4

Barney Hendrickson z trudnością powstrzymał jęk. Ręka, którą uniósł do ust kartonowy kubek z kawą drżała nieznacznie. Zdążył już zapomnieć ile godzin — czy raczej stuleci — upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni zmrużył oczy. W ciągu minionej nocy kłopoty przewalały się za kłopotami, by wraz z brzaskiem nowego dnia ustąpić miejsca nowym troskom. Głos Dallasa Levy’ego brzęczał w słuchawce telefonu jak rozwścieczona osa. Barney drobnymi łyczkami popijał kawę.

— Racja, zgadzam się, Dallas — odpowiadał ochrypłym głosem, gdyż jego struny głosowe uległy daleko posuniętej korozji w rezultacie wypalenia trzech paczek papierosów pod rząd. — Tak, siądźcie przy nim i starajcie się go uspokoić, nikt nawet nie będzie się zbliżał do tych starych hal magazynowych… W porządku, tak… ostatnie trzy godziny policzymy wam podwójnie… no dobra… słusznie… potrójnie… OK, akceptuje zlecenie wypłaty. Tak… trzymajcie go pod kluczem i proszę bez żadnych ekscesów, dopóki nie zdecydujemy co z nim dalej począć. Poproś też doktora Lynna, żeby przyszedł do mnie na górę, jak tylko skończy pertraktacje w kasie. To wszystko.

Barney odłożył słuchawkę i spróbował skupić się nad arkuszami kosztorysów. Jak dotąd większość proponowanych pozycji zdobiły wielkie znaki zapytania; zanosiło się na piekielnie drogi film. A co się stanie, jeśli policja zwącha coś na temat zamkniętego w kazamatach Wikinga? Czy mogą go oskarżyć o porwanie kogoś, kto umarł prawie tysiąc lat temu?

— Zaczynam dostawać fioła — mruknął, Biegając ponownie po kawę.

Profesor Hewett, jak zawsze świeżutki i wypoczęty, przemierzał drobnymi kroczkami gabinet, manipulując przy kieszonkowym kalkulatorze. Wyniki obliczeń notował śpiesznie w małym notesie.

— Doszedł pan do jakichś rezultatów, profesorze? — spytał Barney. — Będziemy wstanie wysłać w przeszłość coś większego niż ciężarówka?

— Cierpliwości, drogi panie, musi się pan uczyć cierpliwości. Natura odsłania nam swoje tajemnice jedynie z największą niechęcią. Niekiedy błąd rzędu jednej dziesiątej może uniemożliwić dokonanie odkrycia. Równania zawierają znacznie więcej zmiennych i to zupełnie innej natury niż proste cztery wymiary, stosowane przy opisie wielkości fizycznych w czasie. Musimy wziąć pod uwagę co najmniej trzy czynniki dodatkowe — czynnik przesunięcia w przestrzeni, masy i błędu kumulacyjnego — co, moim zdaniem spowodowane jest zjawiskiem entropii…

— Niech mi pan oszczędzi szczegółów, proszę tylko o jasną odpowiedź. To wszystko czego od pana wymagam.

Zabrzęczał interkom i Barney polecił wpuścić doktora Lynna. Lynn podziękował za proponowanego mu papierosa i wygiął swe długie ciało, dopasowując je do kształtu fotela.

— Bardzo proszę — żadnych złych wieści — zaczął Barney. — Chyba że nie potrafi pan mówić o niczym innym. A więc — żadnych sukcesów z Wikingiem?

— Jak pan słusznie zauważył — żadnych. Składają się na to problemy natury językowej. Musi pan zdać sobie sprawę, że władam staronorweskim w stopniu dalekim od doskonałości. Do tego należy dodać fakt, że Ottar jest w niewielkim stopniu, albo raczej w ogóle nie jest, zainteresowany sprawami, które pragnąłbym z nim przedyskutować. Niemniej sądzę, że przy zastosowaniu pewnych form zachęty dałoby się namówić go do nauki angielskiego.

— Form zachęty?

— Pieniędzy lub ich jedenastowiecznego odpowiednika. Podobnie jak większość Wikingów jest on bardzo chciwy i zrobi niemal wszystko, by zdobyć majątek, a co za tym idzie znaczenie, aczkolwiek zdecydowanie bardziej odpowiada mu osiąganie tego drogą gwałtu i rabunku.

