Conway właśnie odsunął się, aby przepuścić grupę praktykantów wchodzących na galerię obserwacyjną dziecięcego oddziału Hudlarian, gdy uderzyło go w niej coś dziwnego. Nie wiązało się to wszakże z wyglądem owych czternastu istot, które reprezentowały pięć różnych gatunków, ani z tym, że nie okazano mu szacunku należnego starszemu lekarzowi pracującemu w największym wielośrodowiskowym szpitalu galaktyki.
Aby zostać skierowanym na staż do Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego, kandydat musiał być nie tylko dobrym lekarzem ze sporym doświadczeniem. Wymagano również rozwiniętych umiejętności adaptacyjnych. Przybywający z zewnątrz trafiał tu na warunki przekraczające możliwości wyobraźni przeciętnego śmiertelnika. U siebie każdy z tych lekarzy rzadko miał szansę spotkać obcego, podczas gdy w Szpitalu była to norma. Co więcej, chociaż na rodzinnych planetach byli zwykle szanowanymi medykami, tu musieli zaakceptować status stażysty. Bywały z tym kłopoty, wszelako zwykle nie trwały długo.
Conway uznał, że chyba przemęczony umysł płata mu figle. Miał nad czym się zastanawiać — od jakiegoś czasu krążyła po Szpitalu plotka, że szykują się zmiany w obsadzie jego statku szpitalnego, a wczesnym popołudniem miał się stawić u O’Mary i jak zwykle nie wiedział, czego może oczekiwać po naczelnym psychologu.
Na dodatek był zirytowany, ponieważ ostatnio trafiało mu się jakby więcej dodatkowych zajęć, niżby wynikało z samego etatu. Na przykład to oprowadzanie stażystów po Szpitalu, żeby choć wstępnie się w nim zorientowali. Załoga statku szpitalnego Conwaya miała od kilku miesięcy niewiele wezwań.
— Pacjenci na oddziale poniżej to bardzo młodzi Hudlarianie — powiedział, gdy stażyści stanęli już obok nierównym półkolem. — Należą do wybitnie wytrzymałej rasy i, jako dorośli, są szczególnie odporni na choroby czy urazy. Z tego właśnie powodu Hudlarianie nie rozwinęli nauk medycznych i daremnie byłoby szukać wśród nich lekarzy. Nauczyli się też akceptować wysoką śmiertelność niemowląt związaną z licznymi patogenami atakującymi młode organizmy zaraz po narodzinach. Te, które nie odziedziczyły odporności albo na czas jej nie rozwinęły, musiały umrzeć. Obecnie Szpital stara się opracować metodę możliwie najszerszej immunizacji jeszcze w stadium prenatalnym, ale jak dotąd bez szczególnych sukcesów. — Wskazał stojącego poniżej młodego Hudlarianina. — Już z samej postury i umięśnienia łatwo wywnioskować, że to istoty, które wyewoluowały na planecie o bardzo dużej grawitacji i proporcjonalnym do niej wysokim ciśnieniu atmosferycznym. Jedno i drugie jest odtwarzane na ich oddziale. Nie dostrzeżecie tu łóżek ani żadnych innych mebli. Pacjenci, którzy mogą się ruszać, układają się swobodnie na podłodze. Ich powłoki skórne są tak grube, że nie robi im różnicy, która część ciała styka się z podłożem. Ponieważ przedstawicielom innych gatunków niezwykle trudno jest odróżnić poszczególnych Hudlarian, każdy nosi swój identyfikator oraz kartę choroby przymocowane magnetycznymi klipsami do metalowej taśmy otaczającej lewą przednią kończynę. Każda z sześciu kończyn Hudlarianina może służyć z równym powodzeniem jako manipulator i odnóże. Jak wspomniałem, odtworzono tutaj zarówno ciążenie, jak i ciśnienie atmosferyczne właściwe planecie Hudlarian, jednak nie skład jej atmosfery, która przypomina gęstą, półpłynną zupę pełną odżywczych drobin, które wchłaniane są przez wyspecjalizowane fragmenty powłok skórnych. W warunkach szpitalnych wygodniej jest spryskiwać pacjentów specjalną mieszanką odżywczą. Dwóch pracowników technicznych właśnie to robi. Jak widzicie, obaj ubrani są w pancerne kombinezony. Teraz, gdy znacie już podstawowe cechy tych istot, jak moglibyście je sklasyfikować? Kto wie?
