ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Dzięki medycznemu wyposażeniu Rhabwara oraz doświadczeniu całego zespołu kulinarna edukacja Wemaran postępowała powoli naprzód. Niemniej dwustronny przekaz informacji nie ograniczał się już do kulinariów. Z wolna przybysze zaczynali tworzyć sobie pełny obraz problemu, Wemaranie zaś uczyli się spoglądać na siebie oczami przybyszów, którzy nieustannie próbowali znaleźć jakieś rozwiązanie. Z obu stron krzywa uczenia się była satysfakcjonująco stroma.

Wemar był światem pełnym gęstych zielonych lasów, na którym dominująca forma życia wyewoluowała w sposób dość typowy, przechodząc szybko od czasów przedrozumnych do fazy rozwiniętej cywilizacji technicznej i społeczeństw zawierających takie czy inne sojusze. Co pewien czas między poszczególnymi grupami zdarzały się poważne konflikty, w trakcie których dochodziło do masowego użycia coraz doskonalszych systemów broni. Szczęśliwie Wemaranie nie odkryli energii nuklearnej, dzięki czemu ich cywilizacja zdołała przetrwać na tyle długo, by nauczyć się pokojowego współistnienia. Niestety, równocześnie okazali się na tyle krótkowzroczni, że rozmnażając się bez umiaru, skłonni byli uznawać zasoby swojego świata, tak zwierzęce, jak roślinne i mineralne, za niewyczerpane.

Zbyt późno dorobili się orbitalnych oczu pozwalających dojrzeć, co zrobili ze swoją planetą.

Liczba Wemaran potrajała się w każdym pokoleniu i proporcjonalnie do tego rósł też poziom zanieczyszczeń powietrza produktami konwencjonalnego przemysłu. Ostatecznie zjonizowane warstwy atmosfery, które chroniły powierzchnię planety przed szkodliwą częścią widma światła słonecznego, zaczęły się stawać coraz cieńsze. Podobnie jak na większości światów, których oś obrotu nie była nachylona do płaszczyzny orbity i na których brakowało pór roku, i tutaj zmiany meteorologiczne związane były głównie z ruchem obrotowym planety, tym samym zaś pogoda była dość przewidywalna i nie obfitowała w bardziej spektakularne zjawiska, a zanieczyszczenia przedostające się do wyższych warstw atmosfery gromadziły się przede wszystkim nad biegunami. Tam też najpierw zanikły ochronne warstwy i stamtąd zmiany zaczęły się przesuwać ku gęściej zamieszkanym strefom i dalej.

Był to proces stopniowy, jednak z wolna powierzchnia planety, najpierw w rejonach umiarkowanych, potem subtropikalnych, zaczęła obumierać. Ginęły rośliny, ginęły wielkie stada bydła, których byt zależał od upraw. To samo działo się z rybami i roślinami wodnymi na przybrzeżnych płyciznach. Pozbawieni mięsa Wemaranie cierpieli głód i też coraz powszechniej chorowali. Słońce, które kiedyś sprawiało, że wszystko zielone rosło i kwitło, teraz paliło i zabijało. Tajemnicze choroby skóry i oczu zbierały śmiertelne żniwo.

W końcu doszło do nieuniknionego załamania technologicznego. Spadek populacji przyspieszały wybuchające coraz częściej wojny między grupami mieszkającymi w strefie równikowej a stosunkowo dobrze jeszcze odżywionymi mieszkańcami stref umiarkowanych. W ciągu ostatnich dwustu lat sytuacja ustabilizowała się na tyle, że liczba ludności nie malała już, a brak przemysłu sprawił, iż poziom zanieczyszczeń spadał i planeta się odradzała. Wiatr słoneczny ponownie jonizował górne warstwy atmosfery.