— Oczywiście możemy mu płacić za to, że będzie się uczył angielskiego. Księgowość ustaliła już kurs grzywny, nader zresztą dla nas korzystny. Najważniejszym problemem jest tu jednak kwestia czasu. Czy może pan sprawić, by przemówił po angielsku w ciągu dwóch tygodni?

— Wykluczone! Można by tego dokonać ze zdolnym i pilnym studentem, ale w żadnym wypadku z Ottarem. Podchodzi on do tej sprawy, najłagodniej mówiąc, z niechęcią. Pomijam już ten drobiazg, że odmawia zrobienia czegokolwiek, dopóki nie odzyska wolności.

— Drobiazg! — jęknął Barney, opanowany przemożną chęcią wyrywania sobie garściami włosów z głowy. — Już sobie wyobrażam tego włochatego gagatka z jego rzeźnicką siekierą na rogu Hollywood i Vine Street. Wykluczone!

— Jeśli wolno mi coś zaproponować — włączył się do rozmowy profesor Hewett, który właśnie przystanął naprzeciw biurka Barneya. — Gdyby doktor Lynn wrócił z tym tubylcem do jego własnej epoki, szansa nauczenia go angielszczyzny wzrosłaby niepomiernie. Przebywanie w znanym mu środowisku dałoby mu poczucie bezpieczeństwa, a zarazem uspokoiłoby go.

— Ale nie dałoby to poczucia bezpieczeństwa, ani tym bardziej nie uspokoiłoby mnie, profesorze odparł lodowato Lynn. — Życie w tej szczęśliwej epoce zwykło być równie prymitywne co krótkie.

— Jestem pewien, że można podjąć odpowiednie środki ostrożności, doktorze — stwierdził profesor Hewett i szybko nacisnął jakiś klawisz kalkulatora. — Sądziłem, że możliwości filologiczne, jakie by się przed panem otworzyły, powinny przeważać nad względami osobistymi.

— Tak, oczywiście tak — zgodził się Lynn, oczyma duszy badając dawno pogrzebane przez czas rzeczowniki, rdzenie semantyczne, przypadki i rodzaje.

— Dodatkowo, co niezwykle istotne, w ten sposób możemy zmusić czas, by pracował dla nas. Panowie! Jesteśmy w stanie rozciągać lub skracać go wedle naszego uznania. Doktor Lynn może mieć dziesięć dni, dziesięć miesięcy, ba — nawet dziesięć lat, by nauczać Ottara języka angielskiego, podczas gdy od momentu, w którym zostawimy go w epoce Wikingów, do chwili, gdy ujrzymy go z powrotem upłynie zaledwie Kilka minut.

— Dwa miesiące zupełnie wystarczą, o ile zechcecie panowie wziąć pod uwagę również i mój punkt widzenia — warknął Lynn.

— A zatem zgoda — podsumował Barney. — Lynn wróci z Wikingiem, nauczy go języka, a po upływie dwóch miesięcy w świecie Wikingów, przybywamy z ekipą i kręcimi.

— Jak dotąd jeszcze się nie zgodziłem — zaprotestował Lynn. — Niebezpieczeństwa…

— Ciekaw jestem, jak się czuje człowiek, który jest jedynym w świecie ekspertem w dziedzinie języków staroskandynawskich? — zapytał Barney, który już wcześniej miewał do czynienia ze sposobem myślenia naukowców, a zbaraniały wyraz twarzy Lynna utwierdził go w przekonaniu, że pocisk dosięgnął celu. — W porządku. Szczegóły ustalimy później. Może mógłby pan teraz pójść i spróbować wyjaśnić to Ottarowi. Niech pan wspomni o pieniądzach i namówi go na podpisanie kontraktu. Powinno dać to panu gwarancje bezpieczeństwa tak długo, jak długo będzie on chciał otrzymywać swoje pieniądze.

— Tak, to całkiem możliwe — zgodził się Lynn. Barney wiedział, że ma go na widelcu.

— A zatem zgoda. Zejdzie pan do Ottara i wszystko mu wyjaśni. Gdy uzyska pan jego zgodę, poproszę wydział umów o jeden z tych ich pokrętnych cyrografów, które skazują ludzi na ciężkie dożywotnie roboty. — Barney nacisnął guzik interkomu.

— Bądź tak dobra i połącz mnie z umowami, Betty. Czy przysłali już benzedryne?

— Dzwoniłam do apteki godzinę temu — zaskrzeczał interkom.

— To zadzwoń jeszcze raz, jeśli po południu chcesz zastać mnie przy życiu.

