Pojawiły się też nieco mniej wyraziste wspomnienia z okresu, gdy był osobnikiem żeńskim, w tym z chwili narodzin potomka. Ciąża i poród na tyle zaburzyły jego równowagę hormonalną, że znowu zmienił płeć na żeńską. Hudlarianie mieli to rzadkie szczęście, że każdy z partnerów mógł urodzić własne dziecko.

— Wielu przedstawicieli różnych gatunków z hudlariańskimi zapisami w głowie zagląda tu zaraz po odwiedzeniu oddziału geriatrycznego — powiedziała siostra, nieświadoma wrażenia, które wywarła na Conwayu. Jego alter ego podsuwało mu cały czas nowe odczucia, wspomnienia, doświadczenia i pragnienia w tym miłosne. W lekarzu narastała chęć, aby okazać uwielbienie tej istocie, kochać się z nią w gargantuicznej kopulacji… Jednak to nie były jego marzenia.

Rozpaczliwie próbował odzyskać panowanie nad emocjami, pokonać fale pierwotnego instynktu, które nie pozwalały mu zebrać myśli. Starał się patrzeć jedynie na własne, odziane w cienkie rękawiczki dłonie spoczywające na barierce galerii.

— Dla Hudlarianina albo kogoś z hudlariańskim zapisem pobyt na oddziale geriatrycznym to bardzo przykre przeżycie. Sama nigdy nie wejdę tam z własnej woli i podziwiam tych, którzy jak pan robią to z poczucia zawodowego obowiązku. Podobno pobyt tutaj często pomaga potem wrócić do równowagi. Ale oczywiście może pan zostać, jak długo pan zechce. Z dowolnego powodu — dodała życzliwie. — Jeśli tylko będę mogła jakoś pomóc, proszę powiedzieć.

Hudlariański składnik osobowości Ziemianina szybował właśnie gdzieś wysoko, pośród skowronków. Conway wychrypiał więc tylko coś, czego autotranslator zapewne i tak nie zrozumiał, po czym ruszył galerią do wyjścia. Niewiele brakowało, a zacząłby biec.

Opanuj się, idioto, powiedział sobie w duchu. Ona jest sześć razy większa od ciebie…!

Загрузка...