Naukowcy z Tremaara skłonni byli uważać, że na przestrzeni czterech albo pięciu pokoleń przyroda winna wrócić do normy. Pozostawała jednak kwestia Wemaran i tego, czy dotrwają do tej chwili i czy ponownie nie doprowadzą z czasem do katastrofy, rozmnażając się bez umiaru i reaktywując szkodliwe technologie.

— Mogę tylko powtórzyć, że gdy następnym razem dojdzie do podobnej katastrofy, Wemaranom może udać się wygubić własny gatunek — powiedział z całą powagą Gurronsevas.

Remrath nie podniósł głowy znad zimnych deserów, które przygotowywał dla nauczycieli i uczniów.

— Wemaranie nie lubią, by przypominano im nieustannie, że byli karygodnie lekkomyślni — rzekł ze złością. — Bez wątpienia nie lubią.

— Źle się wyraziłem. Nie jesteście lekkomyślni, nie zasługujecie też na żadną karę. W każdym razie nie dotyczy to żadnego znanego mi Wemaranina. Zbrodnię popełnili wasi przodkowie. Wy tylko odziedziczyliście problem, który musicie rozwiązać.

— Wiem, wiem — mruknął Remrath, nadal nie spoglądając na rozmówcę. — Jedząc warzywa?

— Jeszcze trochę, a w ogóle nie będzie co jeść — zauważył nie pierwszy raz Gurronsevas.

Przez kilka minionych dni stali się sobie wyraźnie bliżsi. Może nie byli przyjaciółmi, ale coraz częściej po prostu mówili prawdę, zamiast poprzestawać na uprzejmościach. Wspomagający dietetyka wszystkimi możliwymi do zdobycia informacjami o kulturze Wemaran słuchacze na Rhabwarze byli z początku przerażeni i co rusz przypominali mu, że jest ich jedynym sprawnym kanałem komunikacji. Chcieli też, by jak najszybciej wytłumaczył Remrathowi i innym powagę sytuacji, której sam do końca nie pojmował, skoro nie był ani medykiem, ani antropologiem, ani biologiem.

Gdy poprosił o rozwinięcie tematu, patolog Murchison potraktowała go tak samo, jak Tawsar zwykła traktować uczniów opóźnionych w opanowywaniu materiału. Ale Gurronsevas rzeczywiście nie wiedział nic o dryfie genetycznym ani o rozmaitych precedensach takich przemian jak ta, którą przechodzili Wemaranie, wkraczając w dorosłość. Słyszał o ziemskich żabach, ale traktował je jak przysmak tamtejszej kuchni i nie obchodził go wcześniej ich cykl rozwojowy, nawet jeśli przypominał on pod pewnym względem rozwój osobniczy Wemaran.

W odróżnieniu od Murchison, nie łapał w młodości kijanek i nie trzymał ich w słoiku, gdyż na jego planecie nie było odpowiedników tych zwierząt. Ostatecznie jednak patolog wytłumaczyła mu dobitnie różnice pomiędzy systemami trawiennymi roślinożerców, mięsożerców i wszystkożernych.

Wielkie zwierzęta roślinożerne jadły zwykle przez cały czas, którego tylko nie poświęcały na sen. Ich pokarm miał niską wartość energetyczną i żołądki tych stworzeń musiały nieustannie oddzielać to, co jadalne, od przeważających w zieleninie włókien roślinnych. Zagrożone przez drapieżców, przeżuwacze potrafiły poruszać się całkiem szybko i bronić rogami albo kopytami, brakło im jednak wytrzymałości i szybkości, które cechowały drapieżców spożywających o wiele łatwiej przyswajalny i bardziej kaloryczny pokarm.

Trzeba było szczególnych wymogów środowiskowych, by roślinożerni wyewoluowali w gatunek dominujący czy inteligentny na tyle, żeby mógł stworzyć cywilizację. Zwykle przeżuwacze pozostawały na poziomie zwierzęcym, ginęły podczas polowań albo były udomawiane i hodowane jako źródło pokarmu przez gatunek, który znalazł się na samym szczycie. Z kolei drapieżcy rzadko osiągali taki poziom współpracy, który pozwalałby im nawiązywać więzi poza rodziną, co było warunkiem stworzenia kultury i zmiany przyzwyczajeń, w tym żywieniowych.

