— Dokonanie tego wszystkiego w niecałe cztery dni to istny cud logistyki, panie Hendrickson — powiedziała z zachwytem Betty, gdy przechodzili obok długiej kolumny ciężarówek i przyczep, rozciągniętej wzdłuż betonowego podjazdu, wiodącego do studio dźwiękowego B.
Nazwałbym to inaczej — odparł Barney — ale w obecności kobiet zwykłem wyrażać się powściągliwie. Co z ludźmi?
— Wszystko gra. Każdy z departamentów dostarczył kompletne i podpisane listy obecności. Zrobili to wszystko fantastycznie!
— Dobrze, ale w takim razie gdzie się oni wszyscy podzieli?
Minęli już większość pojazdów i Barney uświadomił sobie, że jeśli nie liczyć kilku kierowców, nie zauważył prawie nikogo.
To się stało wtedy, gdy poszedł pan załatwiać taśmę filmową. Wszyscy siedzieliśmy tu… nie mogliśmy się nigdzie ruszyć … no i wie pan jak to bywa… jedno pociąga za sobą drugie…
— Nie, nie wiem. Co pociąga za sobą co?
— To naprawdę było urocze! Strasznie nam pana brakowało. Charley Chang zamówił w bufecie dwie skrzynki piwa. Twierdził, że nie miał tego płynu w ustach od roku. Ktoś inny zaordynował drinki i sandwicze i zanim ktokolwiek zauważył, zaczął się ubaw na sto dwa. Trwało to do późna w nocy. Myślę, że wszyscy są kompletnie wypluci i śpią gdzieś w przyczepach.
— Jesteś pewna? Liczył ich ktoś?
— Strażnicy nie pili i stanowczo twierdzą, że nikt stąd nie wyszedł, wiec chyba wszystko jest w porządku.
Barney spojrzał na rząd pogrążonych w głębokim milczeniu pojazdów i wzruszył ramionami.
— No cóż, myślę, że na razie to wystarczy. Po przybyciu na miejsce urządzimy apel i ewentualnie wyślemy kogoś z powrotem po tych, którzy gdzieś się zawieruszyli. Reszta niech śpi w czasie podróży to będzie najlepsze wyjście. Ty też się trochę prześpij. Dobrze to ci zrobi, byłaś na nogach całą noc.
— Dziękuje, bosmanie. Gdyby mnie pan potrzebował — jestem w przyczepie numer dwanaście.
Zza uchylonych drzwi studio dobiegały odgłosy gorączkowej krzątaniny. Ekipa ciesielska kończyła właśnie montaż ostatnich elementów platformy czasu. Barney zatrzymał się tuż przy wejściu i zapalił papierosa. Starał się wzbudzić w sobie choć cień entuzjazmu do tej tandetnie skleconej konstrukcji, która miała przenieść całe to towarzystwo na Orkneye.
Zespawaną ściśle według wskazówek profesora, prostokątną stalową ramę pokryto czymś w rodzaju podłogi z grubej, nie heblowanej tarcicy. Gdy tylko pierwszy jej fragment był gotów, wzniesiono na nim zaopatrzone w okna pomieszczenie, w którym profesor Hewett zainstalował swój znacznie rozbudowany Vremiatron i jego obecna wersja zdawała się być znacznie bardziej obrośnięta girlandami kabli i połyskującymi gniazdami cewek niż pierwowzór), a także potężny generator, napędzany silnikiem Diesla. Do podstawy całej konstrukcji przymocowano co najmniej dwa tuziny starych opon samochodowych, by złagodzić ewentualny wstrząs przy lądowaniu. Po obydwu stronach platformy biegło ogrodzenie z grubych, metalowych rur. Wszystko to wyznaczało granice generowanego przez Vremiatron pola riasowego. Całość wyglądała tak licho i nietrwale, że Barney uznał, iż najlepsze co może uczynić, to starać się jak najmniej o tym wszystkim myśleć.
— Włączamy! — oznajmił profesor Hewett, gramoląc się zza swego dzieła z dymiącą lutownicą w ręku, po czym pociągnął ku sobie jakiś lewar. Silnik jęknął, kaszlnął, wypluł kłąb niebieskawych spalin, w końcu, złapawszy wreszcie oddech, rozpoczął swój zwyczajny, dudniący żywot.
— Jak idzie, profesorze? — krzyknął Barney przez otwarte drzwi. Hewett odwrócił się i zamrugał oczyma w jego stronę.
