Wokół drzwi do przyczepy Rufa Hawka kłębił się tłum, przez który Barney musiał się przebijać niemal siłą.
— Rozejdźcie się — krzyczał. — Przepuśćcie mnie! To nie cyrk!
Ruf leżał w łóżku, wciąż w stroju Wikinga. Twarz miał szarą, pokrytą kropelkami potu. Jego prawa noga była owinięta ongiś białym, teraz zaczerwienionym od sączącej się krwi bandażem. U wezgłowia łóżka stała pielęgniarka. Tchnęło od niej nieskazitelną czystością i kompetencją.
— Jak się czuje? Czy to poważne? — spytał Barney.
— Niemal tak poważne, jak to tylko może być w przypadku złamania nogi — odparta pielęgniarka. — Mr Hawk ma otwarte złamanie goleni, to znaczy kość pękła poniżej kolana, a jeden z odłamków przebił tkankę skórną. Ruf zamknął oczy i jęknął teatralnie.
— To nie brzmi groźnie — rozpaczliwie zaprotestował Barney. — Nastawi pani kość i dojdzie do siebie raz dwa.
— Panie Hendrickson — głos pielęgniarki był — zimny jak lód. — Nie jestem lekarką i z tego też powodu nie ja ustalam przebieg kuracji pacjentów. Udzieliłam pierwszej pomocy — założyłam sterylny bandaż na rang, by zapobiec zakażeniu i dałam pacjentowi zastrzyk łagodzący ból. A teraz chciałabym się dowiedzieć, kiedy przybędzie lekarz.
— Lekarz, oczywiście, zajmie się tym lekarz. Jest tu moja sekretarka?
— Tak, panie Hendrickson — padła odpowiedź z hallu.
— Betty, weź pickupa, Tex cię podwiezie. Odszukaj profesora Hewetta i każ mu się zawieźć z powrotem do studio, tak by nie stracił na podróż ani jednej sekundy. On będzie wiedział co mam na myśli. Odszukaj naszego lekarza i sprowadź go tu jak najszybciej.
— Żadnego lekarza, zabierzcie mnie z powrotem… zabierzcie mnie z powrotem! — zawołał Ruf i ponownie jęknął.
— Rób, co ci kazałem, Betty. Pośpiesz się — Barney odwrócił się do Rufa z szerokim uśmiechem na twarzy i poklepał aktora po ramieniu.
— A teraz przestań się zamartwiać, chociaż na chwile. Nie pożałujemy kosztów i wszystkie osiągnięcia współczesnej medycyny będą na twoje usługi. Oni czynią dziś cuda! Metalowe trzpienie wmontowane w kość, sam wiesz… niedługo będziesz biegał nie gorzej niż dziś rano…
— Nie! Nie chce grać w tym filmie. Ten wypadek kończy wszystko. Założę się, że jest tak w kontrakcie. Chce wrócić do domu!
— Odpręż się, Ruf. Nie denerwuj się, odpocznij. Proszę, niech pani z nim zostanie. Wszystko dobrze się skończy. — Lecz te słowa wypadły równie blado, jak jego uśmiech.
Pickup wrócił przed upływem trzech minut. Do przyczepy wszedł lekarz, w towarzystwie objuczonego dwiema walizkami pielęgniarza.
— Nie życzę sobie tu nikogo poza pielęgniarką — zarządził.
Barney próbował protestować, lecz w końcu wzruszył ramionami. Ostatecznie nic nie mógł w tej chwili zrobić. Wyszedł i natknął się na profesora Hewetta, dłubiącego właśnie we wnętrznościach Vremiatronu.
— Niech pan tego nie rozłącza. Chciałbym, żeby platforma na wszelki wypadek była do użytku dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Poprawiam tylko przewody. Znaczna część obwodów nie była dokładnie przetestowana, wie pan, ten pośpiech. Obawiam się, że po pewnym czasie mogą nie być w pełni sprawne.
— Ile trwała ostatnia podróż? To znaczy, która godzina była tam, kiedy pan wracał. Hewett popatrzył na tarcze zegarka.
— Z dokładnością do kilku mikrosekund… teraz jest tam godzina 14, 35 minut i 52 sekundy… — To znaczy jest po pół do trzeciej po południu! Jak to się stało, że minęło tyle czasu?