Gdy tylko Jens Lynn wyszedł, do gabinetu wśliznął się nieproszony, smukły Azjata o skwaszonej twarzy. Odziany był w różowe marynarskie spodnie, wiśniową koszule i sportową marynarkę a la Harris Tweed.

— Cześć Charley — ożywił się Barney. — Długośmy się nie widzieli.

— Za długo, Barney — odparł Charley, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu i potrząsnął wyciągniętą doń dłonią. — Miło mi znów z tobą pogadać.

Obydwaj wyjątkowo się nie znosili, toteż gdy tylko ich ręce rozdzieliły się, Barney zapalił papierosa, a uśmiech znikł z twarzy Charleya, która znów przybrała normalny, nieszczęśliwy wygląd.

— Co słychać, Barney? — spytał.

— Szerokoekranowy, trzygodzinny film z ogromnym budżetem — a ty jesteś jedynym człowiekiem, który potrafi temu podołać.

— Skoro już mówimy o scenariuszach, to zawsze byłem zdania, że ten z „Pieśni nad pieśniami” jest zupełnie niezły. Pełen seksu, ale nie trąci pornografią…

— Temat uległ całkowitej zmianie. Zupełnie nowy pomysł. Odkrycie Ameryki Północnej przez Wikingów.

Smutek na twarzy Charliego pogłębił się.

— Brzmi to nieźle, Barney, ale wiesz — ja się specjalizuje i nie wydaje mi się, żeby to była moja broszka.

— Jesteś dobrym tekściarzem, Charley, co oznacza, że z grubsza wszystko mieści się w twoim ogródku. Poza tym , ha, ha, nie zapominaj o kontrakcie — dodał, ukazując ostrze sztyletu tylko na tyle, by mogło być zauważone.

— Ależ skąd, nie zapominam o kontrakcie, ha, ha — roześmiał się Charley lodowato. — Zawsze interesowały mnie tematy historyczne.

— Świetnie się składa — odparł Barney i podsunął w jego stronę kosztorys. Drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł goniec, popychając przed sobą wózek, wypełniony po brzegi książkami. Barney wskazał na nie.

— Wypożyczyliśmy to z biblioteki. To jest wszystko, czego będziesz potrzebował. Przeleć przez nie migiem i za jakąś minutkę wrócimy do naszej rozmowy.

— Za minutkę oczywiście — mruknął Charley, spoglądając bez śladu entuzjazmu na co najmniej dwadzieścia opasłych tomów.

— Pięć tysięcy siedemset siedemdziesiąt trzy koma osiemdziesiąt osiem metrów kubicznych, z ładunkiem dwanaście tysięcy siedemset siedemdziesiąt siedem koma sześćdziesiąt dwa kilogramów, przy wzroście mocy o dwadzieścia siedem koma dwa procenta — odezwał się nagle profesor Hewett.

— O czym do diabła pan mówi? — sapnął Barney.

— To są dane, o które pan pytał. Rozmiary ładunku, który Vremiatron będzie w stanie udźwignąć, pod warunkiem dostarczenia mu dodatkowej mocy.

— Pięknie! A teraz niech to pan przetłumaczy na amerykański.

— W przybliżeniu… — Hewett podniósł oczy i przez chwilę mamrotał coś szybko pod nosem. — Chciałem powiedzieć, że przemieszczeniu ulec może ładunek o wymiarach dwanaście na dwanaście na czterdzieści stóp.

— To już lepiej. Powinno się w tym zmieścić wszystko, czego przypuszczalnie będziemy potrzebować.

— Oto umowa — zakomunikowała Betty i położyła na biurku ośmiostronicowy, odbity na powielaczu dokument.

— W porządku — Barney przerzucał szybko szeleszczące kartki. — Zawołaj tu Dallasa Levy’ego.

— Miss Tove czeka na spotkanie z panem.

— Nie teraz. Powiedz jej, że mój trąd stał się znowu zaraźliwy. Wysoce zaraźliwy. I gdzie ta benzedryna? Nie mam zamiaru jechać przez cały ranek na samej kawie.

— Dzwoniłam do apteki jeszcze trzy razy. Wydaje mi się, że mają jakieś kłopoty z personelem.

— O skurwysyny bez serca! Lepiej będzie, jeśli zejdziesz i przyniesiesz te prochy sama.

