Barney próbował odłożyć z powrotem na biurko czasopismo, które przeglądał, lecz zahaczył ręką o okładkę i rozdarł ją do polowy. Niecierpliwym ruchem rzucił je na podłogę. Nie znalazł nawet chwili czasu, by spłukać z siebie resztki piwa Wikingów i teraz tego żałował, ale — operacja przerwana! — to było niepojęte.
— Panno Zucker. L. M. chciał się ze mną spotkać. Tak twierdził. Zostawił mi wiadomość. Jestem przekonany, że czeka z niecierpliwością, by usłyszeć ode mnie…
— Przykro mi, panie Hendrickson, ale wydał jak najsurowsze instrukcje. Jest nad konferencji i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. — Palce panny Zucker zawisły na moment nad klawiaturą maszyny do pisania. Na chwilę przestała nawet żuć gumę.
— Zawiadomię go, że pan czeka, gdy tylko będę mogła — maszyna do pisania zaczęła znów bębnić i w jej rytm ruszyły również przeżuwające szczęki panny Zucker.
— Mogłaby pani chociaż zadzwonić i uprzedzić go, że tu jestem.
— Panie Hendrickson! — odparta tonem, jakiego z powodzeniem mogłaby użyć przeorysza, oskarżona o przekształcenie klasztoru w dom schadzek. Barney wstał, napił się nieco zimnej wody i opłukał lepkie od piwa dłonie. Właśnie wycierał je, używając w tym celu papieru maszynowego, gdy zabrzęczał interkom. Panna Zucker skinęła na niego.
— Może pan wejść — oznajmiła lodowato.
— Co pan miał na myśłi, L.M.? — zapytał Barney, gdy tylko zamknęły się _za nim drzwi. — Co pan miał na myśli, wysyłając mi to polecenie?
Sam siedział w fotelu, nienaturalnie wyprostowany, nieruchomy jak głaz. Naprzeciw niego kulił się w krześle Charley Chang. Pocił się obficie i w ogóle wyglądał żałośnie.
— Co mam na myśli? A cóż miałbym mieć na myśli? Mam na myśli to, że wpuścił mnie pan w maliny, panie Barneyu Hendrickson i robi pan ze mnie balona. Dostałeś moją zgodę na kręcenie filmu, a do tej pory nie masz nawet scenariusza!
— Oczywiście, że nie mam scenariusza. W jaki sposób mógłbym go mieć, skoro na cały film zdecydowaliśmy się dopiero przed chwilą. To jest sytuacja wyjątkowa, pamięta pan?
— Jak mógłbym zapomnieć. Ale sprawy wyjątkowe to jedna rzecz, a robienie filmu bez scenariusza druga. Może się to zdarzyć we Francji. Robią tam jakieś pseudoartystyczne duperele i trudno dojść, czy w ogóle wiedzą co to jest scenariusz. Ale tu, w Climactic, nie będziemy pracować tymi metodami.
— Tak, to nie jest dobry biznes — zgodził się Sam.
Barney z trudem powstrzymał się, by nie zacisnąć dłoni w pieść.
— Chwileczkę, L.M., niech pan będzie rozsądny. To jest operacja ratunkowa, czy zdążył pan już o tym zapomnieć? Specjalne względy, które…
— Powiedz wyraźnie „banki”. To słowo przestało już robić na mnie wrażanie.
— Nie chce tak mówić, ponieważ ciągle jeszcze możemy dać im łupnia. Zrobimy ten film. Widzę, że wezwał pan mojego tekściarza.
— On nie ma żadnego scenariusza.
— L.M., niech mnie pan wysłucha. Charley to zdolny chłop, sam pan go wyszukał i zatrudnił. Jeśli ktokolwiek może napisać coś przyzwoitego, to właśnie nasz stary, poczciwy Charley. Gdyby miał pan scenariusz tego filmu, napisany przez Charleya Changa to zgodziłby się pan na rozpoczęcie zdjęć, nieprawdaż?
— On nie ma…
— L.M., pan nie słucha. Jeże1i! To wielkie słowo. Gdybym stanął przed panem tu i teraz, by wręczyć panu scenariusz Charleya Changa, scenariusz wspaniałego filmu pod tytułem… pod tytułem „Wiking Kolumbem” — zgodziłby się pan na produkcje?
L.M. ubrał twarz w najlepszą ze swych pokerowych masek. Zerknął na Sama, który opuścił płowe o ułamek cala.