Przez chwilę panowała cisza. Humanoidalny Orligianin poruszył się niespokojnie, ale obfite owłosienie nie pozwalało dostrzec zmian wyrazu twarzy. Srebrzyste futro gąsienicowatych Kelgian było w ciągłym ruchu, jednak wyrażane w ten sposób emocje potrafili odczytać tylko przedstawiciele ich gatunku albo ktoś noszący w głowie zapis hipnotaśmy DBLF. Słoniowaci Tralthańczycy klasy FGLI i drobni Dewatti EGCL nie mieli części twarzowych w ludzkim rozumieniu tego słowa, a kwadratowe szczęki i głęboko osadzone oczy krabowatych Melfian nie wyrażały nic.
W końcu ciszę przerwał właśnie jeden z ELNT.
— Należą do klasy fizjologicznej FROB — powiedział zwięźle za pośrednictwem autotranslatora.
Odróżnienie Melfian sprawiało dużo kłopotu. Wszyscy byli prawie tej samej wielkości i tylko wzory na pancerzach mieli odrobinę inne. Na dodatek z czwórki obecnych krabowatych dwóch musiało być chyba bliźniakami. To właśnie jeden z nich udzielił odpowiedzi.
— Zgadza się — przytaknął Conway. — Jak się pan nazywa, doktorze?
— Danalta, starszy lekarzu.
I do tego uprzejmy, pomyślał Conway.
— Bardzo dobrze, Danalta. Ale dojście do tego wniosku zabrało ci sporo czasu. To, że inni w ogóle się nie odezwali, jest sprawą drugorzędną. Wszyscy musicie się nauczyć szybko i trafnie klasyfikować pacjentów…
— Przepraszam najmocniej, starszy lekarzu — wtrącił Melfianin. — Nie chciałem się wyrywać, by nie odebrać szansy kolegom. Moja wiedza, chociaż obecnie jeszcze ograniczona, opiera się na informacjach o systemie klasyfikacji fizjologicznej, do których zdołałem dotrzeć na moim zacofanym technologicznie świecie, gdzie nie mamy wielu okazji do kontaktów międzykulturowych czy szerokiego dostępu do danych na temat Szpitala. Poza tym Hudlarianie są tak unikatową i specyficzną formą życia, że nie można przydzielić ich do innej klasy niż FROB.
Conway nie uznałby planety Melf — ani żadnej należącej do Federacji — za zacofaną, więc Danalta musiał przybyć z którejś z kolonii założonych w ostatnich latach przez jego rasę. Zakwalifikowanie się na staż w Szpitalu musiało w tych warunkach wymagać od niego determinacji i zawodowej kompetencji. Okazał się wprawdzie w dziwny sposób równocześnie uprzejmy, przebiegły w swojej skromności i przemądrzały, niemniej dla przepracowanego lekarza taki bystry asystent mógł się okazać skarbem. Conway postanowił, że z czysto prywatnych, wręcz samolubnych powodów będzie miał oko na Danaltę.
— Skoro trudno wykluczyć, że twoi koledzy są w tej kwestii gorzej poinformowani niż ty, przedstawię w skrócie na czym opiera się stosowany przez nas system identyfikacji. Wykładowcy poszczególnych specjalności wprowadzą was później w jego detale.
Spojrzał na Danaltę, ale stażyści nieco się kręcili i Conway nie potrafił orzec, który z Melfian jest tym właśnie bystrzakiem.
