— Oto zachód słońca, na jaki czekaliśmy, Barney. Spójrz na te kolory — powiedział Charley Chang.
— Kręcimy! Gino, jesteś gotów? — Barney obrzucił wzrokiem stojącą na zboczu wzgórza ekipę.
— Jeszcze dwie minutki — operator wyjrzał zza kamery. — Poczekajmy aż linia chmur nasunie się dokładnie na samo słońce. Tak będzie lepiej.
Barney zwrócił się do Ottara i Slithey, odzianych w najwspanialsze wikińskie kostiumy. Ottara zdobiła dodatkowo gumowa blizna i syntetyczne sińce ledwie widoczne pod bujnymi włosami na skroniach.
— Słuchajcie, to jest ostatnia scena, tym razem już naprawdę ostatnia. Czekaliśmy z nią na właściwy plener. Wszystko inne mamy nakręcone. Scena składa się z trzech ujęć. Ich kolejność w filmie to 1, 2, 3, ale bodziemy kręcić to 1, 3, a dopiero na końcu 2 — obraz waszych sylwetek na tle zachodzącego słońca.
— Ujęcie pierwsze — wspinacie się na wzgórza, obok siebie, róbcie to powoli. Zatrzymujecie się dokładnie tu, na szczycie — tu gdzie jest narysowana linia. Stoicie w tym miejscu patrząc na morze, dopóki nie powiem „teraz”, wtedy Slithey przechyla się i ujmuje dłoń Ottara. Koniec ujęcia pierwszego. Potem Ottar otacza jej kibić ręką. Stoicie w tej pozycji przez cały czas cofania się kamery — to będzie zdjęcie końcowe wasze postacie maleją na tle zachodzącego słońca. Jasne? Zrozumieliście?
Oboje przytaknęli.
— Gotów — zawołał Gino.
Sekundę. Kiedy krzyknął „stop”, stoicie dalej na wzgórzu. Dajemy kamerę ż powrotem i kręcimy ujęcie numer dwa — dialog. Jasne?
Poszło bez zarzutu. Ottar był już prawie zawodowcem, a przynajmniej z reguły spełniał większość poleceń bez oporu. Wspięli się na szczyt wzgórza i patrzyli w kierunku zachodzącego słońca. Technicy, popędzani krzykliwymi komendami Barneya przesuwali kamea do tyłu, uzyskując w ten sposób efekt stopniowego oddalania się pary kochanków. Dla ułatwienia tej operacji ułożono na trawie gładko heblowane deski, mające zastępować szyny.
— Stop! — krzyknął Barney, gdy rolki kamery dobrnęły do końca tej drewnianej trakcji. — Główni aktorzy zostają na wzgórzu. Do roboty! Zanim ucieknie nam światło!
Podczas gdy kamerę wtaczano z powrotem na szczyt, technicy dźwięku zdołali zainstalować sprzęt nagrywający i ustawić mikrofony. W tym samym czasie Slithey jeszcze raz przeglądała swój tekst, a jedna z asystentek reżysera głośno odczytywała Ottarowi odpowiednią partię scenariusza. Słońce powoli zanurzało się w morzu i rzucało na niebo płomienno czerwone blaski.
— Gotów — zameldował Gino.
— Kamera! I absolutna cisza na planie — przykazał Barney. — Start!
— Daleko stąd — zaczął Ottar wyciągając rękę — daleko stąd, gdzieś za morzem jest nasz dom. Wciąż jeszcze tęsknisz za nim, Gudrid?
— Przez długi czas moja tęsknota nie znała granic. Ale to już minęło. Walczyliśmy i umieraliśmy za ten kraj i teraz jest on nasz… Winland…, ten nowy świat. Teraz on stał się naszym domem.
— Stop! Doskonale! Do montażu. Wydaje mi się; że wszystko mamy już z głowy.
Odpowiedziały mu oklaski. Slithey rzuciła się całować Barneya, a Ottar ze swej strony niemal zgruchotał mu kości w uścisku. Był to niezwykle podniecający moment. Większość detali filmu dawno już opracowano, a z chwilą, gdy te ostatnie sceny zostaną pocięte, zmontowane i skopiowane, będzie gotowa całość. Przyjęcie, które miało się odbyć tego wieczoru zapowiadała się na wielką imprezę.