— Tak — stwierdził nagle.
— No to jesteśmy już prawie w domu, L.M. Gdybym wręczył panu ten scenariusz w ciągu, dajmy na to, godziny, również zgodziłby się pan na produkcje. To przecięż żadna różnica, co?
L.M. wzruszył ramionami.
— Pewnie, że radna. Ale przecięż to niczego nie zmienia.
— Niech pan tu poczeka, L.M. — Barney chwycił przerażonego Charleya za ramie i wypchnął go z gabinetu. — Proszę porozmawiać z Samem na temat budżetu, może napije się pan czegoś. Będę u pana najdalej za godzinę. „Wiking Kolumbem” już jest prawie gotów.
— Mój psychiatra przyjmuje po południu — oznajmił Charley, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Pogadaj z nim, Barney. Wiele razy słyszałem już wariackie przyrzeczenia w tym kretyńskim biznesie, ale to przechodzi wszystko…
— Daj spokój, Charley. Czeka cię kupa roboty — Barney wywlókł opierającego się pisana na korytarz. Na razie powiedz, ile czasu zajmie ci naszkicowanie pierwszej wersji scenariusza, pod warunkiem, że będziesz tyrał jak wół i dasz z siebie wszystko. No?
— To od cholery roboty. Najmniej sześć miesięcy.
— Dobrze. Niech będzie te sześć tygodni. Pełna koncentracja. Robota na najwyższym poziomie! — Powiedziałem miesięcy. A zresztą, nawet sześć tygodni to trochę więcej niż godzina.
— Będziesz miar nawet te sześć miesięcy, jeśli tylko zechcesz. Będziesz miał tyle czasu, ile uznasz za stosowne. Słowo! I wspaniałe, zaciszne miejsce do pracy.
Przechodzili właśnie obok ogromnych rozmiarów afisza reklamowego.
— Tam. Na wyspie Santa Catalina. Cudowne słońce, a gdy poczujesz się zmęczony wynajdywaniem nowych pomysłów, orzeźwiające kąpiele morskie.
— Nie mogę tam pracować. Za dużo ludzi, te całonocne przyjęcia…
— Tak ci się tylko wydaje. Czy nie chciałbyś pracować na Catalinie, na której nie ma żywego ducha? Cała wyspa do twojej dyspozycji. Nic, tylko myśleć o czekającej cię pracy.
— Barney, mówiąc szczerze, nie mam pojęcia o czym, do ciężkiej cholery, mówisz.
— Będziesz je miał, Charley. Za kilka minut będziesz je miał.
— Pięćdziesiąt ryz papieru maszynowego, skrzynka kalki, krzesło — jedno, stolik do pisania — jeden, maszyna do pisania…
— To jest model z epoki węgla i pary, Barney — zaprotestował Charley. — Antyk, w który musisz walić palcami: Potrafię pracować tylko na elektrycznej IBM — ce.
— Obawiam się, że nie można mieć nadmiernego zaufania do sieci elektrycznej w okolicach, do których się udajesz. Zobaczysz, jak szybko twoje palce odzyskają dawną sprawność.
Do ciężarówki wpychano właśnie gigantyczną skrzynie, Barney odfajkował kolejną pozycje w spisie.
— Komplet wyposażenia myśliwskiego — jeden. — Jedno co…?
— Składany sprzęt podróżniczy, z rekwizytorni. Namiot, prycze, moskitiera, krzesła, kuchnia polowa wszystko na chodzie. Będziesz się czuł jak dr Livingstone, tyle że znacznie bardziej komfortowo. Pięćdziesięciogalonowe zbiorniki na wodę — trzy, sprężynowy zegar kontrolny z zapasem kart pracy jeden…
Charley Chang spoglądał z osłupieniem na przebogaty asortyment wszelkich dóbr, którymi wypełniano ciężarówkę. Nic z tego nie rozumiał. To wszystko, łącznie z dziwacznym staruszkiem, manipulującym wśród tych rupieci przy jakiejś podejrzanej aparaturze radiowej nie miało najmniejszego sensu. Do samochodu wciągano właśnie starożytny zegar w mahoniowej obudowie. Na cyferblacie widniały rzymskie cyfry. Charley chwycił Barneya za rękę i wskazał na niecodzienny chronometr.
— Nie rozumiem nic a nic z tego, co się tutaj dzieje, a już najmniej tego. Po co zegar kontrolny?
