Sześciu obecnych w gabinecie mężczyzn rozsiadło się półkolem naprzeciw biurka L.M.
— Zamknąć drzwi na klucz i przeciąć kable telefoniczne — zarządził Greenspan.
— Jest trzecia nad ranem — zaprotestował Barney. — Podsłuch można wykluczyć.
— Jeśli banki zwąchają, co się tutaj dzieje, jestem zrujnowany do końca życia, albo i na dłużej. Odciąć kable.
— Pozwoli pan, że się tym zajmę — Amory Blestead, szef departamentu technicznego Climactic Studios wstał i wydobył z kieszeni na piersi kombinezonu izolowany śrubokręt.
Tajemnica wreszcie się wyjaśniła. Od roku moi chłopcy naprawiają te cholerne kable mniej więcej dwa razy na tydzień, pomyślał.
Pracował szybko, sprawnie wyciągając końcówki przewodów z gniazdek i rozłączając kolejno siedem telefonów, interkom, monitor telewizji wewnętrznej i linie specjalną. L.M. Greenspan obserwował go uważnie i nie odezwał się ani słowem, dopóki nie stwierdził osobiście, że wszystkie dziesięć kabli zwisa luzem.
— Meldować — rzucił, dźgnąwszy palcem w stronę Barneya Hendricksona.
— Wreszcie możemy zaczynać, L.M. Wszystko gotowe do rozruchu. Podstawowe urządzenia Vremiatronu zostały zbudowane w oparciu o dekoracje do „Zaślubin potwora z córką Thinga”, co umożliwiło nam pokrycie wszelkich kosztów z budżetu tego filmu. Dodam, że w istocie nawet na tym zarobiliśmy maszyna profesora kosztuje bez porównania mniej niż wynosiły nasze normalne wydał…
— Bez dygresji!
— W porządku. Ostatnie sceny studyjne do tego filmu o potworze nakręcono dziś po południu, to jest, chciałem powiedzieć, wczoraj po południu, dzięki czemu zdołaliśmy załatwić paru monterów, którzy w nadgodzinach wypucowali całą maszynerie. Jak tylko sobie poszli, reszta z nas zamontowała ją na platformie wojskowej ciężarówki z filmu „Brookliński kapuś nr 1”,profesor zaś podłączył i posprawdzał wszystko, co się dało. W efekcie całość jest zapięta na ostatni guzik.
— Nie podoba mi się ta ciężarówka. To się może wydać.
— Niemożliwe, panie L.M., podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Ciężarówka pochodzi z demobilu i była przeznaczona do sprzedaży w zupełnie innym miejscu. Kupiliśmy ją absolutnie legalnie, naszymi zwykłymi kanałami, a Tex dotransportował ją tutaj. Powtarzam panu, jesteśmy zupełnie czyści.
— Tex? Tex! A któż to taki? Kim w ogóle są ci ludzie? — L.M. uniósł się, tocząc podejrzliwym wzrokiem po siedzących przed nim osobach. — Wydaje mi się, że prosiłem cię o maksymalną dyskręcje, o utrzymanie całej sprawy w tajemnicy, aż przekonamy się jak to działa! Jeżeli banki zwęszą…
— Operacja zakrojona jest na możliwie jak najmniejszą skale. Ekipa składa się ze mnie, profesora, którego pan zna, oraz Blesteade’a, pańskiego szefa technicznego, z którym współpracuje pan od lat trzydziestu…
— Wiem, wiem… Ale ci trzej tutaj, co to za jedni? — L.M. wskazał palcem na dwóch milczących, czarnowłosych osobników odzianych w „levisy” i skórzane kurtki, oraz wysokiego, nerwowego mężczyznę o jaskraworudej czuprynie.
— Tych dwóch z przodu to Tex Antonelli i Dallas Levy, kaskaderzy.
— Kaskaderzy? Jakie znów cuda masz tu zamiar przepchnąć, ściągając tych dwóch lewych kowbojów?