— Dotąd, gdy spotykaliście obcych, zwykle były to ofiary wypadków albo nagłych zachorowań i nie zdarzało się, aby reprezentowali więcej niż jeden gatunek. Wystarczało więc określać ich według planety pochodzenia. Tutaj jednak konieczna jest dokładna i błyskawiczna identyfikacja, gdyż wielu z docierających do nas pacjentów nie jest w stanie udzielić niezbędnych informacji. Stąd właśnie rozwinęliśmy czteroliterowy system kodowy, który opiera się na następujących zasadach. Pierwsza litera określa poziom ewolucyjny gatunku w chwili, gdy stał się inteligentny. Druga typ i rozmieszczenie kończyn, narządów zmysłów i otworów ciała. Ostatnie dwie zaś informują o rodzaju metabolizmu i potrzebach pokarmowych, jak również o mieszance gazów typowych dla naturalnego środowiska istoty. To z kolei wskazuje na poziom grawitacji i wymagane ciśnienie atmosferyczne, które mają wpływ na masę oraz grubość powłok skórnych. — Conway uśmiechnął się, chociaż wiedział, że minie jeszcze sporo czasu, nim stażyści nauczą się rozpoznawać, co oznacza ten grymas Ziemianina. — Zwykle w tym momencie muszę przypominać niektórym naszym świeżym współpracownikom, że poziom ewolucji nie jest równoznaczny z poziomem inteligencji i że taka albo inna klasyfikacja nie daje podstaw do poczucia wyższości nad innymi…
Potem wyjaśnił, że umieszczone na pierwszym miejscu litery A, B i C oznaczają skrzelodysznych. Na większości planet życie rozwinęło się w morzu i nierzadko tam też doszło do stadium rozumnego. D, E i F to ciepłokrwiści tlenodyszni i ta grupa obejmuje większość inteligentnych ras Federacji. G i K to również tlenodyszni, ale owadopodobni. L i M natomiast odnoszą się do skrzydlatych istot żyjących w bardzo niskim ciążeniu.
Chlorodyszne formy życia obejmowały grupy określane literami O i P, po czym następowały rzadsze, złożone i zdumiewające niekiedy gatunki, w tym żywiące się twardym promieniowaniem oraz istoty zimnokrwiste, krystaliczne i zmiennokształtni. Stworzenia, które miały zmysły rozwinięte do poziomu pozwalającego im obywać się bez kończyn, otrzymywały niezależnie od kształtu określenie V.
— System nie jest wszakże doskonały — powiedział Conway. — Wynika to z braku wyobraźni i zdolności przewidywania jego twórców. Przykładem mogą być istoty klasy AACP, które otrzymały oznaczenie odpowiadające skrzelodysznym, chociaż cechuje je roślinny metabolizm. Brak jednak desygnatów dla tak wczesnego ewolucyjnie poziomu rozwoju.
Conway wskazał nagle pielęgniarkę, która spryskiwała młodego FROBa substancją odżywczą, i spojrzał na Melfianina.
— Może zechce pan określić tę formę życia, doktorze Danalta.
— Nie jestem Danalta — odparł krabowaty. Wprawdzie autotranslator nie oddawał emocjonalnego zabarwienia wypowiedzi, ale i tak wydawało się, że Melfianin jest urażony.
Przepraszam — powiedział Conway i rozejrzał się za drugim przybyszem z Melfu, ale go nie dostrzegł. Pomyślał, że zdolny medyk ze znanych sobie tylko powodów musiał schować się za grupą Tralthańczyków. Zanim jednak zdążył powtórzyć pytanie, jeden ze słoniowatych zaczął udzielać odpowiedzi.
— Wskazana przez pana istota ma na sobie ciężki kombinezon ochronny — zahuczał FGLI z typową dla tego gatunku drobiazgowością. — Jedyny odsłonięty fragment ciała to widoczna przez wizjer hełmu twarz, której jednak nie mogę się dokładnie przyjrzeć, gdyż światło lamp odbija się w szkle. Ponieważ skafander ma własny napęd, trudno wnioskować o liczbie i rodzaju kończyn, niemniej ogólny kształt i wielkość, a także cztery manipulatory rozmieszczone u podstawy stożkowej sekcji kryjącej głowę, pozwalają przypuszczać, że chodzi o Kelgianina. Zakładam przy tym, że układ manipulatorów z powodów ergonomicznych odpowiada naturalnemu rozmieszczeniu kończyn tej istoty, moje rozpoznanie zaś, że chodzi o DBLF, potwierdzają pojawiające się chwilami na skraju pola widzenia w hełmie szarawe włosy, również typowe dla Kelgian.