— Profesor Hewett za parę minut wyjaśni ci to w najdrobniejszych szczegółach, na razie ufaj mi na słowo. Ten zegar będzie niezwykle istotny. Wierz mi. Nie zapomnij odbijać karty co rano.
— Ma pan szczęście, panie Hendrickson — do magazynu wkroczyła sekretarka, prowadząc ze sobą barczystego Murzyna, ubranego w biały kucharski kitel i tejże barwy wysoki czepek. — Wspominał pan, że potrzebny jest kucharz i to natychmiast. Poszłam do działu aprowizacyjnego i znalazłam Clyda Rowlstona. Nie tylko gotuje, ale zna się także na stenografii i umie pisać na maszynie.
— Jesteś aniołem, Betty. Zamów następną maszynę do pisania. — Jest już w drodze. Skrzynka z lekarstwami dotarła?
— Tak, właśnie ją załadowaliśmy. Mamy jeszcze mace roboty. Clyde — to jest Charley. Charley — Clyde. Później poznacie się lepiej. Bądźcie łaskawi wejść do kabiny.
— Nigdzie nie wsiądę, dopóki ktoś nie wytłumaczy mi co się tutaj dzieje — odparł wojowniczo Clyde Rowlston.
— Zadanie nadzwyczajne. Firma potrzebuje pana, a ponieważ jest pan lojalnym pracownikiem, wiem, że nie odmówi pan współpracy. Profesor Hewett wyjaśni panu wszystko. To nie potrwa długo. Zobaczymy się z powrotem, zanim na moim zegarku upłynie dziesięć minut. Macie na to moje słowo. A teraz, niech się pan usadowi na tych skrzyniach, chciałbym zamknąć klapę.
Pod wpływem autorytatywnego tonu głosu Barneya obydwaj zajęli miejsce w ciężarówce. Zza ich pleców wychylił się profesor Hewett.
— Sądzę, że era kambryjska będzie najbardziej odpowiednia — zwrócił się do Barneya. — Wie pan wczesny paleozoik. Miły, umiarkowany klimat, ciepło, przyjemnie, żadnych kręgowców, które mogłyby narobić kłopotów. Tylko morza roją się od prostych trylobitów. Co prawda na to, by zapewnić im absolutny komfort, może być trochę za ciepło. A zatem może trochę później, w dewonie. W dalszym ciągu nie ma jeszcze nic na tyle dużego, by mogło być niebezpieczne…
— Pan tu decyduje, profesorze i to co pan wymyśli, będzie najlepsze. Musimy działać szybko, przynajmniej tu, z tej strony. Niech ich pan zabierze na Cataline, następnie przesunie się o sześć tygodni naprzód i przywiezie ich tu z powrotem. Proszę zostawić wszystkie graty na miejscu. Mogą się nam przydać później. I proszę pamiętać — niech pan zmieści się z tym wszystkim w piętnastu minutach.
— Proszę to uważać za wykonane. Z każdą kolejną próbą nabieram coraz większej wprawy w regulowaniu instrumentów, tak że lądowania są coraz bardziej precyzyjne. Nie stracimy ani minuty. Ani minuty.
Profesor Hewett powrócił do swoich przyrządów i wnet rozległo się wycie generatora. Charley Chang usiłował coś powiedzieć, lecz potok jego słów przerwała znikniecie ciężarówki. Tym razem nie — było zjawiska migotania, ani rozmywania się konturów w powietrzu. Ciężarówka po prostu zniknęła — błyskawicznie, jak obraz z ekranu kinowego, gdy w projektorze zerwie się taśma. Barney chciał wrócić do przerwanej rozmowy z sekretarką, lecz w chwili, gdy otworzył usta, samochód pojawił się ponownie.
— Coś nie tak? — spytał, lecz natychmiast zauważył, że z platformy zniknęło całe wyposażenie. Clyde Rowlston stał obok profesora przy pulpicie, a Charley Chang siedział na pustej skrzyni, trzymając w rękach gruby plik zapisanych kartek.
— Wszystko w porządku Po prostu oznaczyłem termin powrotu z niezwykłą, niemal doskonałą precyzją — odparł profesor.
— Jak poszło, Charley?
— Nie najgorzej — jak mi się wydaje. Jeszcze nie skończyłem, ale gdybyś ujrzał te stwory w morzu! Ich kły! Ślepia…
— Ile czasu ci jeszcze potrzeba?