— To nie moja wina, zapewniam pana. Czekałem z platformą na powrót ciężarówki — i zjadłem wyjątkowo parszywy lunch z automatu. Jak rozumiem, lekarza nie było na miejscu i musieli go szukać, trzeba też było odnaleźć niezbędną aparatura medyczną, no i zanim wrócili…
Barney potarł dołek, w którym, jak czuł, uformowała się lodowata bryła wielkości kuli armatniej.
— Film musi być ukończony do poniedziałku rano, a teraz jest sobota po południu. Jak dotąd nakręciliśmy trzy minuty nadającego się do wykorzystania materiału, a mój gwiazdor leży ze złamaną nogą. Czas! Nie mieścimy się w czasie! — Spojrzał dziwnie na profesora. — Czas? Dlaczego by nie? Możemy mieć do dyspozycji cały czas — jeśli tylko zechcemy, nieprawdaż? Jest pan przecież w stanie znaleźć spokojne miejsce, w rodzaju tego, w które wysłał pan Charleya Changa. To samo można zrobić z Rufem. Tam się wykuruje!
Zanim profesor Hewett zdążył odpowiedzieć, najwyraźniej czymś podekscytowany Barney ruszył kłusem przez obóz i wpadł do przyczepy Rufa nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać. Noga aktora obłożona była łupkami aż po biodro. Lekarz, który właśnie mierzył choremu puls, spojrzał na niego surowo.
— Drzwi były zamknięte nie bez przyczyny.
— Dobrze to wiem i widza, że nikt przez nie nie wchodził. Przepiękna robota — dodał patrząc na Rufa. ale… czy pozwoli pan zapytać jak długo to potrwa?
— Dopóki nie zabiorę go do szpitala… — To znakomicie! Niezwykle szybko!
— …gdzie zdejmę tymczasowe łupki i założę gips. Wtedy potrwa to co najmniej dwanaście tygodni. To absolutne minimum. A potem pacjent będzie musiał chodzić o kulach nie krócej niż miesiąc.
— Tak, nie wygląda to źle — w istocie rzeczy brzmi to zachęcająco, nawet bardzo zachęcająco. Chciałbym, aby pan dobrze się opiekował tym pacjentem, troszczył się o niego, jak o własne dziecko, a jednocześnie spędził w tym czasie wakacje. Wyszukamy cudowne, spokojne miejsce, w którym obaj będziecie mogli odpocząć.
— Nie bardzo rozumiem o czym pan mówi, ale to, co wydaje się pan sugerować nie wchodzi w rachubę. Mam praktykę i najprawdopodobniej nie mógłbym sobie pozwolić na dwunastotygodniową przerwa, ba! — nawet na dwudziestoczterogodzinną. Mam bardzo ważne spotkanie dziś wieczorem i musze natychmiast wracać. Pańska sekretarka zapewniła mnie, że będę w domu o czasie.
— Bezwzględnie — odparł Barney ze spokojną pewnością siebie. — Na dzisiejsze spotkanie przybędzie pan punktualnie, a w poniedziałek uda się pan do pracy. W dodatku spędzi pan wakacje — całkowicie na nasz koszt. Poza tym zapłacimy panu trzymiesięczne honorarium. Czyż nie brzmi to wspaniale? Powiem panu w jaki sposób to nastąpi…
— Nie!!! — zaskrzeczał ze swego łóżka Ruf. Zdołał się w nim nawet unieść na tyle, by móc słabo potrząsać pięścią. — Wiem, co próbujesz zrobić, lecz moja odpowiedź brzmi: nie! Skończyłem z tym filmem. Widziałem, co się stało na plaży i nie chce brać w tym więcej udziału.
— Ale, Ruf…
— Nie próbuj mnie zagadać, Barney, nie przekonasz mnie. Mam kłopoty z nogą i kończę z tym filmem, zresztą nawet gdyby nie ta noga, to miedzy nami wszystko i tak byłoby skończone. Nie zmusisz mnie do grania.