— Barney Hendrickson — już całe lata minęły…

Słowa te, wypowiedziane lekko ochrypłym głosem przewaliły się przez gabinet niszcząc wszystko, co napotkały po drodze. Nałogowi plotkarze i złośliwcy utrzymywali, że Slithey Tove jest osobą o zdolnościach aktorskich marionetki, której poplątały się sznurki, mózgu ratlerka i zasadach moralnych Fanny Hill. Mieli racje. Jednak te cechy same przez się nie wyjaśniały wcale kolosalnego powodzenia, jakim cieszyły się jej filmy. Jedynymi zaletami, jakie Slithey miała, i to w nadmiarze, były kobiecość i umiejętność nawiązywania kontaktu. Ta ostatnia funkcjonowała zresztą, jak się zdaje, na poziomie hormonalnym. Slithey wywarza wokół siebie nie tyle aurę płci, co raczej seksualnej dostępności. Zresztą nie mijało się to z prawdą. Ta aura była wystarczająco silna, by emanować, nieznacznie tylko osłabiona przez przeszkody, wynikające z istoty sztuki filmowej, ze srebrnego ekranu. Przekraczała bariery taśmy i projektora i promieniowała — lubieżna, wręcz parująca. Filmy Slithey robiły niebywałe pieniądze. Większość kobiet ich nie znosiła.

W tym momencie jej urok, nie krepowany czasem, przestrzenią, czy celuloidem taśmy filmowej wtargnął do gabinetu Barneya jak uderzająca z niepowstrzymaną siłą fala potopu.

Betty demonstracyjnie pociągnęła nosem i opuściła pokój. Po drodze musiała jednak zwolnić na moment, by umożliwić przejście stojącej w drzwiach aktorce.

— Slithey — zaczął Barney, lecz głos załamał mu się, zapewne wskutek nadmiaru wchłoniętej nikotyny.

— Barney, kotku — powiedziała, a nogi podobne smukłym tłokom maszyny hydraulicznej niosły ją z wolna przez pokój. — Barney, wieki minęły odkąd widziałam cię po raz ostatni.

Z rękami wspartymi o blat biurka wychyliła się do przodu i siła ciążenia odchyliła cienką tkaninę jej bluzki. Co najmniej dziewięćdziesiąt osiem procent jej biustu wychynęło na światło dzienne. Barney miał wrażenie, że spływa w głąb Wielkiego Kanionu, uformowanego z kobiecego ciała.

— Slithey — powiedział, wstając gwałtownie: kiedyś niemal dał się złapać w te pułapkę. — Chce porozmawiać z tobą na temat filmu, który mamy kręcić, ale widzisz, w tej chwili jestem zajęty…

Mimowolnie dotknął jej ramienia, które zadrżało natychmiast, jak ogromne serce, pulsujące pod jego palcami. Barney gwałtownie odsunął dłoń.

— Jeśli tylko zechcesz chwile zaczekać… Będę do twojej dyspozycji najszybciej, jak tylko będzie to możliwe.

— Siądę tu, pod ścianą — odparł matowy głos. — Wiem, że nie można ci przeszkadzać.

— Pan mnie wołał — zapytał Dallas Levy, stając w otwartych drzwiach. Mimo iż mówił do Barneya, jego oczy bacznie taksowały aktorkę. Hormony porozumiały się z hormonami, Slithey westchnęła mimowolnie, Dallas uśmiechnął się leniwie.

— Tak — Barney wykopał kontrakt spod stosu zalegających jego biurko papierów. — Zanieś to Lynnowi i poproś go, aby namówił swojego przyjaciela do złożenia podpisu. Jakieś kłopoty?

— Żadnych, od momentu, w którym stwierdziliśmy, że lubi dobrze wysmażone befsztyki i piwo. Kiedy zaczyna być niespokojny, dajemy mu befsztyka i kwartę piwa. Wtedy zapomina o kłopotach. Jak dotąd osiem befsztyków i osiem kwart piwa.

— Zdobądź ten podpis — powtórzył Barney. Jego wzrok spoczął przypadkowo na Slithey, która miękko rozsiadła się w fotelu i skrzyżowała odziane w jedwabne pończochy nogi. Na podwiązkach miała malutkie różowe kokardki…

— Co mówiłeś, Charley? — spytał. Opadł na fotel i obrócił się w stronę pisarza. — Masz już jakieś pomysły?

Charley Chang uniósł grube tomisko, które dzierżył w obu dłoniach. — Jestem na trzynastej stronie tej książki, a poza nią jest tu jeszcze parę tomików do przeczytania.