— Czy nie zechciałby pan odprężyć się na chwile, panie L.M.? Realizacja tego projektu wymaga pomocy zaufanych ludzi, ludzi, którzy potrafią trzymać język za zębami, a w wypadku jakiegoś niebezpieczeństwa znają się dobrze na swojej robocie. Dallas służył w piechocie liniowej, a zanim pojawił się u nas, żył z rodeo. Tex — trzynaście lat w marines, potem pracował jako instruktor walki wręcz.
— A ten trzeci facet?
— To doktor Jens Lynn z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, filolog. Wysoki mężczyzna powstał gwałtownie i skłonił się szybko w stronę biurka.
— Specjalizuje się w językach germańskich, czy w czymś takim. Będzie naszym tłumaczem.
— Czy wszyscy panowie tutaj, jako członkowie zespołu zdajecie sobie sprawę z wagi tego przedsięwzięcia? — spytał L.M.
— Płacą mi za to — rzekł Tex — że umiem trzymać gębę na kłódkę.
Dallas skinął głową na znak milczącej zgody.
— To unikalna okazja — dorzucił gwałtownie Lynn, z nieznacznym duńskim akcentem. — Wziąłem roczny urlop naukowy i jestem zdecydowany towarzyszyć panom nawet za nędzne pieniądze, jako konsultant historyczny… Wiemy przecięż tak mało o potocznym języku staronorweskim.
— W porządku, w porządku — chwilowo zupełnie uspokojony L.M. machnął ręką. — A teraz — jak wygląda nasz plan. Proszę o szczegóły.
— Mamy zamiar wybrać się w podróż próbną — odparł Barney — by sprawdzić, czy wszystkie urządzenia profesora naprawdę działają.
— Zapewniam pana… — usiłował wtrącić profesor.
— Jeśli tak — montujemy ekipę, piszemy scenariusz i kręcimy film na miejscu. I to na jakim miejscu! Cała historia otwarta dla szerokiego ekranu. Jesteśmy w stanie sfilmować wszystko, utrwalić…
— I uratować wytwórnie od bankructwa — przerwał mu L.M. — Żadnych godzin nadliczbowych, żadnych kłopotów z dekoracjami, żadnych problemów ze związkami zawodowymi.
— No, no! Uważaj pan — Dallas warknął, spoglądając spode łba.
— Rzecz jasna, nie miałem na myśli pańskiego związku — dorzucił pospiesznie L.M. — Cała ekipa zostaje zatrudniona od zaraz. Płaca według umów zbiorowych, ba, nawet wyższa, plus wszelkiego rodzaju premie. Ruszaj, Barney, póki jeszcze nie wygasł mój entuzjazm i nie wracaj tu bez dobrych nowin.
Kroki idących odbijały się głośnym echem w wąskim, betonowym przesmyku miedzy dwoma gigantycznymi studiami dźwiękowymi. Cisza i samotność wymarłej wytwórni sprzyjały zwątpieniu i niewesołym myślom na temat ogromnej skali całego przedsięwzięcia. Idąc, bezwiednie zbili się w ciasną gromadkę. Wartownik na zewnątrz gmachu zasalutował.
— Bezpiecznie jak u mamusi, sir. Absolutnie żadnych kłopotów. — Jego głos przełamał nienaturalną cisze.
— Świetnie — odparł Barney — prawdopodobnie zostaniemy tu do rana. Wie pan, robota specjalna, proszę uważać, by nikt nie kręcił się w okolicy.
— Mówiłem o tym kapitanowi. Wydał już chłopcom odpowiednie polecenia.
Barney zamknął za sobą drzwi na klucz. Spod podtrzymujących sufit krokwi rozbłysły światła. Magazyn był prawie pusty, z wyjątkiem kilku podpierających ścianę, zakurzonych dekoracji i oliwkowo szarej ciężarówki z płócienną plandeką i białą wojskową gwiazdą, wymalowaną na drzwiach.
— Baterie i akumulatory w porządku — oznajmił profesor Hewett, gramoląc się na platforma ciężarówki. Postukał lekko w rząd tarcz kontrolnych, potem odczepił ciężkie kable, biegnące do umocowanej w ścianie skrzynki rozdzielczej i ułożył je starannie.