O wiele większe zdolności adaptacyjne przejawiały gatunki wszystkożerne, jako że zawsze miały wybór między łowiectwem a zbieractwem, a w czasach zrębów cywilizacji między hodowlą a uprawą roli. Kiedy w oczy zaglądało im widmo zagłady, gdyż zboża przestawały wschodzić, bydło zaś chorowało i padało tak, jak to się zdarzyło na wielką skalę na Wemarze, byli w stanie znaleźć inny sposób przetrwania.

Istniała znacznie łatwiejsza droga od tej, którą podążali Wemaranie, wracając do klasycznego łowiectwa.

— Te gatunki, które przetrwały, przeszły na nocny tryb życia — ciągnął Gurronsevas. — Czy pod wpływem doświadczenia, czy instynktu, zmieniły swoje pory aktywności i za dnia chronią się w jaskiniach raz jamach. Ponieważ mogą polować tylko na siebie nawzajem, stały się naprawdę bardzo niebezpieczne. Sam opowiadałeś mi, że myśliwi muszą często spędzać wiele godzin na słońcu, rozkopując w strojach ochronnych głębokie nory albo tropiąc miejsce schronienia drapieżnika, który nocą ma nad nimi zdecydowaną przewagę. To trudna i ryzykowna praca i nierzadko wasi myśliwi stają się ofiarami. Uprawa warzyw nie wzbudzi niczyjego podziwu i nie zapewni sławy myśliwemu, ale to praca łatwiejsza i dająca większe szanse na przetrwanie, bo warzywa nie są agresywne. Chyba że weźmie się do nich zbyt wiele cressle.

— To poważna sprawa — powiedział Remrath. — Wemaranie zawsze jadali mięso.

Gurronsevas pożałował nagle, że nie może się skonsultować z majorem O’Marą albo jeszcze lepiej — z Ojczulkiem Liorenem. On posługiwał się logiką, jego partner bazował na wierze, naukowe fakty spotykały się z przekonaniem, które urosło niemal do miana religii. I jak to często działo się w podobnych przypadkach, nauka przegrywała.

— Masz oczywiście rację. Sprawa jest poważna i Wemaranie zawsze byli mięsożerni, przynajmniej według wszystkich waszych przekazów. Wiele wieków temu, gdy lasy i pola pełne były zwierząt, na które można było bez lęku polować w blasku słońca, chyba nie tylko dorośli jedli mięso. Małe dzieci, które przestawały ssać mleko matki, żywiono cienkim bulionem warzywnym na mięsie, ponieważ ich żołądki nie były gotowe przyswajać wyłącznie mięsa. Do tego doszli nasi badacze na statku i mi też wydaje się, że to słuszny domysł. Jednak już w młodym wieku młodzież zaczynała jeść tyle samo mięsa co dorośli. Ale nie działo się to z konieczności. Ani oni wtedy nie byli tak naprawdę mięsożerni, ani wy nie jesteście. Fizycznie Wemaranie nie nadają się na rolników. Macie długie tylne kończyny i ogony, zwykliście poruszać się szybko i raptownie zmieniać kierunek, można więc sądzić, że wyewoluowaliście jeszcze w przedrozumnych czasach z wielkich drapieżców. Aż do chwili, gdy wasz świat został dotknięty przez katastrofę ekologiczną, mięsa było dość i polowanie oraz hodowla były łatwiejszymi sposobami pozyskiwania pokarmu niż uprawa. To sprawiło, że konieczność, czyli jedzenie przede wszystkim mięsa, stała się cnotą. Ale gdy zasoby mięsa zaczęły się kurczyć, wy zaś nie potrafiliście zmienić sposobu myślenia, owa cnota zwiększyła wasze problemy. Nie wiem tego na pewno — dodał Gurronsevas, widząc, że Remrath chce zaprotestować. — Mogę tylko spekulować, co się działo dwa albo trzy wieki temu. Sądzę jednak, że kiedy brak mięsa stawał się coraz bardziej dokuczliwy, wydłużał się też okres żywienia dzieci potrawami roślinnymi, aż doszło do tego, co jest teraz, że mięso jadają tylko dorośli. Zapewne niedługo potem rozciągnięto to na starych, którzy lata aktywności mieli już za sobą. Możliwe, że doszło do tego na ich prośbę. Prawdopodobnie wkrótce mięso było tylko dla myśliwych obu płci, jako że to od nich, stawiających czoło największemu niebezpieczeństwu, zależało przetrwanie grupy. Oni musieli odżywiać się najlepiej. W najtrudniejszych chwilach nikt zatem nie protestował, gdy zachowywali skromną zdobycz dla siebie. Nie z samolubstwa, ale z przekonania, że jeśli oni zginą, zginą wszyscy Wemaranie. Czy nie tak?