— Dzień dobry, panie Hendrickson. Domyślam się, że pyta pan o stan mojego Vremiatronu model II. Mam niewątpliwy zaszczyt zapewnić pana, że działa bez zarzutu. Jestem gotów do podjęcia operacji w dowolnym momencie. Wszystkie obwody sprawdzone i jeśli tylko pan jest gotów — wszystko inne również.
Barney spojrzał na stolarzy, którzy przybili właśnie ostatni kawałek deski i teraz pośpiesznie uprzątali platformę, skopując na podłogę niepotrzebne już drewniane odpadki.
— Ruszamy natychmiast — o ile zdołał pan rozwiązać jakoś ten problem z drogą powrotną. Hewett pokręcił przecząco głową.
— Dokonałem wielu eksperymentów z Vremiatronem, by sprawdzić, czy da się przełamać te barierę. Niestety, to niemożliwe. Podczas cofania się w czasie przecinamy łuk continuum, zużywając energię na to, by wygiąć linie naszego czasu poza linie czasu ziemskiego. Podróż powrotna, po wizycie w przeszłości, bez względu na to, jak długo ona trwała, jest wstecznym przesuwaniem się wzdłuż tego samego wektora czasowego. W tym sensie podróż powrotną można określić jako endotemporalną, polegającą na absorpcji energii czasu, zaś ruch stąd, wlecz w czasie, jest egzotemporalny. A zatem nie mamy więcej szans na powrót do jakiegoś momentu w czasie, wcześniejszego od chwili, w której opuściliśmy wektor czasu świata, niż upuszczona piłka na to, że odbijając się wzleci powyżej punktu, z którego spadła. Rozumie pan?
— Ani słowa. Nie mógłby pan spróbować jeszcze raz — tym razem już po angielsku?
Profesor Hewett podniósł kawałek czystej sosnowej deski, poślinił koniuszek ołówka i narysował na niej prosty diagram:
— Proszę się temu przypatrzeć i wszystko natychmiast stanie się jasne. Linia A'Z' jest linią czasu ziemskiego — A' oznacza przeszłość, Z' — przyszłość. Punkt B reprezentuje naszą teraźniejszość, nasze „teraz” w czasie. Prosta AZ jest linią czasu Vremiatronu, inaczej mówiąc naszą własną linia czasu, wzdłuż której będziemy się przesuwać. Musi pan zauważyć, że opuszczamy linie czasu świata w punkcie B, dziś, i łuk cofa się poprzez continuum pozaczasowe by osiągnąć, powiedzmy, rok 1000 n.e. w punkcie C. A zatem łuk BC to nasza podróż. W punkcie C wkraczamy z powrotem w linie czasu ziemskiego i pozostajemy w niej przez pewien okres, poruszając się zgodnie z kierunkiem jej biegu. Ten okres wyraża się odcinkiem CD. Nadąża pan?
— Jak dotąd, tak — Barney przesunął koniuszkiem palca wzdłuż nakreślonych linii. — Niech pan mówi dalej, dopóki jeszcze cokolwiek rozumiem.
— Oczywiście. Teraz, niech pan zwróci uwagę na łuk DE — naszą podróż powrotną, do jakiegoś momentu w czasie, być może jedynie ułamka sekundy od chwili, w której wyruszyliśmy to znaczy od punktu B. Nigdy jednak nie będzie można wylądować przed nim, przed punktem B. Ten wektor należy odczytywać zawsze BE — nigdy EB.
— Dlaczego?
— Cieszę się, że zadał pan to pytanie, w nim bowiem tkwi istota zagadnienia. Proszę spojrzeć jeszcze raz na wykres. Niech pan zwróci uwagę na punkt K. Jest to moment przecięcia się łuku BC z łukiem DE. Ten punkt musi istnieć — w przeciwnym wypadku powrót — byłby niemożliwy. K jest punktem wymiany energii, punktem, w którym wektory czasu równoważą się. Gdyby umieścił pan punkt E pomiędzy punktami D i B obydwie krzywe nie przecięłyby się, bez względu na to jak blisko siebie by przebiegały równowaga energetyczna uległaby zachwianiu i sama podróż w ogóle nie mogłaby się odbyć.
Barney ściągnął drzwi i potarł bolące czoło.
— Wszystko to zatem sprowadza się do stwierdzenia, że nie możemy powrócić do momentu wcześniejszego niż ten, z którego wyruszyliśmy?
— Dokładnie tak.