I było nią. Nawet pogoda zdawała się podzielać ogólny nastrój i ostatnie promienie zachodzącego słońca wpadały łagodnie przez odsłonięte wejście namiotu, pełniącego funkcje sali balowej. Podano indyka, szampana, cztery rodzaje deserów oraz trunki w nieograniczonych ilościach. W party brała udział cała ekipa filmowców, większość Normanów i kilka towarzyszących im kobiet. Zabawa rozkręcała się.
— Nie chcę wracać — zawodziła płaczliwie Slithey, roniąc rzęsiste łzy do kieliszka z szampanem.
— Tak naprawdę, to wcale nie wyjedziesz, ani nie będziesz musiała opuścić dziecka — tłumaczył jej Barney chyba już po raz dwudziesty. Sam dziwił się swojej cierpliwości, ale ten wieczór był czymś wyjątkowym. — Wiesz przecież, że Kirsten może być jego mamką gdyby twoja nieobecność przedłużyła się trochę, ale nie ma przecież żadnego powodu, by tak się stało. A zresztą, weź pod uwagę, że tam, w Kalifornii, trudno byłoby ci wytłumaczyć, skąd się wziął twój syn, skoro w ubiegłym tygodniu nawet nie byłaś jeszcze w ciąży. Pamiętaj, że nie jesteś nawet zamężna — od razu zrobiłoby się gęsto od plotek. Potem, jak tylko się zdecydujesz, wrócisz tutaj. Profesor obiecał dostarczyć cię z powrotem nie później niż w minutę po waszym rozstaniu. Cóż może być prostszego?
— To będą przecież całe miesiące — szlochała Slithey i Barney zaczynał właśnie tłumaczyć jej to od początku po raz dwudziesty pierwszy, gdy pojawił się Charley Chang. Klepnął go po plecach i wręczył mu kolejnego drinka.
— Dyskutowałem z profesorem o naturze czasu — zaczął.
— Nie mam zamiaru rozmawiać na ten temat — uciął Barney. — Po przeżyciach ostatnich paru tygodni, mam szczerą nadzieję zapomnieć o tym wszystkim.
Rzeczywiście, dla wielu z nich był to prawdziwy czas próby. W Kalifornii minęły — ponad cztery dni teraz, zgodnie ze wskazaniami niezależnych chronometrów Vremiatronu, było tam czwartkowe popołudnie — cztery bardzo pracowite dni. Ludzi i sprzęt przerzucano w czasie i przestrzeni niemal bez przerwy, by przyspieszyć montaż i dubbing. Spiderman i jego ludzie nagrywali dźwięk w jednym ze studiów. Paradoks dublowania się w czasie stał się tak częsty, że sprzęt wykorzystywano dwadzieścia cztery godziny na dobę i w wielu przypadkach ludzie potykali się niemal o swoje sobowtóry. Barneyowi na przykład mocno utkwiła w pamięci scena ożywionej dyskusji między trzema profesorami Hewettami, którą zresztą pragnąłby jak najszybciej zapomnieć. Pociągnął wolno ze szklanki.
— Nie, naprawdę — upierał się Charley. — Wiem, że wszystkich z nas wytrąciło nieco z równowagi to ściskanie rąk sobie samym, ale nie o to mi chodzi. Problem w tym, dlaczego kręcimy film akurat w tym miejscu.
— Ponieważ jest to miejsce, do którego przywiózł nas profesor — odpowiedział logicznie Barney.
— Doskonale! Ale dlaczego profesor przywiózł nas właśnie tutaj?
— Dlatego, że jest to jedno z miejsc, w którym on i Jens szukali osadników — odparł Barney spokojnie. Tego wieczoru miał cierpliwość dla każdego.
— Znów racja. Ale teraz powinieneś zadać sobie pytanie, dlaczego Jens zdecydował się szukać osadników tu, a nie gdzie indziej. Może mu pan to wyjaśni, profesorze?
Hewett zdjął okulary i delikatnie otarł wargi serwetką.
— Jesteśmy tutaj — zaczął — ponieważ we wczesnych latach sześćdziesiątych Helga Ingstad przeprowadziła na tym terenie prace wykopaliskowe. Znaleziono pozostałości dziewięciu budynków, a analiza metodą C — 14 odkrytych na stanowisku szczątków, pozwoliła datować je na mniej więcej rok tysięczny.
— Masz pojęcie, co to oznacza? — spytał Charley.