Powracający łowcy maszerowali wolniej, niż się spodziewano, Gurronsevas miał nieco czasu, aby poznać mowę ciała i mimikę Remratha. Teraz stary kucharz wyglądał na speszonego i zawstydzonego, a te odczucia mogły łatwo zmienić się w złość. To nie była odpowiedź. Z chęci niesienia pomocy dietetyk za bardzo naciskał na przyjaciela. Czasem, tak jak teraz, musiał prędko szukać sposobu, aby rozluźnić atmosferę i nie dopuścić do natychmiastowego zerwania kontaktu.

— Czy gdybym ich poprosił, daliby mi nieco mięsa? — spytał. — Naprawdę mały kawałek. Potrafię być bardzo twórczy, gdy chodzi o przyrządzanie mięsa.

Remrathowi jakby na chwilę tchu zabrakło. Potem wydał szereg szczekliwych dźwięków, które były u niego odpowiednikiem śmiechu.

— W żadnym razie! — powiedział. — Mięso jest zbyt cenne, aby pozwolić je zmarnować obcemu specjaliście od gotowania warzyw.

Gurronsevas milczał, czekając, aż Remrath sam pojmie, że uraził przyjaciela, i postanowi przeprosić.

— Wiem, że nie zepsułbyś mięsa rozmyślnie. Ale zmieniłbyś jego smak swoimi sosami i przyprawami, tak że nie poznaliby, że to mięso. — Wahał się chwilę. — Masz rację. Jeśli polowanie nie jest szczególnie udane, a za mojej pamięci nie było takie ani razu, odkąd opuściłem szeregi łowców i zostałem nauczycielem, ani młodzi, ani starzy nie dostają mięsa. Czasem zdarzy się, że myśliwy da coś w wielkiej tajemnicy swoim rodzicom albo potomstwu, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio był taki wypadek. Mięso jest zatem na tyle rzadkie, że nawet myśliwi muszą jeść warzywa — dodał Remrath tak cicho, że Gurronsevas ledwie go usłyszał. — Inaczej jadaliby szalenie skromnie. Twierdzą wszakże, że ta odrobina mięsa, która znajduje się w ich daniach, dodaje im sił. Czują się uprzywilejowani przez to, że znają jego smak. Ale obawiam się, że ta duma częściej odbiera im siły, niż ich przydaje.

To coś Gurronsevas usiłował przekazać przyjacielowi już od dłuższego czasu, jednak nie pora była wracać do dawnych sporów.

— Zatem musimy tak gotować warzywa, aby myśliwi zaczęli zazdrościć innym smacznego jadła — powiedział ze śmiechem.

Remrath nie roześmiał się.