— Zatem cały czas, który zużyliśmy w tym tygodniu, umknął nam bezpowrotnie?
— Najzupełniej słusznie.
— I jeżeli chcemy skończyć film do godziny dziesiątej rano w poniedziałek, musimy cofnąć się w przeszłość i pozostać w niej dopóty, aż wszystko będzie zrobione?
— Nawet ja nie potrafiłbym wyrazić tego lepiej.
— A zatem ruszajmy z tym całym cyrkiem, bo jest już prawie sobota rano. Stolarze już skończyli. Czas zaczynać.
Pierwszym pojazdem w defiladzie uśpionych samochodów był jeep. Tex pochrapywał na przednim siedzeniu — na tylnym drzemał Dallas. Barney wszedł do szoferki i włączył klakson. Niemal w tej samej chwili zorientował się, że patrzy wprost w czarny otwór lufy ogromnego sześciostrzałowca, spoczywającego w drżącej dłoni Texa.
— Boli mnie głowa i nie życzę sobie, by pan tak postępował — wymamrotał ochryple Tex i z wyraźną niechęcią wsunął rewolwer z powrotem do kabury.
— Coś jesteśmy niezdrowi dziś z rana, co? Przyda się wam trochę świeżego powietrza. Ruszamy! odparł Barney.
Tex zapuścił silnik. Dallas zataczając się z lekka wlazł na platformę i spuścił na dół prowizoryczny, metalowy trap, po którym wjechał jeep.
— To wszystko, co będzie nam potrzebne w pierwszym etapie — zadecydował Barney. — Proszę nas zabrać; profesorze w to samo miejsce, na którym lądowaliśmy poprzednio, z tym że osiem tygodni później.
Profesor, mrucząc coś pod nosem wcisnął kilka guzików i uruchomił Vremiatron. Model II był znacznym krokiem naprzód w porównaniu z prototypem. Występujące poprzednio objawy: mdłości; wrażenie czynnego udziału w egzekucji na krześle elektrycznym itp. zostały zredukowane do pojedynczego, krótkiego wstrząsu wszystkich receptorów zmysłowych — tak jakby pasażerowie byli strunami szarpniętej niewidzialną ręką harfy. Zresztą nawet to wrażenie minęło nieomal zanim się pojawiło. Studio zniknęło. Jego miejsce zajęło czyste, ostre, powietrze przesycone drobinkami soli. Tex jęknął cicho i zasunął zamek błyskawiczny kurtki.
— Tam! Ta łąka wygląda zupełnie przyzwoicie — Barney wskazał ręką na zupełnie równy kawałek gruntu, dochodzący do plaży. — Zawieź nas tam, Tex, a ty, Dallas, zostaniesz z profesorem.
Jeep, grzęznąc, piął się po zboczu, prowadzony przez Texa na wspomaganym pierwszym biegu. Silnik z hukiem wyrzucał kłęby spalin, podrywając do lotu czarnogłowe mewy, które skrzecząc unosiły się nad ich głowami.
— Wygląda, że jest tu dość miejsca — Barney wyskoczył na zewnątrz i potknął się o kępę mizernej trawy. — Możesz wracać do profesora. Powiedz mu, by skoczył nieco do przodu w czasie i osadził platformę właśnie tutaj. Będzie wtedy pewien, że gdy zaczniemy sprowadzać całą ekipę, trafi we właściwe miejsce.
Barney opadł na ziemię i wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów. Była pusta. Zmiął ją i odrzucił od siebie.
Tex zatoczył jeepem koło i krzyknął coś w stroni platformy. Trap był ciągle spuszczony. Samochód wjechał po nim na górę. Barney widział wyraźnie, jak Dallas wciąga trap, a profesor wraca do kabiny Vremiatronu.
— Hej ! — krzyknął Barney, ale w tym momencie wszystko zniknęło. Pozostały tylko koleiny, wyżłobione przez jeepa i ślady opon, na których spoczywała platforma.