— Bardzo dobrze, doktorze! — zawołał Conway, ale zanim zdążył spytać Tralthańczyka o imię, drzwi oddziału otworzyły się gwałtownie i do środka wjechał kulisty wehikuł na gąsienicach. W połowie wysokości otaczała go obręcz rozmaitych czujników i manipulatorów, a na przedniej powierzchni widniały insygnia Diagnostyka. Conway wskazał na przybysza. — A jego jak opiszecie?
Tym razem pierwszy odezwał się jeden z Kelgian.
— W tym przypadku pomocna może być wyłącznie dedukcja — powiedział, falując futrem. — Mamy tu samobieżną kabinę ciśnieniową, która sądząc po widocznych usztywnieniach, ma chronić tak pacjentów i personel oddziału, jak i samego załoganta. Nie da się powiedzieć, czy istota ta ma jakieś nogi, natomiast po liczbie urządzeń na zewnątrz przypuszczam, że nie ma wielu kończyn wykorzystywanych jako manipulatory ani wielu narządów zmysłów i musi korzystać z tak bogatego wsparcia. Przy braku informacji na temat grubości ścian kuli nie potrafię powiedzieć nic więcej o tym, kto się w niej kryje.
Kelgianin umilkł na chwilę i, niczym futrzany znak zapytania, przysiadł na tylnych nogach. Sierść nadal falowała mu regularnie, podczas gdy futra trzech jego kompanów zdawały się drżeć niczym targane silnym wiatrem.
Pozostali członkowie grupy jakby się ożywili. Tralthańczycy podnosili i opuszczali słoniowe nogi, Melfianie skrobali chitynowymi odnóżami o pokład, Orligianie zaś pokazywali co rusz zęby bielejące pośród ciemnej sierści. Conway miał nadzieję, że tylko się uśmiechają.
— Znam dwa typy istot, które korzystają z podobnych pojazdów ciśnieniowych — odezwał się w końcu Kelgianin. — Różnią się znacznie zarówno wyglądem, jak i wymogami środowiskowymi, jednak oba wydają się tleno— i chlorodysznym mocno niezwykłe. W jednym przypadku chodzi o metanowców, którzy najlepiej czują się w temperaturze tylko o kilka stopni wyższej od zera absolutnego. Rozwinęli się oni na światach oderwanych od własnych słońc i dryfujących w lodowatej próżni międzygwiezdnej. Fizycznie nie są to istoty wielkie, ich masa dochodzi do jednej trzeciej mojej masy, jednak w obcym środowisku muszą korzystać z rozbudowanej i wymagającej częstego doładowywania maszynerii…
Aż trzech takich! — pomyślał Conway i rozejrzał się w poszukiwaniu Tralthańczyka, który trafnie rozpoznał odzianą w skafander DBLF, oraz Melfianina opowiadającego wcześniej o FROBach. Był ciekaw, jak reagują na wypowiedź kolejnego zdolnego stażysty, ale grupa tak się nieustannie przemieszczała, że nie zdołał ich odnaleźć. Powróciło natomiast wrażenie, że jest w tej gromadce coś dziwnego…
— Druga forma życia, która wchodzi w grę, zamieszkuje pokrytą wodą planetę o wysokiej grawitacji. Jest to świat krążący bardzo blisko macierzystej gwiazdy. Jego mieszkańcy oddychają przegrzaną parą i mają niezmiernie ciekawy metabolizm, o którym jednak nie wiem zbyt wiele. Również są to małe istoty, lecz wymagają wielkich powłok ochronnych wyposażonych w silne grzejniki i grubej izolacji z zewnętrznym chłodzeniem. W przeciwnym razie stanowiłyby zagrożenie dla innych. Ponieważ na oddziale Hudlarian jest gorąco i wilgotno, niskie temperatury wymagane przez SNLU powodowałyby, że ich warstwy ochronne, mimo dobrej izolacji, pokryłyby się z wierzchu skroploną parą wodną. W tym przypadku nie widzę jej, skłonny jestem więc sądzić, że mamy do czynienia z przedstawicielem rasy ciepłolubnej. Słyszałem, że jeden z jej przedstawicieli jest tutaj Diagnostykiem. Tyle mogę powiedzieć na podstawie dedukcji, domysłów i niejakiej własnej wiedzy, starszy lekarzu — zakończył Kelgianin. — Pod względem fizjologicznym określiłbym tę istotę jako TLTU.