— To podstawowy materiał — odparł Barney. — Jednak sądzę, że możemy naszkicować zasadnicze wątki scenariusza już teraz — w detale ubierzesz je później. L.M. sugerował sagę i sadze, że to wcale niezły pomysł. Zaczynasz na Orkneyach około roku tysięcznego, gdzie w owym czasie panuje niemałe zamieszanie. Mamy tam norweskich osadników, najeżdżanych przez piratów — Wikingów i w okolicy zaczyna się robić gorąco. Możesz na przykład zacząć od wyprawy Wikingów. Ozdobione smoczymi głowami łodzie suną po ciemnej toni morza… rozumiesz?

— Tak jak początek westernu — bandyci w milczeniu wjeżdżają do miasteczka, by obrabować bank? — Dobry pomysł. Bohater jest głównym Wikingiem, wodzem wybrzeża — dasz sobie z tym rade. Dalej kilka bitew, potem jeszcze trochę w tym stylu; no i nasz bohater decyduje się przenieść wraz ze swoimi kumplami do Nowego Świata, Winlandu, o którym właśnie usłyszał.

— Coś jakby podbój Dzikiego Zachodu?

— Całkowicie. Potem podroż, sztorm, katastrofa okrętowa, lądowanie, pierwsza osada i walki z Indianami. Myśl z zapasem. Mamy kupę ekstra taśmy. Zakończenie na wysoki połysk: patrząc na zachód słońca…

Charley Chang bazgrał szybko na skrzydełku obwoluty książki. Zapisywał wszystko, co mówił Barney i kiwał głową z aprobatą.

— Aha, jeszcze jedno — powiedział, trzymając w ręce gruby tom. — Niektóre imiona tych facetów z książki to zawracanie głowy. Posłuchaj tylko, jest tu jeden taki co nazywa się Eyjolf Sprośny; ma on kumpla o imieniu Hergi Hnappraz. Albo Polarna Świnia, Ragnar Złamanokudły i z milion innych. Robimy to dla śmiechu?

— To poważny film, Charley. Tak poważnego filmu nigdy jeszcze nie robiliśmy.

— Ty jesteś szefem, Barney. To była tylko sugestia. A co z wątkiem miłosnym?

— Wprowadź go jak najwcześniej, wiesz przecież jak się to robi.

— Barney, kochanie, to rola jakby specjalnie dla mnie — szepnął mu do ucha znajomy głos i w tym samym momencie oplotły go czyjeś ramiona. Barney poczuł, że tonie w oceanie sprężystego ciała.

— Nie daj mu się zbajerować, Slithey — usłyszał stłumiony głos. — Barney Hendrickson to mój kumpel, to mój stary kumpel, ale na dodatek to wściekle dobry biznesman, sprytny. Tak wiec bez względu na to, co mu obiecałaś, chce, przykro mi, że musze to powiedzieć, dokładnie zbadać warunki kontraktu, zanim cokolwiek podpiszemy.

— Ivan — powiedział Barney, usiłując wyswobodzić się z objęć uperfumowanej ośmiornicy — zabierz na moment swoją klientkę na bok. Za chwilę pogadam z tobą. Nie wiem czy dobijemy targu, ale pogadać można.

Ivan Grissini, nie zważając na to, że przylizane włosy, zakrzywiony nos i wymięty, upstrzony łupieżem garnitur nadawały mu wygląd agenta — oszusta, rzeczywiście był agentem — oszustem. Zawsze nosił przy sobie szesnaście wiecznych piór, które co rano, przed udaniem się do biura, rytualnie napełniał atramentem.

— Siądź tu, ślicznotko — powiedział i popchnął Slithey do kąta ruchem znamionującym długoletnią praktykę. Dopóki Slithey była potencjalnym workiem szmalu, pozostawał całkowicie odporny na jej urok. — Barney Hendrickson jest równie dobry jak jego słowo. Może nawet lepszy.

Zadzwonił telefon i dokładnie w tej samej chwili do gabinetu wpadł Jens Lynn, wymachując umową.

— Ottar nie może tego podpisać! To jest po angielsku.

— Więc niech pan to przetłumaczy. Jest pan przecier konsultantem. Zaczekaj pan. Barney podniósł słuchawkę.

— Mogę dokonać przekładu. Jest to trudne, ale wykonalne. Nie w tym jednak problem! On przecięż nie umie czytać!