— Dwa tygodnie wystarczą, nawet z pewnym luzem. Ale… Barney!… Te ślepia…
— Nie ma tam nic wystarczająco wielkiego, by mogło wam zaszkodzić. Tak twierdzi profesor. — Może to i nieduże, ale tam… w oceanie — pełno tego! I te kły…
— Do zobaczenia. Niech pan ich weźmie z powrotem, profesorze. Na dwa tygodnie.
Tym razem ciężarówka ledwie mignęła i gdyby Barney zamknął na chwile powieki, mógłby w ogóle nie dostrzec jej zniknięcia. Charley i — Glyde siedzieli teraz razem w kącie platformy, a kupa zapisanych kartek była znacznie grubsza.
— Oto „Wiking Kolumbem” — oznajmił Charley, wymachując nimi nad głową. — Panoramiczne arcydzieło.
Opuścił rękę i Barney zauważył, że do okładki jest przypięty gruby plik kart zegarowych.
— To nasze karty. Jeśli przejrzysz je dokładnie, zauważysz że odbijaliśmy je codziennie. Obaj z Clydem domagamy się 10096 dodatku za soboty i 20096 za niedziele.
— Nie ma sprawy — uspokoił ich Barney i uszczęśliwiony wyciągnął rękę po manuskrypt. — Chodź, Charley. Za chwile mamy zebranie w sprawie tego scenariusza.
Wyszli z magazynu. Charley wciągnął w płuca atmosferę kończącego się dnia. — Ależ tu śmierdzi! Nigdy przedtem nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jakie wspaniałe powietrze mieliśmy tam, na wyspie. — Spojrzał na swoje stopy. — Czuje się zabawnie nosząc z powrotem buty.
— Powrót do natury. Zaniosę scenariusz, a ty skocz do garderoby i znajdź tam jakieś ubranie zamiast tych łachmanów i weź prysznic. Potem przyjdź jak najszybciej do biura L.M. To dobry scenariusz?
— Być może za wcześnie na ocenę, ale mówiąc miedzy nami, sądzę że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałem. Pracując w ten sposób, bez żadnych przeszkód z zewnątrz… jeśli nie liczyć tych ślepi… Clyde pomógł mi bardzo — świetnie pisze na maszynie. Poza tym to poeta. Wiedziałeś o tym?
— Myślałem, że jest kucharzem.
— Parszywym kucharzem. Skończyło się na tym, że gotowałem ja. Wziął te prace w kuchni, by spłacić długi. To świetny poeta i niezrównany, jeśli chodzi o dialogi. Nie uważasz, że powinniśmy uhonorować go jakoś w tym filmie?
— Dlaczego nie. Ale, nie zapomnij się ogolić.
Barney wszedł do gabinetu L.M. i położył scenariusz na biurku.
— Gotowe — oznajmił.
L.M. zważył maszynopis w obydwu dłoniach, po czym odsunął go na odległość wyciągniętej ręki i odczytał napis na stronie tytułowej:
— „Wiking Kolumbem”. Dobry tytuł. Będziemy go musieli zmienić. Dostarczyłeś scenariusz zgodnie z obietnicą, Barney. Możesz teraz zdradzić sekret produkcji scenariuszy filmowych w ciągu jednej godziny. Sam też chętnie posłucha.
Sam był niemal niewidoczny na tle ciemnej tapety, dopóki nie skinął głową.
— To żadna tajemnica, panie L.M. Po prostu Vremiatron. Widział pan jego działanie. Charley Chang cofnął się w czasie do pewnego pięknego, spokojnego miejsca gdzie, pracując ciężko, stworzył ten tekst. Był tam tyle, ile potrzebował, po czym przywieźliśmy go z powrotem niemal w tym samym momencie, w którym wyruszył. Upłynęło zaledwie kilka chwil i z pańskiego punktu widzenia wygląda to tak, jakby napisanie tekstu zajęło zaledwie godzinę.
— Scenariusz w godzinę — L. M. uśmiechnął się uszczęśliwiony. — To zrewolucjonizuje cały biznes. Nie krępuj się, Barney. Wymień najwyższą stawkę godzinową, jaką potrafisz sobie wyobrazić, zdubluj ją, a potem jeszcze raz pomnóż przez dwa. Nie dbam o pieniądze. Chcę być sprawiedliwy i zobaczyć, jak Charley Chang bierze najwyższe wynagrodzenie, jakie kiedykolwiek zapłacono człowiekowi za jedną godzinę pracy.