Conway przyjrzał się falującej z wolna sierści niezwykle spokojnego stażysty, a potem poruszanym gwałtownymi spazmami futrom innych Kelgian.
— Jakkolwiek do niej doszedłeś, to poprawna odpowiedź — stwierdził powoli, jak zwykle gdy intensywnie o czymś myślał.
Pamiętał o szczególnej cesze DBLFów, którzy właśnie poprzez bezwiedne poruszenia sierścią okazywali swoje stany emocjonalne, co powodowało, że rasa ta nie znała kłamstwa i zawsze mówiła to, co myślała. Sztuka dyplomacji i takt obce były Kelgianom z przyczyn czysto fizjologicznych.
Nie zapomniał też o szczególnym mechanizmie rozrodczym krabowatych ELNT, który wykluczał narodziny bliźniaków. Co więcej, wypowiedzi wszystkich trzech zdolnych stażystów były podobne, Kelgianin zaś skłonny był uznać TLTU za mało wyjątkową formę życia…
Wrażenie, że jest w tej grupie coś niezwykłego, było jak najbardziej na miejscu. Już wtedy, na samym początku, powinien zaufać swoim odczuciom. Tak… przez cały czas byli nerwowi i ani razu nie spytali o Szpital. Jakaś zmowa? Nie przejmując się wywieranym wrażeniem, przyjrzał się po kolei wszystkim stażystom.
Czterej Kelgianie, dwaj Dewatti EGCL, trzej Tralthańczycy, czterej Melfianie i dwaj Orligianie — łącznie czternastu.
Nie, Kelgianie nie są uprzejmi ani też zdolni tak dalece kontrolować poruszeń futra, pomyślał ostatecznie, gdy odwrócił spojrzenie od grupy.
— Kto jest taki dowcipny? — spytał, wpatrując się w widoczną za szybą salę.
Nikt nie odpowiedział.
— Z braku jakichkolwiek pewnych danych pozostaje mi oprzeć się na dedukcji i skąpych wynikach obserwacji — stwierdził z sarkazmem, który musiał zginąć w tłumaczeniu, ale zapewne cała grupa i tak wiedziała, o co chodzi. — Zwracam się teraz do tego spośród was, który potrafi niczym ameba wytwarzać dowolne kończyny, narządy zmysłów i powłoki skórne odpowiadające obecnym wymogom środowiska. Domyślam się, że istota ta wyewoluowała na planecie o nieregularnej orbicie powodującej drastyczne zmiany klimatu. Aby przetrwać w tych warunkach, konieczne było rozwinięcie szczególnych mechanizmów adaptacyjnych. One to właśnie, a nie kły i pazury, pozwoliły interesującemu nas gatunkowi rozwinąć inteligencję, stworzyć cywilizację i zająć dominujące miejsce w ekosferze. Spotykając naturalnego wroga, miał do wyboru ucieczkę, mimikrę albo przybranie postaci, która przepełniała napastnika strachem. Szybkość, z jaką dokonuje owych przemian, oraz doskonałość naśladownictwa, o której wszyscy mogliśmy się przekonać, sugeruje ponadto, że mamy do czynienia z empatą. Przy tak rozwiniętych zdolnościach obronnych wszelkie niebezpieczeństwa zostały na pewno sprowadzone do minimum. Jedyne, co może zagrozić takiej istocie, to przypadkowe zniszczenie lub wystawienie na bardzo wysokie temperatury. Tym samym nie należy oczekiwać, aby nasz gatunek rozwinął chirurgię, zapewne bowiem sam pomysł leczenia operacyjnego jest mu obcy. Dodatkowym skutkiem wspomnianej odporności będzie zapewne szczególny rozwój dziedzin filozoficznych i nieprzywiązywanie większej wagi do rozwoju techniki. Gdybym miał cię sklasyfikować, powiedziałbym, że należysz do typu TOBS — zakończył Conway, obracając się raptownie ku grupie.