Barney otworzył usta — miał na końcu języka bardzo trafną uwaga, świetnie określającą walory Rufa jako aktora — lecz w nagłym przypływie niezwykłej u niego samokontroli, zamknął je z powrotem.
— Dobra, porozmawiamy o tym rano, jak się dobrze wyśpisz — wymamrotał przez zaciśnięte zęby i wyszedł, by nie powiedzieć coś, czego później mógłby żałować.
Zatrzymał się przed przyczepą i zatrzasnął drzwi. Zdawał sobie sprawa, że tym gestem zatrzasnął również drzwi za filmem. A także za swoją karierą. Ruf nie zmieni zdania, to jasne. Bardzo niewiele koncepcji było w stanie przedrzeć się przez zwały mięśni i kości do jego wątłego móżdżku, ale te, które dotarty zakorzeniały się mocno. Nie był w stanie zmusić tego cierpiącego na przerost muskulatury bałwana do kuracji na jakiejś prehistorycznej wyspie, a równało się to wyrokowi śmierci na film.
Barney potknął się i rozejrzał dokoła. Nie zdając sobie z tego sprawy przeszedł cały obóz i znalazł się niemal przy samym brzegu. Stał samotnie na małym pagórku, z którego rozciągał się widok na zatoka i okalającą ją plaże. Słońce wisiało nisko nad horyzontem i zanurzało się w głąb pasma chmur, rzucając zzań złote blaski. Odbijały się one w wodzie, łamiąc się i zmieniając w płynne ornamenty na grzbietach leniwie toczących się fal. Ten widok zawierał w sobie cały urok dzikiego, bezludnego świata. Barney nienawidził go — znienawidził wszystko, co go otaczało. Podniósł leżący u jego stóp odłamek skaty i cisnął nim tak, jakby morze było taflą lustra, które chciał potłuc i zniszczyć. Naderwał tylko rękę, a kamień z grzechotem potoczył się po leżących na brzegu otoczkach nie dosięgając wody. Filmu nie będzie. Barney zaklął głośno.
— Co to znaczy? — zabrzmiał za jego plecami głos Ottara. Barney odwrócił się.
— To znaczy zjeżdżaj stąd, ty zarośnięty palancie!
Ottar wzruszył ramionami i wyciągnął wielką łapę, w której trzymał kurczowo dwie butelki ,Jacka Danielsa”.
— Koło mojego domu wyglądałeś nie najlepiej. Napij się.
Barney otworzył usta i chciał powiedzieć coś wyjątkowo obraźliwego, ale zdał sobie sprawę z kim rozmawia i niespodziewanie dla samego siebie odparł. — Dziękuję — po czym przyjął otwartą butelkę. Poczuł jak długi, bardzo długi łyk rozlewa się przyjemnym ciepłem po wnętrznościach.
— Przyszedłem po moją dniówkę. Jedna butelka. Ale Dallas mówił, że za swoje srebro on kupić Ottarowi druga butelka. Za dzisiejszy pojedynek. To wielki dzień!
— Tak, dziś jest wielki dzień! Daj butelkę. To zresztą dzień ostatni, ponieważ jest już po filmie. Koniec. Szlus. Kaput! Rozumiesz co to znaczy?
Po krótkim „nie” Ottara nastąpił długotrwały bulgot.
— Domyślam się, że nie rozumiesz, ty naiwny synu natury. I co najśmieszniejsze, zazdroszczę ci.
— Nie, to nie był Natura. To był mąż zwany Thord Końska Głowa. Mój ojciec.
— Doprawdy ci zazdroszczę, ponieważ twój świat jest prosty, bardzo prosty. Silna dłoń, wyśmienity apetyt, nie gorsze pragnienie i nigdy nawet chwilowych wątpliwości. Tak, samozwątpienie to stan w jakim my żyjemy. Założę się, że nawet nie znasz takiego pojęcia.
— Samozwątpienie? To coś w rodzaju sjalfsmoro?
— Oczywiście, że nie rozumiesz.
Wiking zdążył już usiąść, wiec Barney również usadowił się obok niego, by mieć łatwiejszy dostęp do butelki. Słońce już zaszło, nad samym horyzontem niebo mieniło się intensywną czerwienią, która nad ich głowami przechodziła stopniowo w szarość, a z tyłu w głęboką czerń.