— Wyjaśnijcie — odparł Barney w roztargnieniu, nucąc rytmiczną melodii „Ruszajmy, Wikingowie”, lejtmotyw całego filmu, grany cicho przez Spidermana gdzieś na dalszym planie.
— Teraz mamy rok 1006 — ciągnął Charley. — W obozie poniżej stoi dziewięć budynków, z których dwa; te spalone dla potrzeb filmu, są w ruinie i wymagają odbudowy. A zatem osada normańska w Epaves Bay powstała w XI wieku dlatego, że jej ślady odkryto w wieku XX. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z pętlą czasu — pętlą, która nie ma ani początku, ani końca. Przybyliśmy tu, by zostawić ślady, które zostaną odkryte po to, by doprowadzić nas do tego miejsca, abyśmy tu zostawili ślady…
— Dość — Barney uniósł rękę. — Miałem już kontakt z taką pętlą. Teraz będziesz pewnie chciał mi wmówić, że to, co przekazują sagi jest prawdą, za którą my ponosimy odpowiedzialność. Albo że Ottar to w rzeczywistości Thorfinn Karlsefni, facet, który założył pierwszą osadę w Winlandzie.
— Oczywiście — powiedział Ottar. — To ja!
— Co rozumiesz przez to „To ja”? — spytał Barney wybałuszając oczy.
— Thorfinn Karlsefni, syn Thorda Końskiej Głowy, syn Thorhildy Rjupa, córki Thorda Gellira… — Nazywasz się Ottar.
— Oczywiście. Ottar jest imieniem, którym nazywają mnie na co dzień, skrótem. Moim prawdziwym imieniem jest Thorfinn Karlsefii, syn Thorda…
— Pamiętam fragmenty sagi o Karlsefnim — przerwał mu Charley. — Studiowałem ją pisząc scenariusz. W sadze mówi się, że przybył on do Winlandu przez Islandię i ożenił się z dziewczyną o imieniu…
Gudrid!
— To przecież filmowe imię Slithey — wydusił z siebie Barney.
— Poczekaj, to nie wszystko — podnieconym głosem oznajmił Charley. — Pamiętam, że Gudrid miała mu urodzić syna w Winlandzie. Dano mu imię Snorey.
— Snorey — Barney poczuł dziwne mrowienie na karku. — Jeden z krasnoludków z Królewny Śnież…
— Nie rozumiem dlaczego wszyscy tak się tym przejmują — stwierdził profesor Hewett. — Od kilku tygodni wiemy o istnieniu takich pętli czasu. Powinniśmy raczej przedyskutować nie wyjaśnione szczegóły mechanizmu powstawania takiej pętli.
— Ale znaczenie tego faktu, profesorze! Znaczenie! Jeśli to prawda, to jedynym powodem, dla którego Wikingowie osiedlili się w Winlandzie jest nasza decyzja, by nakręcić film o osiedleniu się Wikingów w Winlandzie.
— Powód równie dobry jak każdy inny — spokojnie odparł profesor.
— Potrzeba tylko trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić — mruknął Barney.
Mówiono potem, że przyjęcie było godne najwyższego uznania. Przeciągnęło się aż do świtu, toteż niewiele udało się zrobić następnego dnia. Ale minęło już poprzednie napięcie, poza tym znakomita większość członków ekipy przestała już być potrzebna. Znikali po kilku na raz, niektórzy na wakacje na Starą Katalinę, większość jednak chciała wracać prosto do domu. Odjeżdżali uszczęśliwieni, wymachując radośnie grubymi plikami kart godzinowych. W departamencie finansowym Climactic Studios długo w noc paliły się światła. Gdy, ku satysfakcji Barneya, film został już zmontowany, skopiowany i nawinięty na szpule, w obozie pozostała jedynie garstka ludzi, głównie niezbędnych przy ostatecznej likwidacji pleneru kierowców.
— Nie wiem, czy będzie pan miał jeszcze kiedyś okazje oddychać tak czystym powietrzem — odezwał się Dallas i popatrzył ze szczytu wzgórza na rozpościerającą się poniżej osadę Wikingów.
— Będę tęsknił za czymś więcej — odpad Barney. — Zaczynam sobie zdawać spraw, że z początku myślałem wyłącznie o filmie. Teraz, gdy film mamy już poza sobą, wiem; że wszystko to było czymś znacznie ważniejszym niż ktokolwiek z nas mógł sobie wtedy wyobrazić. Rozumiesz?