Jakiś obłok przesłonił słońce. Wstrząsnął nim dreszcz. Mewy usadowiły się znów na brzegu i jedynym dźwiękiem, jaki docierał teraz do niego, był odległy szum fal, uderzających miarowo o brzegi. Barney spojrzał na pustą paczkę po papierosach, jedyną znaną mu rzecz w tym obcym świecie i znów wstrząsnął nim dreszcz. Nie patrzył na zegarek, ale z pewnością nie upłynęło więcej czasu niż minuta, najwyżej dwie. Dopiero teraz uświadomił sobie i to aż za dobrze, co musiał czuć Charley Chang, wyrzucony jak rozbitek na brzeg prehistorycznej Cataliny z tymi jej kłami i ślepiami. Miał tylko nadzieje, że Jens Lynn nie był równie nieszczęśliwy podczas swego „dwumiesięcznego” pobytu w tej krainie. Gdyby resztki jego sumienia nie zostały dokumentnie wypłukane przez lata pracy w branży filmowej, być może poczułby nawet odrobinę współczucia dla niego. Na razie był zdolny współczuć jedynie sobie. Chmura wreszcie odpłynęła i słońce znów zaświeciło ciepłym blaskiem, mimo to wciąż jeszcze było chłodno. W ciągu tych kilku minut Barney doznał uczucia takiej samotności i zagubienia, jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej.
Wtem platforma pojawiła się znowu i z wysokości kilku cali opadła na ziemie tuż obok niego.
— Rychło w czas! — krzyknął Barney. Poczucie pewności siebie spłynęło nań gwałtownie, gdy tylko wstał i rozprostował kości. — Gdzie byliście?
— W dwudziestym wieku, a gdzieżby indziej — odparł profesor. — Nie zapomniał pan chyba o punkcie K? By przesunąć się o kilka minut naprzód w pańskim, subiektywnym czasie musiałem cofnąć platformę do momentu, z którego wyruszyliśmy, po czym wrócić tutaj, z odpowiednim przesunięciem w czasie i przestrzeni. Jak długo to trwało według tutejszego czasu?
— Nie wiem. Przypuszczam, że kilka minut.
— Znakomicie, rzekłbym doskonal, jak na podróż w te i z powrotem poprzez prawie dwa tysiąclecia. Powiedzmy, pięć minut! To wielkość mikroskopijnie wręcz mała w porównaniu z błędem…
— W porządku, profesorze. Opracuje to pan dokładnie kiedy indziej. Na razie chce mieć tu całą ekipę i zacząć prace. Odjedźcie stąd tym jeepem. Wy dwaj zostaniecie na miejscu. Zaczniemy przesyłać tu pojazdy i chciałbym, żebyście jak tylko się pojawią, odjeżdżali nimi na bok, by zrobić miejsce dla następnych. Zasuwamy!
Tym razem Barney wrócił razem z platformą i nawet przez moment nie zastanawiał się nad tym, jak muszą się czuć ci dwaj, którzy pozostali.
Transfer odbywał się prawie bez przeszkód. Już po kilku pierwszych próbach ciężarówki i przyczepy wjeżdżały sprawnie przez drzwi studio dźwiękowego i znikały w przeszłości. Jedyny wypadek zdarzył się przy, trzeciej przesyłce. Ciężarówka zsunęła się nieco z platformy i w momencie, gdy zaczęła się podróż w czasie, jakieś dwa cale rury wydechowej i pół tablicy rejestracyjnej z brzękiem spadło na podłogę. Barney podniósł kawałek rury wydechowej i spojrzał na jej lśniący koniec, obcięty tak równiutko, jakby właśnie wyszedł spod szlifierki. Najwidoczniej kawałek ten wysunął się poza granice pola czasowego i po prostu pozostał w teraźniejszości. Równie dobrze mogło się to przytrafić czyjejś ręce.
— W czasie podróży wszyscy, z wyjątkiem profesora, mają siedzieć w pojazdach. Nie możemy sobie pozwolić na wypadki — polecił.
Traktor, holujący przyczepa z motorówką oraz ciężarówka — chłodnia stanowiły ostatni ładunek. Barney wszedł na platforma tuż za nimi. Po raz ostatni spojrzał na blask kalifornijskiego słońca, po czym dał profesorowi sygnał do odjazdu. Jego zegarek wskazywał 11:57 przed południem w sobota, gdy wiek dwudziesty rozpłynął się w nicości, by być zastąpionym przez jedenaste stulecie. Barney wciągnął głęboko powietrze i odetchnął z ulgą. Od tej chwili czas w epoce, którą opuścił, powinien się zatrzymać. Tak długo, jak tu pozostaną, by kręcić film, obojętne ile to potrwa, w Kalifornii nie upłynie ani jedna sekunda. Gdy wrócą z powrotem, z gotowym filmem, będzie sobotnie południe — niemal pełne dwa dni przed poniedziałkowym terminem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu odprężył się. Potem jednak przypomniał sobie, że ma przed sobą kręcenie całego filmu, z wszystkimi związanymi z tym problemami i możliwymi nieszczęściami i znów poczuł, jak jakiś wielki ciężar wali mu się na barki. Poczucie trwogi chwyciło go w kleszcze z nową mocą.