— Proszę wchodzić, panowie. Eksperyment możemy zacząć w dowolnym momencie.
— Czy nie mógłby pan używać innego słowa niż „eksperyment” — zapytał uczonego Amory Blestead i pożałował nagle, że zgodził się brać udział w tym wszystkim.
— Włażę do szoferki — stwierdził Tex Antonelli — czuje, że tam będzie mi najlepiej. Zjechałem czymś takim całe Wyspy Mariańskie.
Pozostali, jeden po drugim, podążyli w ślad za profesorem pod plandekę. Dallas zamknął wejście. Ponieważ większość miejsca w środku zajmowała obudowa mechanizmów elektronicznych i duży generator spalinowy, zmuszeni byli usiąść na skrzyniach ze sprzętem i częściami zamiennymi.
— Jestem gotów — oznajmił profesor. — Może na początek rzucimy okiem na rok 1500?
— Nie — Barney był wcieleniem powagi — niech pan wyskaluje przyrządy na rok 1000, tak jak to wcześniej ustaliliśmy. Proszę nacisnąć starter.
— Ale wydatek energii byłby znacznie mniejszy, a ryzyko nawet…
— Niech pan przestanie trząść portkami, profesorze. Musimy cofnąć się w czasie tak daleko, jak tylko jest to możliwe. Tak daleko, by nikt nie mógł się domyślić, czym w istocie jest nasza machina i tym samym narobić nam kłopotów. Poza tym podjęto decyzję kręcenia filmu o Wikingach, a nie „Dzwonnika z Notre Dame”.
— To byłoby w wieku XVI — odezwał się Jens Lynn. — Co prawda datowałbym tę historię w średniowiecznym Paryżu nieco wcześniej, około…
— Gieronimo! — warknął Dallas — Jeśli mamy ruszać, to skończmy wreszcie mleć ozorami i ruszajmy. W wojsku pętanie się bez celu i marnowanie czasu przed decydującym starciem, to pewna śmierć.
— Tak, to prawda, panie Levy — rzekł profesor manipulując pokrętłami na tarczy kontrolnej. — Rok Pański 1000… Ruszamy! — Zaklął i ponownie jął grzebać w desce rozdzielczej. — Większość tych tarcz i guzików to atrapy, dlatego ciągle się mylę — wyjaśnił.
— Zbudowaliśmy te maszynerię dla potrzeb filmów grozy. Tego typu urządzenia muszą wyglądać realistycznie — odparł dziwnie szybko Barney. Na jego twarzy pojawiły się strużki potu. — I to uczyniło ją zupełnie nierealną, ot co! — profesor Hewett pomrukiwał gniewnie, czyniąc ostatnie poprawki i w końcu przekręcił wielki, wielobiegunowy przełącznik.
Silnik generatora zawył pod wpływem gwałtownego wzrostu poboru mocy. Trzeszczące wyładowania elektryczne wypełniły przestrzeń nad aparaturą; na odsłoniętych powierzchniach zamigotały drobiny zimnego ognia. Wszyscy poczuli, że włosy stają im dęba.
— Coś się zepsuło — wydusił z siebie Jens Lynn.
— W żadnym wypadku — odrzekł spokojnie profesor Hewett, robiąc nieznaczne poprawki w mechanizmie. — Po prostu efekt uboczny, wyładowania statyczne bez najmniejszego znaczenia. W tej chwili tworzy się pole. Sądzę, że niedługo wszyscy to poczują.
I rzeczywiście.
— Czuje się, jakby ktoś wpieprzył mi w pępek duży klucz francuski i nawijał na niego moje bebechy podzielił się swymi doznaniami Dallas.
— Jakkolwiek nie wyraziłbym Tego tymi słowami, całkowicie zgadzam się z opisem symptomów przytaknął Lynn.
— Przełączam na automatyczną — profesor uniósł się znad pulpitu sterowniczego i wcisnął jakiś guzik. — W ciągu mikrosekundy największego poboru mocy korektury selenowe będą działać samoczynnie. Możemy to zaobserwować na tej tarczy. Kiedy wskazówka dojdzie do zera…
— Dwanaście — stwierdził Barney wlepiając oczy w przyrząd.