— Skapowałem. Ale niech pan pamięta, że wielu chłopaków zobaczyło Paryż tylko dlatego, że rząd wysłał ich tam, żeby tłukli Szkopów. Różnie w życiu bywa, oj różnie!
— Wydaje mi się, że masz rację ; Barney zaczął ssać prawą dłoń. — Ale nie mów tak. Przypomina mi to aż nazbyt paradoksalną pętle czasu.
— Co się panu stało w rękę?
— Nic takiego. Chyba drzazga.
— Niech pan pójdzie do pielęgniarki, żeby to panu wyjęła zanim zamknie cały swój kram.
— Chyba masz rację. Powiedz wszystkim, że ruszamy za dziesięć minut.
Pielęgniarka uchyliła drzwi przyczepy i wyjrzała z niej podejrzliwie.
— Przykro mi, nieczynne.
— Mnie również przykro. Proszę otworzyć, to punkt pierwszej pomocy!
Pielęgniarka mruknęła coś na temat zakresu pierwszej pomocy, ale otworzyła gabinet.
— Nie daje rady wyciągnąć tego pincetą — stwierdziła po chwili, nie bez odcienia złej woli w głosie. Wytnę panu maleńki kawałek skóry skalpelem.
Cały zabieg nie trwał nawet minuty i dopóki maleńkiej ranki nie posmarowano jodyną, myśli Barneya skupione były na znacznie poważniejszych zagadnieniach.
— Auuu! — wrzasnął.
— To nie mogło zaboleć, Mr Hendrickson, nie takiego dużego chłopca jak pan. — Pielęgniarka wyszła i zaczęła szukać czegoś w sąsiednim pomieszczeniu. — Przykro mi, ale skończyły się plastry. Na razie owinę to panu gazą.
Zaczęła bandażować mu dłoń. W tym momencie Barney zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje i wybuchnął gromkim śmiechem.
— Drzazga — powtórzył i spostrzegł, że ubrał się dziś w najlepsze, tweedowe spodnie i lotniczą, skórzaną kurtkę. — Założę się, że ma pani tutaj merkurochrom, jestem tego pewien.
— Dziwne pytanie. Pewnie że mam.
— A zatem niech pani zabandażuje te rękę dokładnie, ślicznie i aż po sam łokieć. Już ja mu pokażę, temu skurwysynowi sadyście!
— Co? Komu?
— Mnie! A komu? Potraktowałem siebie w taki sposób i teraz zamierzam zrobić to samo ze sobą. Przypuszczam, — że będę musiał tak się ze sobą obejść…
Pielęgniarka nie odważyła się wypowiedzieć już ani jednego słowa. Założyła Barneyowi szeroki i wielki opatrunek jak sobie tego życzył i nawet nie zaprotestowała, gdy oblał go taką ilością merkurochromu, że co najmniej połowa spłynęła na nieskazitelnie czystą podłogę gabinetu. Zamknęła tylko drzwi na klucz natychmiast po tym, jak wyszedł, gaworząc coś radośnie do siebie.
— Jesteś ranny? — zagadnął go Ottar.
— Niezupełnie. Nie zwracaj na to uwagi. Miej oko na tych Indian.
— Nie obawiam się ich. Zetniemy mnóstwo drzew. Zbijemy majątek na Islandii. Zabierasz Gudrid?
— Na parę minut, w twojej epoce. Co się stanie potem, zależy już tylko od niej. Żegnaj, Ottarze.
— Far heill[18] Barney. Nakręć jeszcze jeden film i płać mi „Jackiem Danielsem”.
— Niewykluczone.
To była już ostatnia podróż. Wszyscy inni odjechali i platforma czasu stała na środku zrytej kołami samochodów i pokrytej stratowaną trawą, półhektarowej płaszczyzny. Rolki z filmem spoczywały w pickupie, jedynym pojeździe znajdującym się na platformie. Za kierownicą siedział Dallas, obok niego ulokowała się Slithey z zaczerwienionymi od płaczu oczami.
— Zabieramy to wszystko — krzyknął Barney do profesora Hewetta i po raz ostatni wciągnął w płuca głęboki haust czystego, świeżego powietrza.
Profesor zostawił pickupa i jego pasażerów w piątkowym popołudniu. Podróż po pętli czasu wstecz, do poniedziałkowego poranku odbył tylko Barney i pudełka z filmem.