— Proszę zaczekać chwilę, Lynn. Nie, niestety, Sam… Wiem, Sam… Oczywiście, widziałem kosztorys, osobiście go sporządziłem… Nie, nie możesz mnie zapytać skąd biorę LSD… Myśl realnie. Ani ty, ani ja nie urodziliśmy się wczoraj… Zgoda, ale… nie możesz zrozumieć, że film zostanie zrealizowany w granicach tego budżetu, z dokładnością do plus minus pięćdziesięciu tysięcy?… Nie używaj słowa „niemożliwe”, Sam. To, co niemożliwe może nam zająć trochę czasu, ale da się zrobić, rutyna, rozumiesz… Co?… Przez telefon?! Sam, bądź rozsądny. Miałem przed chwilą trzy telefony do biura… tak, Barnum i Balley… nie pora teraz, aby wchodzić w szczegóły… Wywalony? Ja? Nigdy w życiu!… Tak, oczywiście, zapytaj go. L.M. siedzi w tym filmie od samego początku, krok po kroku i zobaczysz, że pójdzie za mną do końca… Tak… Nawzajem, Sam.

Barney odrzucił słuchawkę na widełki.

— Mogłaby być pojmana podczas wyprawy, na samym początku — zauważył Charley Chang. — Będzie walczyć z nim z prawdziwą nienawiścią, która potem wbrew niej samej, przerodzi się w miłość.

— Nigdy przedtem nie byłam porywana w czasie napadu — odezwała się ze swego kąta Slithey.

— Doskonały pomysł, Charley — zgodził się Hendrickson.

— A nawet gdyby umiał czytać — nie umie pisać — zakończył Lynn.

— Nie raz już mieliśmy tego typu kłopoty z zagranicznymi aktorami. Do kontraktu trzeba dołączyć wierne tłumaczenie jego treści, potwierdzić je notarialnie — robi to tłumacz przysięgły. Strona zawierająca kontrakt stawia swój znak i potwierdza go odciskiem kciuka na obu wersjach. Następnie potwierdza to po dwóch niezależnych świadków z każdej strony i taka umowa może z powodzeniem stawić czoła każdemu sądowi na świecie.

— Mogą być kłopoty ze znalezieniem tłumacza przysięgłego znającego staronorweski…

— Niech pan zapyta w dziale kadr, oni potrafią znaleźć każdego.

— Proszę, są tutaj, panie Hendrickson — przez otwarte drzwi gabinetu weszła sekretarka i postawiła na biurku Barneya buteleczkę pełną pastylek benzedryny.

— Za późno — szepnął Barney, patrząc na nie martwym wzrokiem — za późno.

Jednak gdy interkom i telefon zadzwoniły jednocześnie, zażył dwie tabletki i spłukał je zimną, czarną kawą z tekturowego kubeczka.

— Tu Hendrickson — wymamrotał, wciskając guzik interkomu.

— Barney, chce cię natychmiast widzieć u mnie w biurze — odezwał się głos L.M.

Telefon przyjęła Betty. — To sekretarka L.M. Chce on widzieć pana natychmiast w swoim biurze!

— Tak, wiem już o tym.

Mięśnie ud zabolały go piekielnie, gdy wstawał, rozmyślając, ile czasu upłynie zanim benzedryna da jakieś efekty.

— Popracuj nad tym, Charley. Chcę mieć konspekt, dosłownie parę stron, jak najszybciej.

Ruszył w stronę drzwi, lecz poczuł, że ręce Ivana Grissiniego wpiły się spazmatycznie w klapy jego marynarki. Odepchnął je odruchowo.

— Zaczekaj tu, Ivan, pogadam z tobą później, po powrocie od L.M.

Zamknął drzwi i kakofonia głosów urwała się raptownie.

— Możesz mi pożyczyć ręcznik, Betty? — spytał.

Wyjął ręcznik z dolnej szuflady jej biurka, zarzucił go na ramiona wpychając uważnie brzegi za kołnierz koszuli. Schylił się, włożył głowę pod kran umywalki. Gdy Betty odkręciła kurek, niemal zaparło mu dech. Pozwolił, by lodowaty strumień ogarnął jego głowę i przez chwile spływał również po karku, po czym wyprostował się i wytarł włosy. Betty pożyczyła mu grzebień. Mimo osłabienia poczuł się lepiej, a kiedy spojrzał w lustro wyglądał już nieomal na istotę ludzką. Nieomal…

— Zamknij za sobą drzwi na klucz — polecił L.M., gdy Barney wkroczył do gabinetu, po czym pochylił się, by zakrzywionymi nożycami do drutu przeciąć kabel telefoniczny.

— Jest tu tego więcej, Sam? — spytał.