Kierowca traktora puścił silnik na pełne obroty. Piekielny hałas przewalił się nad głową Barneya, a smród spalin wypełnił czyste do tej pory powietrze. Barney usunął się z drogi, którą holowano przyczepę z łodzią motorową i rzucił okiem na łąka. Ciężarówki i przyczepy poniewierały się wokół w bezładzie. Kilka z nich ustawiło się w koło, jak tabor wozów pionierskich, gotowych do walki z Indianami. Wśród nich snuło się kilka sylwetek ludzkich. Większość spała jednak nadal w najlepsze. Barney marzył o tym, by być jednym ze zwykłych członków ekipy, wiedział jednak, że nie uśnie, choćby nawet bardzo się o to starał. Równie dobrze mógł zatem rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Podszedł do Texa i Dallasa, którzy rozsiedli się na wyciągniętych z jeepa i ustawionych na trawie siedzeniach.
— Łap! — krzyknął w kierunku Dallasa i rzucił mu ćwierćdolarową monetę. Dallas chwycił ją w powietrzu. — Losujcie. Potrzebuje jednego z was, by poszedł ze mną odszukać Jensa Lynna. Drugi może spać dalej.
— Orzeł — ty idziesz — powiedział Dallas, a w chwile potem zaklął szpetnie na widok oblicza George’a Washingtona. Tex zarechotał z satysfakcją i ułożył się wygodniej na siedzeniu.
— Wie pan — stwierdził w chwile potem Dallas, gdy zjeżdżali na dół, w kierunku plaży. — Nie mam nawet bladego pojęcia, gdzie się znajdujemy.
— Na Orkneyach — Barney pogrążył się w kontemplacji mew, które wzbijały się w powietrze tuż przed nimi i obrzucały ich skrzekliwymi wyzwiskami.
— Zawsze byłem słaby z geografii.
— To taki mały archipelag na północ od Szkocji, mniej więcej na szerokości geograficznej Sztokholmu.
— Na północ od Szkocji?! A niech to szlag trafi! Mój oddział stacjonował w Szkocji w czasie wojny. Słońce widziałem tam tylko raz. Przez dziurę w chmurach. Było tam wystarczająco zimno, by zamrozić…
— Zgoda, ale to było w dwudziestym wieku. Teraz jesteśmy w jedenastym, w środku czegoś, co się nazywa małym optimum klimatycznym. Tak przynajmniej określa to profesor i jeśli chcesz wiedzieć coś więcej, zapytaj go o to. Klimat wtedy był — czy raczej jest — cieplejszy, na tym właśnie polega różnica.
— Trudno w to uwierzyć — warknął Dallas, patrząc podejrzliwie na słońce, tak jakby oczekiwał, że za chwile zniknie ono na dobre. Dom wyglądał dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy ujrzeli go po raz pierwszy. Jeden ze służących siedział na progu i ostrzył nóż. Gdy podjechali bliżej, spojrzał na nich z przerażeniem, odrzucił na bok osełkę i wbiegł do środka. W chwile później ukazał się Ottar. Wytarł usta wierzchem dłoni i gdy tylko jeep się zatrzymał, wykrzyknął:
— Witajcie! Miło mi widzieć was z powrotem. Gdzie „Jack Daniels?”
— Lekcje angielskiego najwyraźniej zrobiły swoje — stwierdził Dallas — ale nie miały chyba najmniejszego wpływu na jego pragnienie.
— Mamy kupę picia — zapewnił go Barney — ale najpierw chciałbym pomówić z doktorem Lynnem. — Jest gdzieś w obejściu — odparł Ottar, po czym podniósł głos do ryku. — Jens — kom hingat.
Jens wyczłapał ospale zza węgła domu, dźwigając prymitywne, drewniane wiadro. Był boso, a gruba warstwa błota oblepiała go po pas. Okryty był nieokreślonego gatunku workowatym przyodziewkiem, niezwykle obszarpanym i przewiązanym w pasie kawałkiem skórzanego rzemienia. Jego broda i spadające na ramiona włosy robiły niemal takie samo wrażenie, jak fryzura Ottara. Kiedy ujrzał jeepa stanął jak wryty. Jego oczy rozjarzyły się złym blaskiem, z ust wyrwał się dziki okrzyk i Jens, wymachując nad głową wiadrem, rzucił się w ich kierunku. Dallas wyskoczył z wozu i wybiegł mu naprzeciw.