— Dziesięć — odczytywał profesor. — Teraz tworzy się ładunek.
— Osiem… siedem… sześć…
— Dostaniemy za to dodatek wojenny? — spytał Dallas, lecz nikt się nie uśmiechnął.
— Pięć… cztery… trzy…
Napięcie stawało się niemal fizycznie odczuwalne. Nikt nie był w stanie nawet drgnąć. Wszyscy śledzili powolny ruch czerwonej wskazówki.
Profesor odliczał:
— Dwa… jeden…
Nie usłyszeli słowa „zero”. W tym punkcie continuum czasowego nie istniał nawet dźwięk. Mieli uczucie, że coś się stało, coś zupełnie niemożliwego do zdefiniowania i tak odległego od normalnych doznań, że za chwile nie będą już pamiętać ani co to było, ani jakie naprawdę wywarło na nich wrażenie. W tym samym momencie zniknęły światła magazynu, wnętrze rozjaśniał jedynie mdło fosforyzujący blask urządzeń kontrolnych. Poza otwartym wejściem do ciężarówki, tam gdzie jeszcze przed chwilą widniała zalana światłem hala magazynu, znajdowała się bezkształtna, matowoszara nicość. Wpatrywanie się w nią powodowało ból oczu.
— Eureka! — wrzasnął profesor.
— Ktoś ma ochotę na drinka? — spytał Dallas, wyciągając kwarce żytniówki zza skrzynki, na której siedział, po czym przyjął swe własne zaproszęnie, obniżając znacznie poziom cieczy we flaszce. Butelka krążyła z rąk do rąk — nawet Tex wychylił się z wnętrza szoferki i pociągnął solidnie — i wszyscy zaczerpnęli z niej nieco brakującej im odwagi. Tylko profesor nie pił — zbyt zajęty przy instrumentach mamrotał coś uszczęśliwiony do siebie.
— Tak, bez wątpienia, bez wątpienia przemieszczenie w przeszłość… w przewidywanym zakresie… tak, teraz przesuniecie w przestrzeni… dobrze… nie, nie wolno nam skończyć w przestrzeni międzyplanetarnej albo na środku Pacyfiku… do licha, nie. — Profesor rzucił okiem na przesłonięty ekran i dokonał kolejnych, drobnych regulacji. — Proponuje, panowie, chwycić się mocno czegoś solidnego. Wyliczyłem potencjalną wysokość powierzchni gruntu najlepiej jak tylko można, ale obawiałem się przesadzić. Nie chciałem wbić ciężarówki w ziemie, tak że możliwy jest upadek z wysokości rzędu kilkunastu cali… Gotowi? — profesor przekręcił główny wyłącznik.
Tylne koła ciężarówki dotknęły ziemi pierwsze, w chwile potem uderzyły o grunt przednie. Silny wstrząs rozrzucił ich na wszystkie strony. Jaskrawe światło słoneczne wlało się do środka przez otwarty tył wozu, oślepiając wszystkich. Świeża bryza niosła odgłosy dalekiego przypływu.
— A niech to jasna cholera i jeszcze raz jasna cholera — mruknął Amory Blestead.
Szarość na zewnątrz zniknęła zupełnie — jej miejsce zajął kamienisty brzeg, o który rozbijały się fale oceanu. Krawędzie płóciennej plandeki ograniczały widoczność, upodabniając obraz do gigantycznego ekranu kinowego. Nisko nad wodą przelatywały skrzeczące mewy, a dwie zaniepokojone foki parsknęły i rzuciły się do wody.
— Nie przypominam sobie takiej okolicy w Kalifornii — powiedział Barney.