— Kilka dni temu, nim jeszcze wszyscy zapragnęli jadać twoje trzydaniowe obiady, byłaby to kuriozalna myśl. Ale teraz… Gurronsevas, warzywne nowinki dla młodych i starych to za mało. Jeśli Wemaranie mają przetrwać jako rasa, muszą mieć mięso. A nasi myśliwi się spóźniają. Ale… Nie muszę ci chyba przypominać o obietnicy waszego pierwszego uzdrawiacza, że odlecicie przed powrotem myśliwych?

Prilicla zostawił Gurronsevasowi decyzję co do tego, kiedy powiedzieć mieszkańcom kopalni, że ich łowcy są już blisko, i to chyba był właściwy moment. Jednak dobrej nowinie winno towarzyszyć przypomnienie, że Wemaranie muszą zmienić sporo w swoim życiu. Dietetyk otworzył saszetkę, którą nosił przy pasie, i zapuścił do niej oko, szukając zdjęć z pojazdu zwiadowczego.

— Wszyscy Wemaranie, tak młodzi, jak i starzy, całkiem dobrze wychodzą na diecie warzywnej — powiedział. — Są zdrowi i silni. Nasi uzdrawiacze, którzy wiedzą dużo o sposobach odżywiania się istot z różnych światów, mówią, że młodzi dorośli również mogliby ją z powodzeniem stosować. Zgadzają się, że mięso jest dla nich dobre, ale nie musi być ono wcale jedynym źródłem energii. Sądzimy, że jedzenie mięsa stało się dla was czymś w rodzaju religijnego dogmatu, nawykiem powstałym wiele pokoleń temu. Jednak jest to tylko nawyk i można go zmienić. Ale nie rozpoczynajmy nowej dyskusji — dodał szybko. — Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Wasi myśliwi są już blisko. Przy obecnym tempie marszu dotrą tu pojutrze późnym rankiem. Idą wolno, bo są obładowani. Jeśli tak bardzo potrzebujecie mięsa, niebawem będziecie je mieli.

Potem opowiedział, czym jest pojazd zwiadowczy, i nie wyjaśniając, kiedy dokładnie zrobiono zdjęcia, rozłożył je przed Remrathem. Powiększone i wyostrzone obrazy ukazywały wyraźnie pięć prowadzonych na postronkach zwierząt i każdy szczegół zszytego ze skór daszku nad noszami. Dzień był pochmurny, łowcy zdjęli więc płaszcze z kapturami i ich twarze łatwo było rozpoznać. Nawet na Gurronsevasie jakość fotografii robiła wielkie wrażenie.

— Może dlatego właśnie się spóźniają, że prowadzą pięć zwierząt i mają jeszcze ciężkie nosze — powiedział entuzjastycznie Gurronsevas. — Sam widzisz. Na pewno poznajesz przyjaciół. Nie mam pojęcia, ile zwykle przynoszą, ale tym razem zdobycz chyba jest znaczna.

— Nic nie wiesz — szepnął Remrath. — To żadna zdobycz. Myśliwi nie powinni iść, lecz skakać, aby tusze małych zwierząt schowane w plecakach nie zdążyły się zepsuć. I powinni prowadzić co najmniej dwadzieścia dużych crelli lub twasachów, a nie tylko pięć chudych podrostków. Tymczasem większość plecaków jest pusta i jeszcze mają nosze, co oznacza, że któryś z myśliwych został ranny, być może śmiertelnie.

— Przykro mi. Wiesz, kto to?

Ledwie Gurronsevas to powiedział, zrozumiał, że pytanie było niepotrzebne. Wszystkie twarze na zdjęciu były tak wyraźne, że wystarczyło sprawdzić, kogo nie ma.

— To Creethar, wódz łowców — powiedział Remrath jeszcze ciszej. — Dzielny, zaradny i powszechnie podziwiany myśliwy. Mój najmłodszy syn.

Загрузка...