— Nie rozumie pan istoty czasu, L.M. Upłynęła zaledwie jedna godzina pańskiego czasu, ale Charley Chang pracował ponad dwa miesiące nad tym scenariuszem, włączając w to soboty i niedziele. Musi mu pan za to zapłacić.
— Nie udowodni mi tego — L.M. spojrzał zawzięcie spode łba.
— Owszem, udowodni. Codziennie odbijał kartę zegarową. Wszystkie karty mam przy sobie.
— Nie jest w stanie postawić mnie przed sądem. Zajęło to godzinę i tylko za tyle zapłacę.
— Sam — jęknął błagalnie Barney. — Wytłumacz mu, że na tym świecie nie ma nic za darmo. Pieniądze za osiem tygodni pracy to ciągle betka, kiedy się ma scenariusz taki jak ten.
— Scenariusz powstały w ciągu godziny odpowiadałby mi znacznie bardziej — odparł Sam.
— Wszystkim odpowiadałby bardziej, tylko że takich — scenariuszy nie ma. Bez wątpienia jest to nowy system; ale za wykonaną pracę należy zapłacić bez względu na to, kiedy ją wykonano.
Terkot telefonu przerwał te rozważania. L.M. podniósł słuchawkę. Z początku słuchał, a następnie odpowiadał seriami monosylabowych pomruków — wreszcie odłożył ją na widełki.
— Ruf Hawk jest w drodze. Sądzę, że obsadzimy go w głównej roli, ale wydaje mi się również, że ma już podpisany jakiś inny kontrakt. Wybadaj go, Barney, zanim dopadną nas jego agenci. A teraz — w kwestii tej jednej godziny…
— Kwestię tej jednej godziny omówimy kiedy indziej, L.M. Jakoś się to załatwi.
Do gabinetu wszedł Ruf Hawk. Zatrzymał się na chwilę w progu i obrócił twarz profilem, by wszyscy mogli uzmysłowić sobie jak pięknie wygląda. Istotnie wyglądał wspaniale. A wyglądał tak dlatego, że była to jedyna rzecz na świecie, o jaką się troszczył. W, niezliczonych salach kinowych całego świata serca kobiet zaczynały bić szybciej, gdy przed ich oczyma Ruf obejmował mocnym uściskiem jakąś rozanieloną gwiazdkę. Nie zdawały sobie, biedactwa, sprawy, że ich szanse, by znaleźć się kiedykolwiek w jego ramionach są praktycznie równe zeru. Ruf nie lubił kobiet. Nie dlatego, żeby był pedziem lub czymś w tym rodzaju — mężczyzn nie lubił również. Ani owiec, ani płaszczów przeciwdeszczowych zakładanych na gołe ciało, ani biczowania, ani żadnej z tych rzeczy. Ruf lubił tylko Rufa, a pełen miłości ognik w jego oczach był niczym więcej, jak tylko refleksem narcystycznego samozachwytu. Zanim odkryto, że potrafi grać, był jednym z wielu dobrze umięśnionych, żywych połci cielęciny. Prawdę mówiąc jego talent aktorski był żaden, nauczył się jednak grać tak, jak mu kazano. Potrafił stosować się do wszystkich wydawanych mu poleceń, powtarzając te same słowa i gesty od nowa i od nowa z niewyczerpaną, godną wołu cierpliwością. Przerwy poświęcał na odpoczynek, polegający na tym, że przeglądał się w lustrze. Brak jakichkolwiek umiejętności z jego strony nigdy nie wyszedł na jaw, ponieważ w filmach, w których grywał, zanim ktokolwiek zdołał zauważyć jakie z niego beztalencie, atakowali go Indianie, szarżowały dinozaury, waliły się mury Troi, słowem, zdarzało się coś, co można by nazwać subtelnym przerywnikiem. Dlatego też Ruf był szczęśliwy. Szczęśliwi byli także producenci, oglądający rachunki wpływów kasowych i wszyscy zgadzali się, że może on jeszcze wiele dokonać, zanim na dobre podtatusieje.
— Cześć Ruf — powitał go Barney. — Nareszcie człowiek, jakiego potrzebujemy.
Ruf uśmiechnął się i wyciągnął na powitanie rękę. Nie mówił zbyt wiele, jeśli mu tego nie kazano.