— To nie Kalifornia, jesteśmy w Starym Świecie — odparł z dumą profesor Hewett — a dokładniej — na Orkneyach. Istniały tu liczne osady normańskie. Jesteśmy w XI stuleciu, w roku 1003. Bez wątpienia dziwi pana fakt, że Vremiatron jest w stanie dokonywać przemieszczeń nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni, jest to jednak pochodną…
— Odkąd Hoover wygrał wybory, nic już nie jest w stanie mnie zdziwić — przerwał mu Barney: Poczuł, że teraz, kiedy już przybyli dokądś i do kiedyś, odzyskuje stopniowo zdolność kontroli zarówno nad sobą, jak i nad biegiem wypadków.
— No to zaczynamy! Dallas, zroluj z przodu plandekę. Musimy widzieć, dokąd jedziemy.
Po usunięciu przedniej części brezentowej pokrywy ujrzeli kamienistą plaże, a raczej wąską mieliznę miedzy wodą, a rozciągającym się półkoliście wysokim, klifowym brzegiem. Jakieś pół mili od nich w morze wrzynał się przylądek, zasłaniając zupełnie dalszy widok.
— Ruszamy wzdłuż brzegu — zawołał Barney z tyłu ciężarówki. — Spróbujmy zobaczyć, co słychać tam dalej.
— Słusznie — odrzekł Tex wciskając starter. Silnik jęknął i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i samochód potoczył się z wolna po kamienistym gruncie.
— Będzie pan tego potrzebował? — zapytał Dallas i wyciągnął przytroczoną do pasa z nabojami kaburę z rewolwerem. Barney spojrzał na nią z niesmakiem.
Proszę to zachować dla siebie. Najprawdopodobniej zastrzeliłbym się, gdybym próbował bawić się takimi przedmiotami. Daj to Texowi, a sam trzymaj w pogotowiu także i karabin.
— Czy nie powinniśmy wszyscy być uzbrojeni, choćby na wszelki wypadek, dla obrony własnej? spytał Amory Blestead. — Potrafię obchodzić się z bronią.
— Ale nie zawodowo — odparł Barney. — Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Vremiatron jest najważniejszy. Tex i Dallas zatroszczą się o uzbrojenie — wtedy możemy mieć pewność, że obędzie się bez wypadków.
— Stać, u diabła! Spójrzcie, to zbyt piękne, bym mógł to widzieć na własne oczy — wykrzyknął Jens Lynn, wskazując ręką przed siebie. Ciężarówka przetoczyła się wokół przylądka i przed nimi otworzyła się mała zatoczka. Tuż przy plaży stała nędznie wyglądająca chata, zbudowana z kamieni i niezdarnie pociętych brył torfu, pokryta strzechą z wodorostów. Ze służącego za komin otworu spiralą wydobywał się dym, lecz w okolicy nie dostrzegli żywego ducha.
— Gdzie oni się podzieli? — spytał Barney.
— To zupełnie zrozumiałe. Widok ciężarówki, warkot silnika wystraszyły ich i zapewne uciekli do tej chaty.
— Wyłącz motor, Tex. Może powinniśmy wziąć ze sobą trochę paciorków albo czegoś w tym rodzaju…
— Obawiam się, że to nie jest ten gatunek tubylców, jaki pan ma na myśli…
Jakby na potwierdzenie tych słów okrągłe drzwi domostwa otworzyły się z trzaskiem. Wyskoczył z nich jakiś człowiek, rycząc przeraźliwie i wymachując nad głową toporem o szerokim ostrzu. Podskoczył, uderzył toporem o wielką tarczę, którą dźwigał na lewym ramieniu i rzucił się pędem po zboczu wzgórza w ich kierunku. Sunął niezwykłej długości susami i w miarę jak się zbliżał, dostrzegli nowe szczegóły — czarny, rogaty hełm na głowie, rozwianą jasną brodę, sumiaste wąsy. Nagle, wciąż rycząc niezrozumiale, mężczyzna zaczął kąsać krawędź tarczy, z ust pociekła mu piana.
— Proszę zauważyć, panowie, że jest on najwyraźniej zaniepokojony. Jednak Wiking nie może okazać strachu w obecności niewolników i służby. A oni bez wątpienia obserwują go ukradkiem z wnętrza domu. Dlatego usiłuje wprowadzić się w stan szału wojennego…
— Może sobie pan darować ten wykład, doktorze. Dallas, spróbujcie razem z Texem złapać tego faceta i przyhamować go co nieco, zanim narobi tu szkód.
