16

— Nie właź tam rozległ się jakiś głos. Czyjaś ręka chwyciła Barneya za ramię i odciągnęła go od drzwi, które zatrzasnęły się automatycznie tuż przed nim.

— Co ty sobie, u diabła, wyobrażasz — kipiąc z wściekłości wrzasnął Barney i odwrócił się w stronę sprawcy tego zamieszania.

— Po prostu nie pozwalam ci popełnić głupstwa, ty idioto! — odparł ten drugi i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu na widok Barneya, który cofnął się nagle i z opadniętą nisko szczęką wybałuszał na niego oczy.

— Ty jesteś… mną… — odezwał się słabym głosem Barney spoglądając na siebie samego, odzianego w najlepszą parę jego własnych tweedowych spodni, skórzaną kurtkę lotniczą i dźwigającego pod pachą pudełka z filmem.

— Bardzo trafna uwaga — odparł drugi Barney z niedobrym uśmiechem. — Potrzymaj to chwili — wręczył film Barneyowi i sięgnął ręką do kieszeni na piersi po portfel.

— Co?!… Co?! — Barney w osłupieniu patrzył na umieszczoną w pudełku nalepkę z napisem „Kolumb Wikingiem” — czyść 1. Drugi Barney wyciągnął z portfela złożoną na czworo kartkę papieru i wręczył ją pierwowzorowi, który dopiero wtedy spostrzegł, że jego ręka owinięta jest grubą warstwą zaczerwienionego bandaża.

— Co się stało z moją… z twoją ręką? — zapytał Barney, patrząc z przerażeniem na bandaż. W tej samej chwili — wyjęto mu z rąk pudełko i wciśnięto w dłoń kartkę.

— Daj to profesorowi — rozkazał jego duplikat. — Przestań się tu pętać i skończ film, dobrze? — Drugi Barney otworzył drzwi do gabinetu L. M. Wszedł przez nie jeden z techników, pchając przed sobą wózek wyładowany tuzinem rolek filmu. Technik spojrzał na jednego, potem na drugiego, wzruszył ramionami i znikł we wnętrzu. Drugi Barney wszedł za nim i drzwi się zamknęły.

— Ręka! Co się stało z ręką? — jęknął Barney w stronę zamkniętych drzwi. Próbował je otworzyć, ale w końcu wzruszył ramionami i zrezygnował. Jego uwagę przyciągnęła dziwna kartka papieru. Rozłożył ją. Był to kawałek najzwyklejszego w świecie papieru maszynowego, urwany wzdłuż marginesu i pusty z jednej strony. Po drugiej również nic nie było napisane, widniał tam tylko krosty, pośpiesznie nakreślony długopisem schemat. Nie mówił on Barneyowi zupełnie nic, toteż złożył kartkę z powrotem i schował ją do portfela. Nagle przypomniał sobie o rolkach gotowego filmu.

— Skończyłem ten film — krzyknął głośno. Film został wykonany i dostarczony na miejsce w terminie!

Dwie przechodzące obok sekretarki odwróciły się w jego stronę i zachichotały. Barney skrzywił się i odszedł.

Co powiedział mu drugi Barney? Aha… „Przestań się pętać i skończ film”. A czy on w ogóle był w stanie skończyć ten film? Wygląda na to, że tak — o ile rzeczywiście cokolwiek było na tych rolkach. Ale jak ma zrobić film teraz, kiedy jest już dawno po terminie i w dodatku dostarczyć go na czas? — Nic nie rozumiem — mamrotał do siebie idąc w stronę studio dźwiękowego B.

Potoku myśli, który kłębił się w jego głowie nie przerwał nawet widok profesora majstrującego coś przy Vremiatronie. Barney stał na platformie i intensywnie starał się pojąć, co się wydarzyło oraz co może się jeszcze wydarzyć, ale zmęczenie i szok, spowodowany rozmową z samym sobą pozbawiły go przejściowo pełni władz umysłowych.

— Naprawa skończona. Możemy wracać do roku 1005 — zakomunikował Hewett wycierając ręce szmatę.

— Niech pan to weźmie — odparł Barney sięgając po portfel.


Pomimo iż na Nowej Fundlandii słońce świeciło pełnym blaskiem, przypominało to kalifornijski zmierzch, a już z całą pewnością było bez porównania chłodniej.

— O której opuściliśmy studio? — spytał Barney.

— O 12.03, w poniedziałek i proszę bez żadnych narzekań. Uporałem się z naprawą błyskawicznie, jeśli wziąć pod uwagę rozmiar wyrządzonych przez tego półgłówka muzykanta szkód.

— Nie narzekam, profesorze. Po prostu zaczynam wierzyć, że ciągle mamy jeszcze szanse ukończyć ten film w terminie. W biurze byłem świadkiem, jak ja sam niosę kasety z filmem zatytułowanym „Kolumb Wikingiem”.

— Niemożliwe!

— Łatwo powiedzieć, ale niewykluczone, że czeka pana równie wielki wstrząs, jaki spotkał mnie. Powiedziałem sobie, albo jak pan woli on mi powiedział, bym wręczył to panu. Mówi to coś panu? Profesor rzucił okiem na kartkę i uśmiech rozjaśnił mu twarz.