— Nie zamierzam owijać niczego w bawełnę, Ruf. Chce powiedzieć, że mamy zamiar nakręcić najbardziej rewelacyjny film świata. W czasie naszych dyskusji na temat obsady głównej roli padło twoje nazwisko, a ja potwierdziłem z całym przekonaniem, że jeśli mamy kręcić film o Wikingach, to Ruf Hawk jest najbardziej skandynawskim Wikingiem, jakiego można sobie wyobrazić.
Ruf nie przejawiał najmniejszych oznak podniecenia ani nawet cienia zainteresowania tymi rewelacjami.
— Słyszałeś o Wikingach, nieprawdaż, Ruf?
Ruf uśmiechnął się nieznacznie.
— Pamiętasz — ciągnął Barney — wysocy faceci z wielkimi toporami, rogami na hełmach, zawsze żeglujący dokądś łodziami z wyrzeźbionymi głowami smoków na dziobach…
— O tak, oczywiście — przyciągnęło to w końcu uwagę Rufa — słyszałem o Wikingach. Nigdy nie grałem Wikinga.
— Ale w głębi serca zawsze o tym marzyłeś, Ruf. Nie mogło być inaczej. To rola stworzona dla ciebie, rola, w której będziesz mógł pogrążyć się bez reszty, rola, która sprawi, że na ekranie będziesz wspaniały!
Grube brwi Rufa zeszły się z wolna. Na czole gwiazdora pojawiły się zmarszczka. — Zawsze jestem wspaniały.
— Oczywiście, Ruf. Dlatego mamy cię tutaj. Nie jesteś nigdzie zaangażowany, żadnych innych ról, nieprawdaż?
Ruf zamyślił się, w związku z czym zmarszczka na jego czole pogłębiła się znacznie. — Mam grać w filmie. Zaczynamy pod koniec przyszłego tygodnia. Coś o Atlantydzie. L.M. wyjrzał zza scenariusza i popatrzył na Rufa z dezaprobatą.
— Tak myślałem. Poproś do mnie swojego impresario. Poszukamy kogoś innego.
— L.M. — poprosił Barney. — Niech pan czyta scenariusz, delektuje się nim, a ja porozmawiam z Rufem. Zapomniał pan, że film będzie gotów w poniedziałek, co da Rufowi trzy dni na odpoczynek, zanim zacznie z tą Atlantydą.
— Cieszę się, że wspomniałeś o scenariuszu. Jest w nim sporo błędów. Poważnych błędów.
— Jak pan może tak mówić — przeczytał pan zaledwie dziesięć stron. Proszę przeczytać jeszcze trochę, a potem podyskutujemy na ten temat. Autor właśnie na nas czeka. Wszelkich zmian, o ile rzeczywiście będą potrzebne, może dokonać od ręki.
Barney ponownie zwrócił się do Rufa.
— Powinieneś postąpić zgodnie z własnym sumieniem i zagrać tego Wikinga. Jesteśmy w posiadaniu rewelacyjnie nowych środków technicznych. Przy ich pomocy jedziemy w plener, kręcimy i chociaż wracamy po paru dniach, dostajesz tyle forsy co za normalny, pełnometrażowy film.
— Myślę, że zrobisz lepiej rozmawiając o tym z moim impresario. Nie wypowiadam się ani słowem w sprawach finansowych.
— Oto właściwie podejście, Ruf. Po to są agenci. Ja też nie załatwiam niczego w inny sposób.
— To zupełnie nie gra! — powiedział L.M. głosem wyroczni. — Po Charleyu Changu spodziewałem się czegoś lepszego. Początek jest zupełnie do niczego.
— Już proszę Charleya, L.M. Przejrzymy tekst, znajdziemy błędy i od razu je usuniemy.
Barney spojrzał na zegarek. Była ósma wieczorem. A wiec: przetrzymać agenta tego zwału miecha. I uratować scenariusz, nawet kosztem częściowych przeróbek. I wysłać Charleya z powrotem na Catalinę, by tych zmian dokonał. I znaleźć aktorów do ról drugorzędnych. I skompletować, co do najmniejszego drobiazgu, wszystko, co może się przydać w czasie kilku miesięcy zdjęć. I znaleźć kompletną ekipę i wysłać ją w przeszłość. I wreszcie nakręcić film w jedenastym stuleciu, co, samo przez się, nastręczyć może wiele interesujących problemów. Skończyć to wszystko i zmontować film do poniedziałku rano. Teraz jest czwartek, ósma wieczorem. Kupa czasu. Oczywiście, że kupa czasu.
Dlaczego więc tak się poci?