— Pakując w niego kulkę możemy przyhamować go zupełnie na dobre.
— Nie. W żadnym wypadku. Firma nie będzie tolerować morderstwa, nawet popełnionego w obronie własnej.
— W porządku, skoro tak pan uważa, ale to zadanie podpada pod paragraf „ryzyko osobiste”, za co, zgodnie z umową, przewidziany jest dodatek specjalny.
— Wiem, wiem, ale idźcie już, zanim… — przerwał mu głuchy łoskot, a potem brzęk, po którym nastąpił jeszcze głośniejszy, zwycięski okrzyk.
— Rozumiem go, rozumiem co on mówi — wrzeszczał uszczęśliwiony Jens Lynn — przechwala się, że wyłupił potworowi oko.
— Ta wielka pokraka poszatkowała nasz reflektor — krzyknął Dallas. — Tex, zajmij go czymś. Ja pójdę za tobą. Staraj się go stąd odciągnąć.
Tex Antonelli wyśliznął się niepostrzeżenie z szoferki i pognał w kierunku plaży, jak najdalej od ciężarówki. Właściciel topora dostrzegł go i natychmiast rzucił się za nim. Kiedy dystans między nimi zmalał do jakichś pięćdziesięciu jardów, Tex zatrzymał się i podniósł dwa, dobrze obtoczone przez morze kamienie wielkości pięści. Chwycił jeden z nich w dłoń jak piłeczkę baseballową i czekał spokojnie aż hałaśliwy napastnik podejdzie bliżej. Z odległości pięciu jardów cisnął pierwszy kamień w głowę przeciwnika, a w momencie, gdy ten uniósł tarczę by odbić pocisk, rzucił drugi, tym razem w brzuch. Oba kamienie znalazły się w powietrzu równocześnie, i chociaż pierwszy został odbity tarczą, drugi trafił mężczyznę prosto w żołądek. Wiking siadł i wydał z siebie głośny jęk. Tex obsunął się kilka stóp dalej i podniósł następne dwa kamienie.
— Bleyoa! [1] — wysapał obalony wojownik, potrząsając toporem.
— Nie może być, a ty to nie? Chodź tu, koleś, znamy się na takich. Chłop jak dąb — jajka jak żołędzie.
— Trzeba go zapakować — stwierdził Dallas, który wychynął właśnie zza ciężarówki i wymachiwał nad głową lassem. — Profesor trzęsie się o ten swój śmietnik i chce wracać.
— Dobra, zaraz go dostarczę.
Tex rzucił w stronę Wikinga paroma wyzwiskami, popularnymi w środowisku zbliżonym do Korpusu Piechoty Morskiej, lecz nie udało mu się przełamać dzielącej ich bariery językowej. Uciekł się zatem do uniwersalnego języka gestów, który opanował był za młodu. Pełnymi ekspresji ruchami rąk i palców określił go jako rogacza, kastrata, przypisał mu nieco plugawych nawyków, kończąc Obelgą Ostateczną — uderzył lewą ręką w biceps prawej, co spowodowało raptowny wzlot prawej pieści ku niebu. Co najmniej jeden, a być może i więcej tych gestów musiało szczycić się genealogią sięgającą czasów poprzedzających jedenaste stulecie, bowiem Wiking ryknął wściekle i słaniając się poderwał na równe nogi. Tex, pomimo iż przypominał karta stawiającego czoła szarżującemu gigantowi, stał spokojnie w miejscu. Wojownik wzniósł topór, lecz ciśnięty przez Dallasa arkan wyrwał mu go z rąk. W tym momencie Tex szybkim rzutem całego ciała zwalił go z nóg. W chwili, gdy Wiking z głuchym łomotem runął na ziemię, obydwaj siedzieli mu już na karku — Tex obezwładniał go podwójnym nelsonem, a Dallas wiązał ciasno, gwałtownie wymachując sznurem. Kilka sekund później Wiking był całkowicie bezradny i z rękoma i nogami związanymi razem z tyłu, za plecami, wył bezsilnie, zaś obaj kaskaderzy wlekli go po kamieniach w strona samochodu. Tex niósł także topór, a Dallas tarczę.