— Kręcimy film, Ottarze, to właśnie robimy. Takie ruchome obrazki. Rozrywka i wielki biznes stopione w jedno. Pieniądze i sztuka. One nie lubią mieszać się ze sobą, ale zmieszaliśmy je już lata temu. Wlazłem w ten interes, jak jeszcze nosiłem koszule w zębach, a dziś, jako podstarzały czterdziestopięcioletni młodzieniec jestem na lodzie. Dlatego, że bez tego arcydzieła Climactic się skończy — a koniec Climactic to również mój koniec. A wiesz dlaczego?
— Napij się.
— Oczywiście. Powiem ci dlaczego. Dlatego, że w ciągu mojej długiej i burzliwej kariery nakręciłem siedemdziesiąt trzy filmy i każdy, każdy z nich został natychmiast zapomniany. Jeśli opuszczę Climactic, będę skończony, bo wokół pełno jest lepszych reżyserów i producentów. Zabiorą mi każdą posadę, na jaką miałbym ochotę.
Ottar wyglądający niezwykle bohatersko i godnie, spojrzał orlim wzrokiem w stronę morza i czknął. Barney skinął na znak zgody i znowu się napił.
— Ottar, ty jesteś mądry. Powiem ci coś, czego nigdy wcześniej nikomu nie mówiłem. Powiem ci, ponieważ upijam się twoim honorarium, a ty i tak nie zrozumiesz ani słowa z tego, co chce ci powiedzieć. Wiesz, kim ja jestem? Średniakiem. Czy wiesz, co to znaczy? Jeśli jesteś zupełnym pętakiem, szybko zdajesz sobie z tego sprawę — wypieprzają cię i idziesz pracować na stacje benzynową. Jeśli jesteś geniuszem — wiesz o tym i to ci wystarcza. Ale jeśli jesteś przeciętny, nigdy nie będziesz o tym do końca przekonany. Czasami masz to sobie za złe, ale ciągle kręcisz jeden film po drugim, aż dojdziesz do liczby siedemdziesięciu trzech kinematograficznych gówien. I nagle uświadamiasz sobie, że numeru siedemdziesiąt cztery nie będzie. Najśmieszniejsze jest to, że właśnie numer siedemdziesiąty czwarty mógł być dobrym filmem. Bóg jeden wie, że mógł być inny niż reszta. Film umiera, zanim zdąży się narodzić… biedny film na śmietniku kinematografii. Klapa! Martwy film… nie ma filmu…
— Co to jest film?
— Powiem ci — to dzieło sztuki, rozrywka. Tak jak wasze — jak je tam nazywacie — sagi… — zaśpiewam pieśń z sagi. Dobrze śpiewam.
Ottar wstał, łyknął nieco dla odświeżenia gardła i zaśpiewał potężnym głosem, który mieszał się z szumem fal morskich.
Uderz, uderz mieczu!
Uderz w me serce które toczy czerw
Pomszczą mnie moi synowie o gniewnych obliczach.
Śmierci obcy jest lęk. Głos Walkirii
Zaprasza nowych gości na ucztę do pałacu Odyna
Śmierć nadchodzi. Stoły zastawione są piwem.
Życie minęło. Śmiejąc się umrę!
Ottar trwał chwilę w bezruchu, po czym ryknął jeszcze głośniej, z wściekłością:
— To pieśń, którą śpiewał Ragnar, gdy mordował go król Aella. Aella umarł. Chciałbym móc go zabić. Potrząsnął pięścią w stronę ponurego nieba.
Barney zaczął mieć kłopoty ze wzrokiem, na szczęście zauważył, że po przymknięciu jednego oka widzi zupełnie nieźle. zamajaczyła nad nim sylwetka Ottara — rozwichrzonej i odzianej w skóry pośród z zarania dziejów, oświetlonej ostatnimi, czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca. Saga była dla Ottara czymś rzeczywistym, życie i sztuka stanowiły jedność. Pieśń była zarazem walką — walka stawała się pieśnią.