— Oczywiście! Ależ głupiec ze mnie. To jasne! Przez cały czas leżało to przede mną, że tak powiem, jak na dłoni, a ja tego nie zauważyłem. Rozwiązanie jest dziecinnie proste.

— Czy zechciałby pan mi to wytłumaczyć? — spytał niecierpliwie Barney.

— Ten schemat przedstawia dwie podróże w czasie. Mniejszy łuk, z prawej strony, będzie dla nas najbardziej interesujący, ponieważ wyjaśnia, skąd przybyło pańskie „drugie ja” z filmem pod pachą. Tak, skończenie tego filmu i dostarczenie go na miejsce przed umówionym terminem jest absolutnie możliwe.

— Jak? — spytał Barney, zerkając na zupełnie niezrozumiały dlań schemat.

— Może pan kręcić dalej i nie ma najmniejszego znaczenia ile czasu panu to zajmie. Gdy pan skończy znajdzie się pan w punkcie oznaczonym na tym szkicu literą B. Punt A — to pański termin. Wróci pan po prostu do jakiegoś momentu w czasie przed punktem A, dostarczy pan taśmę i przesunie się do punktu B. Genialnie proste.

Barney zaciskał kurczowo kartkę w dłoni.

— Pozwoli pan, że powtórzę? Twierdzi pan, że mogę nakręcić film p o terminie, po czym przenieść się w czasie przed ten moment i dostarczyć na miejsce?

— Tak właśnie twierdze. — To brzmi idiotycznie!

— Geniusz wydaje się szaleńcem tylko kretynom.

— Postaram się nie pamiętać o tej uwadze — jeśli wyjaśni mi pan jedną sprawę. Ten kawałek papieru ze schematem — potrząsnął nim przed nosem profesora. — Kto go narysował?

— Nie mam pojęcia. Widzę to po raz pierwszy.

— Tak myślałem. Wręczono mi te kartki w poniedziałek rano przed drzwiami gabinetu L.M. Przed chwilą pokazałem ją panu. Teraz włożę ją do portfela i będę trzymał przy sobie aż do końca zdjęć. Potem wrócę z powrotem w czasie, aby oddać film L.M. Spotkam samego siebie przed biurem, wyjmę schemat z portfela i wręczę go samemu sobie, po to tylko, by znów włożono go do portfela. Rozumie to pan?

— Tak. Nie widzę w tym nic niepokojącego.

— Pan może i nie widzi. Ale jeśli wszystko odbędzie się w ten sposób, to nikt go nigdy nie narysował. Wędruje po prostu w portfelu i ja wręczam go samemu sobie. Niech pan to wytłumaczy! dodał Barney triumfująco.

— Nie ma potrzeby. To wyjaśnia się samo przez się. Ten kawałek papieru jest autonomiczną pętlą w czasie. Nikt go nigdy nie rysował. On istnieje dlatego, że jest, oto właściwe wyjaśnienie. Jeśli pan chce to pojąć, spróbuje dać panu przykład. Wie pan zapewne, że każdy pasek papieru ma dwie strony — ale jeśli jeden z jego końców przekręci pan o 180° i połączy z drugim końcem, to otrzyma pan wtedy wstęgę Moebiusa, która ma tylko jedną stronę. I ona istnieje. Zaprzeczanie temu w niczym nie zmienia samego faktu. To samo jest z pańskim schematem — on istnieje.

— Ale skąd się wziął?

— Jeśli już musi mieć pan jakieś źródło, to niech pan przyjmie, że z tego samego miejsca, w którym znikła druga strona na wstędze Moebiusa.

Skłębione myśli Barneya splątały się nagle w gruby supeł po czym rozpłynęły w pustce. Gapił się na rysunek, póki nie rozbolały go oczy. Ktoś musiał to narysować. I każdy kawałek papieru ma dwie strony… Zdrętwiałymi palcami włożył kartkę z powrotem do portfela i schował go do kieszeni w nadziei, że zdoła o tym wszystkim zapomnieć.


— Gotowi do skoku w czasie na każdy pański rozkaz — zameldował Dallas.

— Jakiego skoku w czasie? — Barney spojrzał niewidzącym wzrokiem na stojącego przed nim kaskadera.

— W następną wiosnę, do 1006 roku — rozmawialiśmy o tym przed godziną. Żywność dla Ottara została dostarczona; a cała ekipa czeka gotowa i spakowana na pańskie polecenia — Dallas wskazał dłonią na długi szereg ciężarówek i przyczep.

— Tak… następna wiosna. Tak, masz rację — ocknął się Barney. — Dallas, czy wiesz co to jest paradoks?

— Hiszpański fryzjer goli każdego gościa w mieście, który nie goli się sam. Kto goli fryzjera?

— Tak, coś w tym rodzaju, tylko jeszcze gorzej. — Barney przypomniał sobie nagle o zabandażowanej ręce i uważnie obejrzał z obu stron swoją prawą dłoń. — Co się stało z moją ręką?