Bez wahania podszedł do trzech Orligian. Dobrze pamiętał, że powinno ich być tylko dwóch. Spokojnym, ale zdecydowanym gestem sięgnął po kolei do ich ramion, aby przesunąć palcem między rzemieniem stroju a futrem. Za trzecim razem palec napotkał opór, gdyż pas stanowił jedno z włosem.
— Jakie ma pan plany, doktorze Danalta? — spytał oschle. — Czy jest może wśród nich coś bardziej ambitnego niż dzisiejsza zabawa?
Ramiona i głowa istoty stopniały na chwilę, upodabniając się do melfiańskiego pancerza, lecz wkrótce przed lekarzem ponownie stał Orligianin. Conway pomyślał, że będzie musiał przywyknąć do takich niepokojących widoków.
— Bardzo przepraszam, starszy lekarzu — powiedział Danalta. — Nie chciałem sprawić kłopotu. Dla mnie jest bez znaczenia, jaką akurat postać przyjmuję, pomyślałem jednak, że w celu łatwiejszego nawiązania kontaktów i z przyczyn, że tak powiem, środowiskowych, lepiej będzie, jeśli postaram się naśladować formy spotykanych tu istot. Poza tym chciałem możliwie wiele razy przećwiczyć szybkie przemiany przed kimś, kto wyłapie wszelkie niekonsekwencje. Jeszcze na wahadłowcu rozmawiałem o tym z członkami grupy. Zgodzili się mi pomóc. Starając się o przydział do Szpitala, chciałem pracować z przedstawicielami jak największej liczby gatunków — dodał pospiesznie. — Uznałem, że będzie to ogromne wyzwanie dla moich zdolności naśladowczych, które są rozwinięte lepiej niż u większości moich ziomków, chociaż niewątpliwie napotkam i takie istoty, do których nie zdołam się upodobnić. Obawiam się, że nie rozumiem w pełni słowa „dowcipny”, które nie ma wiernego odpowiednika w moim języku, niemniej jeśli uraziłem swym zachowaniem, przepraszam najmocniej.
— Przeprosiny przyjęte — rzekł Conway, wspominając własną grupę sprzed wielu lat i jej ówczesną działalność, która często miała tylko iluzoryczny związek z medycyną. — Doktorze Danalta, jeśli zależy panu na spotkaniu przedstawicieli jak największej liczby gatunków, niebawem pańskie pragnienie się spełni — dodał, zerkając na zegarek. — Proszę wszystkich za mną.
Jednak Orligianin, który nie był Orligianinem, nie ruszył się z miejsca.
— Jak trafnie pan wydedukował, doktorze, nie znamy właściwie medycyny — powiedział. — Przybywając tutaj, kierowałem się nie tyle idealistycznymi pobudkami, ile samolubnym pragnieniem przeżycia czegoś ciekawego. Owszem, w pewnych sytuacjach mogę być bardzo przydatny. Gotów jestem przybierać kształty istot, które trzeba podnieść na duchu, w sytuacji gdy w pobliżu brak przedstawicieli ich gatunku. Mogę też zmieniać się, aby sprostać śmiertelnie groźnym dla innych warunkom środowiska, szczególnie gdy liczyć się będzie każda chwila i zabraknie czasu na wkładanie skafandra ochronnego. Potrafię również wytwarzać wysoko wyspecjalizowane kończyny przydatne chociażby przy operacjach. Wszystko to mogę, ale nie jestem, co pragnę wyraźnie zaznaczyć, lekarzem. Proszę zatem nie zwracać się do mnie „doktorze”.
Conway roześmiał się.
— Jeśli to właśnie zamierza pan u nas robić, czy chce pan tego czy nie, zostanie pan szybko doktorem i nikt nie będzie pana nazywał inaczej.