Ta myśl uderzyła Barneya z tak wstrząsającą nagłością, że na moment zabrakło mu tchu. Właściwie dlaczego by nie? Gdyby nie był na wpół ubzdryngolony, gdyby nie pił na brzegu przedhistorycznego morza, z człowiekiem, który nie żył od prawie tysiąca lat, nic podobnego nie przyszłoby mu do głowy. Właściwie dlaczego by nie? Wszystko w tym fachu to jedno wielkie wariactwo, czemu zatem w tym szaleństwie nie postawić kropki nad „i”? Jest swobodny i ma władze — a zresztą w każdym wypadku i tak już po nim. Czemu nie?
— Chodź ze mną! — wstał na równe nogi i próbował pociągnąć za sobą bezwładną postać Wikinga.
— Po co? — spytał Ottar.
— Obejrzeć film. — Wiking pozostał niewzruszony.
— Po whisky!
Był to znacznie lepszy powód i razem poszli do obozu, przy czym Barney niemal wisiał na swym towarzyszu, który zdawał się tego w ogóle nie odczuwać.
— Materiały gotowe? — spytał Barney, wsadziwszy głowę do przyczepy mieszczącej laboratorium. — Wychodzą z suszarki, Mr Hendrickson — odparł technik.
— W porządku. Rozwińcie ekran na zewnątrz. Przejrzymy je. Niech pan puści najpierw wcześniejsze kawałki, a na koniec da to, co nakręciliśmy dzisiaj.
— Whisky? — mruknął pytająco Ottar.
— Oczywiście… siądź tutaj. Zaraz przyniosę.
Barney musiał stawić teraz czoła szeregowi trudności. Przede wszystkim były pewne kłopoty ze znalezieniem właściwej drogi do własnej przyczepy, zaś pod nogami plątała się niezwykła liczba przedmiotów, o które trzeba się było potknąć. Na samym końcu pojawił się problem dopasowania właściwego klucza do odpowiedniego zamka. Gdy wracał, ekran był już zmontowany. Przed nim stało kilka campingowych fotelików. Rozsiedli się w nich z Ottarem wygodnie, w towarzystwie nowej butelki. Zawarczał projektor i we wspaniałym, udekorowanym gwiaździstym niebem kinie rozpoczął się film.
Początkowo Ottar miał trudności z jego odbiorem. Niewprawne oko nie było w stanie powiązać przesuwających się przed nim obrazów z rzeczywistością. Mimo wszystko jednak pojęcie sztuki przedstawiającej realia — zarówno trójwymiarowej rzeźby w drewnie, jak i dwuwymiarowej — rysunku, nie było mu całkowicie obce, tak że rychło rozpoznał swój dom na plaży i głośno krzyknął z zachwytu.
Kolacja dobiegła już końca i większość ekipy przypatrywała się zdjęciom. Nawet ci, którzy nie byli naocznymi świadkami wydarzeń, słyszeli o napadzie Wikingów. Ryk, jaki wydał z siebie Ottar, gdy na ekranie pojawiła się łódź napastników, uciął jak nożem szepty i psykanie widowni. Scena sfilmowana została świetnie, obraz był ostry i czysty do tego stopnia, że trudno było spokojnie przyglądać się szczegółom walki. Nawet Barney, który przecież brał w tym wszystkim udział, poczuł chłodne mrowienie w karku, gdy ubryzgany krwią Wiking szarżował po zboczu wzgórza wprost na kamerę — coraz to bliżej i bliżej.
W tym momencie Ottar wydał z siebie okrzyk wojenny i runął w kierunku ekranu. Przebił go sobą na wylot i teraz tarzał się naokoło po ziemi, rwąc na strzępy jego płócienne i aluminiowe szczątki. Wszyscy wokół krzyczeli ile sił w placach. Wreszcie jeden z techników znalazł gdzieś szczeniaka, włączył go i puścił snop jaskrawego światła na pole bitwy, gdzie Lynn usiłował uspokoić Wikinga. Na koniec jakieś pomocne dłonie wydobyły go spod resztek zrujnowanego ekranu.
W trakcie tych zdarzeń w obozowisku zamigotały światła reflektorów samochodowych i w minutę później w pobliżu zatrzymał się biały ambulans z napisem LOS ANGELES COUNTY HOSPITAL.