— Nie, ten był ostatni — odparł Sam właściwym mu bezbarwnym głosem. Cała postać Sama była szara i bezbarwna. Jak się wydawało, przybrał te ochronne barwy z chwilą, gdy został osobistym i najzupełniej prywatnym księgowym L.M. i zyskał światową sławę jako ekspert w dziedzinie finansów wielkich korporacji i omijania przepisów podatkowych. Przyciskał kurczowo do piersi teczkę z papierami, zupełnie jakby chciał ją przed czymś lub przed kimś obronić. — Zresztą, nie będzie to już więcej potrzebne dodał.

— Być może, być może — odparł L.M. i opadł na fotel. — Ale, gdy wymawiam słowo „bank”, a kable nie są przecięte, dostaje palpitacji serca. Parszywe wieści dla ciebie, Barney — dorzucił L.M. i odgryzł koniuszek cygara. — Jesteśmy zrujnowani.

— Co pan ma na myśli — Barney przeniósł wzrok z jednej nie wyrażającej niczego twarzy na drugą, podobną. — Jakiś dowcip, czy co?

— L.M. ma na myśli, że Climactic Studios będą w krótkim czasie kompletnym bankrutem — wyjaśnił mu Sam.

— Na bruku, dorobek całego życia! — dodał L.M. głucho.

Sam skinął głową tylko jeden raz, jak marionetka, którymi posługują się jarmarczni brzuchomówcy. Tak właśnie wygląda sytuacja — oznajmił. — Normalnie mielibyśmy jeszcze trzy miesiące do terminu wysłania sprawozdania finansowego bankom, które, jak wiesz, mają w swych rękach kontrolny pakiet akcji tego przedsiębiorstwa. Tymczasem, z nieznanych powodów, już w tym tygodniu przysłały one swojego człowieka, by skontrolował nasze księgi.

— L…? — spylał Barney, czując, że nagle rozjaśniło mu się w głowie. Zapadła cisza, przedłużając się nieznośnie, aż Barney skoczył na równe nogi i jak oszalały zaczął biegać po gabinecie.

— I wykryją, że kompania upada, wszystkie zyski istnieją tylko na papierze — odwrócił się i wskazał gwałtownie na L. M. — a cała żywa gotówka przepłynęła na konto zwolnionej od podatków Fundacji imienia L. M. Greenspana. Bez wątpienia nie straci pan na tym. Kompania może upaść, niech szlag ją trafi, ale L. M. Greenspan nadal będzie maszerował raźnie naprzód.

— Uważaj co mówisz. Nie jest to sposób, w jaki pracownik powinien się zwracać do człowieka, który swego czasu dał mu złapać pierwszy głębszy oddech.

— I ostatni również — właśnie w tej chwili — odparował Barney i wymownym gestem uderzył się kantem dłoni w szyje, znacznie silniej niż początkowo zamierzał. — Niech pan posłucha L. M. — zaczął błagalnie, rozcierając bolące miejsce — zanim topór spadnie na nasze głowy ciągle jeszcze mamy jakieś szanse. Musiał pan chyba rozważać plany jakiejś akcji ratunkowej, inaczej nie angażowałby się pan w te imprezę z profesorem Hewettem i jego wehikułem czasu. Musiał pan czuć, że wielki sukces kasowy mógłby zmniejszyć presje ze strony banków i ponownie uczynić firmę dochodową. Ciągle jeszcze możemy to zrobić.

L. M. ze smutkiem pokręcił głową.

— Nie myśl, że to nie boli — ściskać serdecznie dłoń, która wbija ci nóż w plecy, ale cóż innego mogę zrobić? Masz racje, wielki szlagier kasowy, a nawet spory film, gotowy do rozpowszechniania i możemy śmiać się bankom w twarz. Ale nie da się nakręcić filmu w ciągu tygodnia!

— Nie da się nakręcić filmu w ciągu tygodnia. — Słowa obijały się o zamulone kofeiną i przeładowane benzedryną komórki mózgowe Barneya, pobudzając do życia pokłady opornej pamięci.

— L.M. — krzyknął nagle dramatycznym tonem. — Dostanie pan ataku serca.

— Ugryź się w język! — sapnął L. M. i ścisnął kurczowo zwały tłuszczu w okolicy tego ważnego dla życia organu. — Uważaj, co mówisz. Jeden zawał wystarczy, by rozstać się z tym światem.