— Proszę zostawić mi trochę czasu, profesorze — powiedział. — Musze być w biurze L.M. o pół do jedenastej.
Natychmiast po przybyciu na miejsce Barney zatelefonował. Przyszło mu poczekać dobrą chwile zanim w studio dźwiękowym pojawił się jeden z techników z ręcznym wózkiem. Gdy skończyli załadunek pudełek, była punktualnie godzina 10.20.
— Dostarczysz to do biura L.M. — polecił Barney. — Ja pójdę przed tobą z rolką numer jeden.
Barney szedł szybko. W momencie, gdy wyszedł zza ostatniego zakrętu korytarza dostrzegł znajomą, sflaczałą sylwetkę z trudem gramolącą się po schodach. Uśmiechnął się wstrętnie i podążył za samym sobą wzdłuż korytarza, aż pod drzwi gabinetu L.M. Postać przed nim ani razu nie obejrzała się za siebie. Barney odczekał, aż tamten jednym pchnięciem otworzył drzwi. Dopiero wtedy chwycił go za ramię i odciągnął jego rękę.
— Nie właź tam — powiedział.
— Co ty sobie, u diabła, wyobrażasz? — wrzasnął wcześniejszy Barney, po czym spojrzał na niego i sflaczał nagle jak drugorzędny aktor w trzeciorzędnym filmie grozy. Oczy wyszły mu z orbit, jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.
— Piękny widok — mruknął Barney. — Powinieneś raczej grać w filmach niż je reżyserować.
— Ty jesteś… mną! — wymamrotała kretyńska postać.
— Bardzo trafna uwaga — odparł Barney i w tym momencie przypomniał sobie o schemacie. Był wielce rad, mogąc się go pozbyć. — Potrzymaj to chwilę — powiedział i wcisnął pudło z filmem w ręce tego drugiego.
Włożenie do kieszeni prawej ręki owiniętej w mokry bandaż było dla Barneya zadaniem ponad siły. Szukając po omacku wolną lewą ręką, wydobył w końcu portfel z kurtki. Drugi Barney trzymał pudło z filmem i mamrotał coś do siebie dopóki Barney nie wyjął mu jej z rąk i nie wetknął mu w dłoń kartki ze schematem:
— Co się stało z moją… z twoją ręką — zapytał przerażony drugi Barney.
Powinienem ci powiedzieć, pomyślał Barney. Jednak w tym momencie dostrzegł zbliżającego się technika z wózkiem i otworzył przed nim drzwiczki.
— Daj to profesorowi — powiedział Barney, gdy technik minął ich obydwu. Nie mógł powstrzymać się przed kolejną kąśliwą uwagą. — Przestań się tu pętać i skończ film, dobrze? — dorzucił na koniec. Wszedł do gabinetu, pozwalając drzwiom zatrzasnąć się swobodnie za jego plecami. Nie obejrzał się.
Jestem pewien, że Mr Greenspan wszystko panom wyjaśnił. Byliśmy za granicą — właśnie dopiero przed Uczucie, że po raz pierwszy w życiu jest czegoś absolutnie pewien sprawiało mu ogromną satysfakcję. To poczucie pewności pozwoliło mu nie zwrócić najmniejszej uwagi na pannę Zucker, która próbowała mu powiedzieć coś na temat przedstawicieli banku. Odepchnął ją na bok i otworzył wewnętrzne drzwi biura przed technikiem. Bardzo blady L.M. spojrzał na niego. Jednocześnie sześciu siwowłosych mężczyzn o pokerowych twarzach odwróciło się, by sprawdzić kto jest sprawcą tego zamieszania.
— Proszę mi wybaczyć spóźnienie, panowie — powiedział Barney ze spokojną pewnością siebie. Jestem pewien, że Mr Greenspan wszystko panom wyjaśnił. Byliśmy za granicą — właśnie dopiero przed chwilą wróciłem z kopią filmu, o którym panom wspominał. To nabytek wartości wielu milionów dolarów. Otwiera nową epokę w dziejach sztuki filmowej i nową erę w dziejach dochodów firmy.
Pudełka z filmem szczękały jedno o drugie, gdy technik zatrzymał wózek. Sam, siedzący w najciemniejszym kącie gabinetu wydał z siebie lekkie, ledwo słyszalne westchnienie.