— Strasznie ciężko tu kogoś znaleźć — stwierdził kierowca. — Rzeczywiście wy, artyści, potraficie robić dekoracje. Nigdy bym nie pomyślał, że tyle tego może się zmieścić w jednym studio filmowym.
— Czego pan sobie życzy? — spytał Barney.
— Miałem telefon. Zabrać przypadek ze złamaną nogą. Gość nazywa się Hawk.
Barney rozejrzał się po milczącej widowni; wreszcie odnalazł wzrokiem swoją sekretarkę.
— Pokaż tym ludziom drogę do przyczepy Rufa, Betty. I przekaż mu moje najlepsze życzenia. Powiedz, że chciałbym, aby jak najszybciej doszedł do siebie, albo coś w tym guście…
Betty próbowała powiedzieć mu coś pocieszającego, ale głos uwiązł jej w gardle. Odwróciła się szybko i z chusteczką przy oczach weszła do ambulansu. Cisza przedłużała się. Wiele osób napotkawszy wzrok Barneya, odwracało się z zażenowaniem. Barney uśmiechnął się do siebie tajemniczo i klasnął w dłonie.
— Kontynuujemy pokaz. Zawieście drugi ekran. Obejrzymy resztę zdjęć.
Kiedy ostatni metr filmu przesunął się przez projektor, Barney stanął na wprost ekranu, ręką osłaniając oczy przed światłem.
— Nie widzę, kto pozostał. Gino, jesteś tutaj? A ty, Amory? Z tłumu dobiegły go potakiwania.
— W porządku, zaczynamy próbę ekranową. Dajcie tu paru techników z choinkami. — Teraz jest noc, Mr Hendrickson — odezwał się z ciemności jakiś głos.
— Nie jestem ślepy. Zapłacę za nadgodziny, ale mam ochotę kręcić właśnie teraz. Jak zapewne wszyscy wiecie, bo plotki rozchodzą się z lotem błyskawicy w tym towarzystwie, Ruf Hawk złamał nogę i jest wyłączony ze zdjęć. Pozbawiło to nas gwiazdora. Mogłoby to brzmieć niewesoło, ale tak nie jest. Nie nakręciliśmy z nim znowu tak wiele. Możemy to wyciąć — potrzebujemy jednak nowego aktora. Mam zamiar przeprowadzić próbę z facetem, którego wszyscy dobrze znacie — z naszym miejscowym przyjacielem, Ottarem.
Odpowiedzią było kilka wstrząśniętych achnieć, szepty i parę wybuchów śmiechu. Do uszu Barneya dotarły te ostatnie.
— Ja wydaje tutaj polecenia, ja tu rządzę i ja życzę sobie tej próby. To tyle.
Przerwał, by zaczerpnąć powietrza i uzmysłowił sobie, że istotnie on tu rządzi, sprawuje władze, i to taką, jakiej nie miał nigdy przedtem. O tysiąc lat od biura, bez żadnego kontaktu z dyrekcją. Bez radnego L.M., który wtyka we wszystko nos i którego należy się bać. Cały ciężar spraw spoczął na jego barkach tylko na jego barkach. Przyszłość filmu zależała wyłącznie do tego, jak postąpi. Nie tylko zresztą filmu. Od tego, co uczyni zależał los firmy i wszystkich jej pracowników, nie wspominając już o nim samym. W normalnych warunkach taka sytuacja powodowała u niego nadkwasota, bezsenność i wpędzała go w matnie niezdecydowania. Ale nie tym razem. W jego duszy utkwiło coś z filozofii życia Wikingów, świadomość, że człowiek rzuca samotne wyzwanie światu. Szczęściem jest, jeśli ma kogoś, kto chce mu pomóc, ale na pomoc nigdy nie wolno liczyć.
— Zaczynamy próbę natychmiast. Ottar wygląda wspaniale, w do tego nikt nie ma chyba wątpliwości. I jeśli tylko poprawi trochę akcent… to samo musieli zrobić Boyer i Von Stroheim, a popatrzcie do czego doszli. Teraz musimy sprawdzić, czy potrafi grać. Co najmniej tak, jak Ruf.
— Stawiam pięć do jednego, że będzie lepszy — krzyknął ktoś.