— Niech pan słucha. Dziś w nocy pojedzie pan razem z Samem do domu, pracować nad księgami. Poczuje się pan źle. Być może niestrawność, być może zawał. Pański lekarz stwierdzi, że nie da się wykluczyć zawału. Za pieniądze, które mu pan płaci, może nam chyba wyświadczyć te grzeczność. Wszyscy są poruszeni — na parę dni robi się wokół tego szum — i księgi idą w zapomnienie. Potem jest weekend i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zaglądać do nich aż do poniedziałku, być może nawet do wtorku.

— Do poniedziałku — wtrącił Sam z przekonaniem. — Nie znasz banków. Jeżeli nie będzie ksiąg do poniedziałku, to gotowi są wynająć cały furgon lekarzy i dostarczyć ich do mnie do domu na własny koszt.

— Dobra, a zatem poniedziałek. To powinno wystarczyć.

— Powiedzmy, że poniedziałek — ale co to za różnica. Szczerze mówiąc, nie rozumiem — L. M. zmarszczył brwi i rzeczywiście wyglądał na człowieka, który nic nie rozumie.

— Różnica jest zasadnicza, L. M. W poniedziałek przyniosę panu gotowy film. Pełnometrażowy, barwny, panoramiczny film, który będzie kosztować zaledwie dwa — trzy miliony brutto.

— Nie dasz rady, Barney.

— Damy radę. Zapomina pan o Vremiatronie. To urządzenie działa. Pamięta pan, ostatniej nocy sądził pan, że wyszliśmy na jakieś dziesięć minut. — L. M. skinął głową z niechęcią. — To był czas na jaki wyszliśmy stąd, jaki minął t u . Ale w epoce Wikingów pozostawaliśmy godzina, albo i dłużej. Możemy to powtórzyć. Zabierzemy tam ekipę, wszystko co potrzebne i kręcimy, mając do dyspozycji tyle czasu, ile potrzeba, by zrobić to dobrze — a potem wracamy.

— Masz na myśli…

— Właśnie. Kiedy wrócimy z gotowym filmem okaże się, że zużyliśmy na to jedynie tych dziesięć minut, które właśnie upłynęły, jak miał już to pan okazje zauważyć.

— Dlaczego nikt o tym wcześniej nie pomyślał — sapnął L. M. tonem pełnym radosnego uznania.

— Z wielu przyczyn…

— Czy chcesz mi powiedzieć… — Sam wychylił się z fotela tak, że niemal z niego wypadł i cień jakiegoś uczucia (może uśmiechu?) przemknął po jego twarzy. — Czy masz na myśli, że będziemy musieli zapłacić koszty produkcji jedynie za dziesięć minut?

— Nie to miałem na myśli — warknął Barney. — Mogę cię tylko uprzedzić, że spowoduje to urwanie głowy w departamencie finansowym. Ale żeby poprawić ci humor — gwarantuje, że będziemy mogli kręcić w plenerze, z licznymi ujęciami dodatkowymi, za mniej więcej jedną dziesiątą tego, co musielibyśmy zapłacić kręcąc w Hiszpanii.

Oczy Sama rozbłysły.

— Nie znam szczegółów tego projektu, L. M., ale wiele jego elementów brzmi całkiem rozsądnie. — Dasz radę to zrobić, Barney? Podołasz temu?

— Zrobię to pod warunkiem, że pomoże pan we wszystkim, o co poproszę bez żadnych dodatkowych pytań. Dziś mamy czwartek. Nie widzę powodu, dla którego do soboty nie mielibyśmy zebrać do kupy wszystkiego co potrzeba — Barney zaczął wyliczać na palcach. — Musimy mieć podpisane kontrakty z aktorami, zdobyć wystarczająco dużo taśmy, by starczyło nam do końca zdjęć, techników, co najmniej dwie dodatkowe kamery… — Zaczął mamrotać coś do siebie, kompletując w myślach lista wszystkich możliwych potrzeb. — Tak — rzekł w końcu. — Uda się.

— Ciągle nie jestem przekonany. To szalony pomysł — stwierdził w zamyśleniu L. M.

Przyszłość całego przedsięwzięcia wisiała na włosku. Barney rozpaczliwie szukał w myślach jakiegoś argumentu.

— Jeszcze jedno — dodał — jeśli będziemy w plenerze, powiedzmy sześć miesięcy, to rzecz jasna za ten czas każdemu trzeba będzie zapłacić: Ale przecięż wypożyczamy kamery, aparaturę dźwiękową i cały ten kosztowny sprzęt. Tu zapłacimy jedynie za kilka dni.

— Postawiłeś na swoim, Barney — powiedział L. M. i wyprostował się w fotelu.

Загрузка...