— Spokojnie, doktorze — krzyknął — niech pan rzuci ten ceber zanim stanie się komuś krzywda. Słowa, a może gotowa do boju sylwetka kaskadera ostudziły nieco gniew Lynna. Zwolnił, a potem zatrzymał się, opuszczając wiadro.
— Co się z wami działo — zapytał głośno. — Gdzieście się podziewali.
— Przygotowania do produkcji, nic więcej — odparł Barney. — Minęły zaledwie dwa dni odkąd pana tu zostawiłem i aczkolwiek zdaje sobie sprawę, że dla pana były to dwa miesiące…
— Dwa miesiące?! — ryknął Jens. — Minął ponad rok! Co to ma znaczyć?!
Barney wzruszył ramionami. — Sądzę, że to błąd profesora. Ta cała aparatura, rozumie pan… Jens Lynn zgrzytnął zębami tak, że mimo odległości, jaka ich dzieliła, wyraźnie to usłyszeli.
— Błąd… Pomyłka!… to wszystko co panu przychodzi do głowy, podczas gdy ja zostałem porzucony tutaj, w towarzystwie tych barbarzyńców, po których galopują wszy i musiałem się zajmować ich plugawym bydłem. Pięć minut po waszym odjeździe Ottar palnął mnie w łeb i zabrał wszystkie moje ubrania, sprzęty i całą whisky.
— Po co pracować za whisky, skoro wystarczy ją zabrać? — zapytał Ottar z uderzającą w swej prostocie logiką.
— Co się stało, to się nie odstanie. Odsłużył pan tutaj rok, ale zapewniam, że nie straci pan na tym. Pański kontrakt jest ciągle w mocy i otrzyma pan pełne roczne wynagrodzenie. To kawał grosza, jak za dwa dni pracy, a proszę zauważyć, że zapłacą panu również za cały rok urlopu naukowego. Poza tym wywiązał się pan ze swego zadania i jak widać, nauczył pan Ottara mówić po angielsku.
— Angielskiego nauczył go głód alkoholu, nie ja. Niemal przez miesiąc był pijany do obrzydliwości, a kiedy doszedł do siebie, przypomniał sobie o angielskim. Dzień w dzień w nadziei, że dostanie trochę whisky, o ile kiedykolwiek wrócicie, zmuszał mnie, bym go uczył.
— Ottar mówić bardzo dobrze, to prawda. Gdzie whisky?!
— Mamy jej pełno, Ottar, nie martw się — uspokoił go Barney i zwrócił się do Jensa. Czarne myśli o procesach sądowych kłębiły mu się w głowie. — Co pan powie, doktorze, na taki układ: roczna płaca za naukę Ottara i zatrudnienie u nas do momentu zakończenia zdjęć? Poza tym jestem pewien, że było to dla pana interesujące doświadczenie…
— Uuuch.
— I to jedna z takich, o jakich łatwo się nie zapomina. Idę o zakład, że opanował pan ładny kawał staronorweskiego.
— Znacznie więcej niż kiedykolwiek zamierzałem.
— A zatem uznajmy, że między nami kwita. Co pan na to?
Przez dłuższą chwile Jens Lynn stał z zaciśniętymi pięściami, po czym cisnął wiadrem o ziemie i jednym kopnięciem roztrzaskał je w drobny mak.
— W porządku — rzekł wreszcie. — Nie powiem, bym miał wielki wybór. Ale nie będę pracował ani przez moment, dopóki nie zapewnicie mi prysznica, odwszalni i jakiegoś ubrania na zmianę.
— Ma się rozumieć, doktorze. Za kilka minut odwieziemy pana do obozu ekipy. Jesteśmy niedaleko stąd, tuż za wzgórzem.
— Pójdę sam, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu — odparł Lynn i ciężkim krokiem poczłapał w stron plaży.
— Whisky! — domagał się Ottar.
— Pracuj ! — odpowiedział mu Barney. — Jeśli mamy ci płacić whisky — zarób na nią. Jutro zaczynamy kręcić i potrzebuję od ciebie kilku informacji.
— Oczywiście. Wejdź do domu.
— Nigdy w życiu! Pamiętam dobrze, co spotkało poprzedniego gościa, który dał się na to namówić.