— Nie ma głupich — odpowiedziano mu i fala śmiechu przebiegła przez tłum.
Tak!… Oni byli po jego stronie. Barney to czuł. Najwyraźniej szaleństwo Wikingów udzieliło się wszystkim. Mniejsza zresztą o powody — stali po jego stronie!
Barney opadł z powrotem na fotel i sącząc whisky, wydał kilka poleceń. Pojawiły się reflektory i kamera. Dopiero gdy zakończono wszystkie przygotowania, wstał i sprzątnął butelkę sprzed nosa chwiejącego się Ottara.
— Oddaj — burknął Ottar.
— Za chwilkę. Ale chciałbym, żebyś zaśpiewał mi jeszcze raz sagę o Ragnarze. — Nie chce śpiewać.
— Na pewno chcesz, Ottar. Opowiedziałem wszystkim jak piękna była to pieśń i teraz każdy chce usłyszeć, jak ją śpiewasz. Nieprawda, chłopcy?
Odpowiedział mu przyjazny chór potakiwań i brawa. Z mroku wypłynęła nagle Slithey i ujęła Ottara za rękę.
— Zrobisz to dla mnie, kochanie. To będzie moja piosenka — wyrecytowała role z jego poprzedniego filmu o jakimś drugorzędnym kompozytorze.
Ottar nie mógł się oprzeć jej urokowi osobistemu. Mamrocząc coś, ale wyraźnie nic wrogiego, stanął w miejscu wskazanym przez Barneya i ujął w dłoń makietę topora.
— Za lekki — stwierdził. Zrobiony z drewna. Zupełnie niedobry.
Ale zaśpiewał. Z początku monotonnie, wciąż nieufnie obserwując topór, lecz w miarę jak pieśń zaczęła opanowywać jego zmysły, głośniej i z coraz większym entuzjazmem. Po ostatnich słowach wydal dziki okrzyk i z pasją cisnął toporem, który uderzył w jeden z reflektorów, omal go nie tłukąc. Na widowni rozległy się gromkie oklaski i krzyki, on zaś wielkimi krokami przechadzał się dumnie tam i z powrotem, najwyraźniej ucieszony tą reakcją.
— Wspaniale — pochwalił go Barney. — A teraz spróbujemy jeszcze jednego drobiazgu, zanim sobie pójdziesz. Widzisz te lampę nakrytą hełmem i ubraną w płaszcz? Dobrze, to jest wartownik nieprzyjaciół. Zakradniesz się i zabijesz go, tak jakbyś to zrobił naprawdę.
— Po co?
— Po co? Ottar, cóż to za pytanie…? — Barney doskonale wiedział co to za pytanie. Było to jedno z pytań, na które bardzo trudno znaleźć odpowiedź. Dla zawodowego aktora problem „Po co?” jest zupełnie prosty — w ten sposób zarabia się na życie. Ale dlaczego miałby to robić Ottar?
— Zapomnij o tym na chwile. Chodź tu, siadaj, napij się i dla odmiany teraz ja opowiem ci sagę.
— Wy też macie sagi? Sagi są dobre.
W owej przedfilmowej i przedpiśmiennej epoce sagi były wszystkim — pieśnią i historią, książką i gazetą stopionymi w jedną całość. Barney wiedział o tym.
— Cieszę się — odrzekł i skierował kamerę na Ottara. — Bierz butelkę i słuchaj opowieści, opowieści o wielkim Wikingu, mężnym wojowniku, który nosił imię Ottar…
— Tak jak ja?
— Tak samo! Był on sławnym wojownikiem. Miał serdecznego przyjaciela, z którym pił i który walczył z nim ramię w ramię. Byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ale pewnego dnia w czasie bitwy wrogowie schwytali przyjaciela Ottara, związali go i uprowadzili. Lecz Ottar podążył za nimi i ukryty w pobliżu wrogiego obozu czekał aż zapadnie noc. Był spragniony po walce i napił się, ale stał spokojnie w ukryciu.
Na te słowa Ottar łyknął pośpiesznie z butelki i oparł się mocniej o bok przyczepy.