— Muszę z nim pomówić — krzyknął Lynn — to wyjątkowa okazja.
— Należy natychmiast opuścić to miejsce — ponaglił profesor, manipulując delikatnie regulatorami.
— Atakują nas — zawył Amory Blestead, wskazując na poły sparaliżowanym palcem w kierunku domu. Rozjuszona horda kudłatych mężczyzn, zbrojnych w różnego rodzaju topory, miecze i włócznie runęła ze wzgórza w ich kierunku.
— Wynosimy się stąd — zarządził Barney. — Weźcie tego prehistorycznego rębajłę na platformę i jazda! Będziemy mieli kupa czasu na pogawędka z nim po powrocie do domu, doktorze.
Tex wskoczył do szoferki i wyszarpnął spod siedzenia rewolwer. Wystrzelał w kierunku morza cały bębenek, zapuścił silnik, włączył ocalały reflektor i nacisnął klakson. Okrzyki atakujących przerodziły się w trwożny lament, w popłochu zawrócili w stronę chaty ciskając po drodze broń. Ciężarówka zatoczyła łuk i ruszyła ku plaży. W chwili, gdy dojeżdżali do ostrego zakrętu u podstawy przylądka, z drugiej jego strony ryknął klakson. W ostatniej chwili Tex zdążył szarpnąć kierownice w prawo — opony dotknęły załamujących się fal morskich. Zza cypla wypadła oliwkowo szara ciężarówka i poprzedzana wyciem klaksonu, przemknęła obok nich.
— Niedzielny kierowca — wrzasnął Tex przez okno i znów dodał gazu. Barney patrzył, jak druga ciężarówka mija ich, zarzucając w koleinach, które po sobie pozostawili. Spojrzał na otwarty tył wozu i skamieniał. Ujrzał siebie samego, krzywiącego się wstrętnie, miotanego we wszystkie strony przez podskakującą na kamieniach maszyn. Zanim druga ciężarówka zniknęła z pola widzenia, sobowtór uniósł kciuk do nosa i zagrał na nim, wyraźnie kierując ten gest pod jego adresem. Barney opadł na skrzyni dopiero wtedy, gdy widok przesłoniła mu ściana skał.
— Widział pan? Co to było?
— W najwyższym stopniu interesujące — odpad profesor Hewett, wciskając starter generatora. — Czas jest o wiele bardziej plastyczny niż kiedykolwiek odważyłem się sądzić. Pozwala to na dublowanie się linii świata, a być może nawet na nieograniczoną liczba pali czasu. Możliwości zdają się być nieskończone…
— Czy może pan przestać bełkotać i zamiast tego wytłumaczy mi co ja właściwie widziałem? — warknął Barney, przechylając, niestety niemal całkowicie już opróżnioną, butelkę whisky.
— Widział pan siebie, albo raczej widzieliśmy nas, którzy dopiero będą. Obawiam się, że struktury gramatyczne naszego języka nie pozwalają dokładnie określić sytuacji, której byliśmy świadkami.
Sądzę, że lepiej będzie powiedzieć, że widział pan te samą ciężarówkę z sobą w środku, taką jaką będzie ona później. Myślę, że jest to wystarczająco proste, by zdołał pan zrozumieć.
Barney jęknął i opróżnił butelkę do końca. Chwile potem wrzasnął z bólu, bowiem Wiking zaczął turlać się po podłodze i uderzył go w nogę.
— Radzę trzymać nogi na skrzyniach. On ciągle toczy pianę z gęby — ostrzegł wszystkich Tex Dallas. Zwolnili.
— Dojeżdżamy do miejsca, w którym wylądowaliśmy. Co dalej? — spytał Tex.
— Zatrzymaj się możliwie jak najbliżej miejsca naszego przybycia. To uprości manewrowanie. Panowie! Rozpoczynamy powrotną podróż w czasie.
— Troll taki yor oll![2] — ryknął Wiking.