— Zapadły ciemności i nadszedł właściwy czas. Mógł uwolnić przyjaciela. „Powstań Ottarze!” — rzeki do siebie. — „Powstań i uratuj druha, którego mają zabić o poranku. Powstań!”.
Ostatnie słowo Barney wyszeptał tonem polecenia i Ottar jednym zwinnym ruchem zerwał się na nogi, całkowicie zapominając o butelce.
— Rozejrzyj się, Ottarze, rozejrzyj się wokół domu. Widzisz strażnika? Tak, to on!
Ottar stał się w tym momencie integralną częścią opowieści. Schylił się nisko i powoli zlustrował narożnik. Cofnął się.
— To strażnik. Stoi odwrócony do ciebie plecami. Podczołgaj się, Ottarze i zabij go bezszelestnie swoimi dłońmi. Schwyć go za szyje tak, by umarł nie wydając dźwięku. Spokojnie… teraz… dopóki stoi tyłem.
Ottar wychynął zza przyczepy, zgiął się wpół i podpełzł bezgłośnie po zrytej koleinami ziemi — jak cień. Gdy sunął do przodu, nikt nawet nie drgnął ani nie uronił jednego słowa. Barney rozejrzał się i spostrzegł, że jego sekretarka stoi tuż koło niego z oczyma utkwionymi w skradającego się Ottara.
— Ruszaj, Betty. Idź w stronę lewego wyjścia — chwycił ją za rękę i popchnął lekko do przodu.
— Ottar ukrył się pod zasłoną ciemności i czeka aż kobieta przejdzie obok. Kobieta mija go, ale go nie dostrzega. Odeszła. Ottar odczekał, aż ucichną jej kroki — znów rusza naprzód. Jest coraz bliżej… Może zadać cios!
Gino odwrócił błyskawicznie kamerę w ślad za Wikingiem, który, w absolutnej ciszy, wyprostował się, skoczył i poszybował w powietrze wprost na manekin. Hełm potoczył się na bok, a stalowy korpus lampy tkwił wciąż miedzy palcami Ottara, zgięty nieomal wpół.
— Stop — krzyknął Barney. — To właśnie była ta saga, Ottar. Tak jakbyś to zrobił na serio. Zabiłeś strażnika i uwolniłeś przyjaciela. Świetnie, naprawdę doskonale. Pokażcie teraz wszyscy jak bardzo podobała wam się jego gra.
W odpowiedzi zabrzmiały oklaski i entuzjastyczne gwizdy. Ottar usiadł i zamrugał szybko powiekami. Powoli wracała mu świadomość miejsca, w którym przebywał. Spojrzał na wykrzywiony kawałek metalu, odrzucił go na bok i uśmiechnął się szeroko.
— To było dobra opowieść — rzekł. — Tak właśnie robi to Ottar.
— Pokaże ci jutro zdjęcia. Zobaczysz film o sobie samym. Jak robisz to wszystko. No — ale to był długi dzień. Tex, Dallas! Nie wziąłby któryś z was jeepa i nie odwiózł Ottara do domu?
Robiło się coraz ciemniej i zanim technicy uprzątnęli kamerę i reflektory, tłum zdążył się już rozejść. Barney spoglądał w ślad za światłami jeepa, póki nie znikły one za wzniesieniem. Tuż obok niego stanął Gino z zapalonym papierosem w ustach. Barney wyciągnął z kieszeni swoją paczkę.
— Co o tym myślisz? — spytał.
— Nic nie myślę — Gino wzruszył ramionami. — Nie jestem do myślenia. Jestem operatorem.
— Każdy kamerzysta, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkałem, w głębi ducha wie, że jest lepszym reżyserem niż te wszystkie bubki, z jakimi zdarzyło mu się w życiu pracować.
— Dobra, skoro chcesz wiedzieć, a chcesz, to powiem ci, że ten facet jest o całe niebo lepszy od tego połcia mrożonej wołowiny, którego wywieźli stąd przed chwilą. Jeśli zdjęcia wyjdą tak, jak przypuszczam, to zdaje się, że dokonałeś odkrycia na miarę stulecia. Jedenastego stulecia rzecz jasna. Mam na myśli jego styl gry.
Barney odrzucił niedopałek.
Takie jest również moje zdanie.