— Na oko wygląda doskonale — odparł Dallas, — Może napije się pan drinka?

— To nic nie pomoże. Przed chwilą widziałem siebie samego z ręką owiniętą w zakrwawiony bandaż i nawet nie powiedziałem sobie, co się stało i czy to coś groźnego. Rozumiesz co mam na myśli?

— Taak. Chyba potrzebne są panu dwa drinki.

— Bez względu na to, co ty i twoi kumple z epoki żelaza myślicie, alkohol nie rozwiązuje wszystkich problemów. Znaczy to, że jestem czymś niepowtarzalnym w całym wszechświecie — jestem arcysadomasochistą. Wszyscy inni, biedni durnie, są w tym względzie znacznie ograniczeni. Mogą być masochistami wobec siebie, a sadystami tylko dla innych. A ja mogę zadać sobie masochistyczny ból kopiąc siebie samego jako sadysta. Żaden inny zboczeniec nie może tego o sobie powiedzieć. — Przebiegł po nim dreszcz. — Myślę, że jednak chyba się napije — dodał w końcu.

— Mam tu coś ze sobą.

Drink okazał się być podłym gatunkiem jakiejś taniej żytniówki, o smaku zbliżonym do kwasu mrówkowego. Spłynął po przełyku Barneya strumieniem tak piekącym, że rzeczywiście odwróciło to jego uwagę od paradoksów czasu i jego własnych sadomasochistycznych inklinacji.

— Rozejrzyj się trochę, Dallas — zaproponował. — Skocz do marca i sprawdź, czy pojawili się Indianie. Jeżeli Ottar stwierdzi, że nie, posuwaj się naprzód w odstępach tygodniowych dopóki ich nie spotkasz, a potem wracaj.

Platforma rozpłynęła się w powietrzu, po czym pojawiła się z powrotem o kilka stóp dalej. Dallas zszedł na dół i zmierzał ku niemu pocierając dłonią długą, czarną brodę.

— Profesor ustalił, że nie było nas łącznie dziesięć godzin. Wszystko ponad osiem godzin liczy się nam jako nadliczbowe i…

— Daj sobie spokój ! Co znalazłeś?

— Wybudowali częstokół — wygląda to dokładnie jak fort z filmów o Indianach. Na początku marca wszystko było spokojnie, ale na ostatnim postoju, dwudziestego pierwszego, dostrzeżono kilka tych skórzanych łodzi.

— W porządku, jedziemy. Powiedz profesorowi, by zaczął przerzucać całą ekipę do dwudziestego drugiego marca. Wszystko i wszyscy na miejscu?

— Betty sprawdziła faktury i twierdzi, że z tym jest OK. Ja i Tex odczytaliśmy listę. Wszyscy obecni, gotowi i już czekają w przyczepach, oczywiście z wyjątkiem kierowców.

— Jaka pogoda tam, w marcu?

— Słonecznie, ale powietrze wciąż ostre.

— Każ ludziom ubrać się ciepło. Nie mam ochoty widzieć całe towarzystwo rozłożone przez grypę. Barney wrócił do przyczepy po płaszcz i rękawiczki. Zanim zdążył wrócić do czoła konwoju, operacja była już w pełnym toku. Po chwili znalazł się w końcu wiosny 1006 roku, a była to zupełnie niezła subpolarna wiosna. Blade słońce nie było w stanie ogrzać lodowatego powietrza; płaty śniegu bielały jeszcze na zboczach wzgórz i wzdłuż północnej strony palisady. Wyglądało to rzeczywiście jak przyzwoity fort z Dzikiego Zachodu. Barney pomachał w stronę kierowcy pickupa, który właśnie pojawił się na platformie czasu.

— Podwieź mnie na dół, dobrze?

— Następny przystanek — Fort Apaczów — odparł wesoło szofer. Kilku Normanów poczęło wspinać się po zboczu wzgórza, biegnąc na powitanie filmowców. Pickup wyminął ich i zatrzymał się przed wąskim otworem w palisadzie. Spuszczone zeń prymitywnie obrobione kloce drewna tworzyły jedyną możliwą drogę do środka częstokołu. Przez tę dziurę przeciskał się na ich spotkanie Ottar.

— Trzeba wyciąć w tym bramę — powiedział mu Barney. — Ogromną dwuskrzydłową bramę, zamykaną na skobel.

— Niedobrze. Za duża, łatwo ją wyłamać. To się robi właśnie tak!

— Nie chodziłeś nigdy na odpowiednie filmy…

Głos Barneya zamarł, gdy obok Ottara pojawiła się Slithey, ubrana w spiętą na ramieniu, niezbyt czystą szatę sporządzoną ze skóry karibu. Była nie umalowana, a na biodrze trzymała niemowlę.

— Co ty tu robisz? — jęknął płaczliwie Barney. Więcej niż jeden szok dziennie to było stanowczo zbyt wiele jak na jego siły.

— Zostałam tu na chwilę — odparła i wsadziła jeden z palców do buzi dziecka, które natychmiast zaczęło go ssać hałaśliwie.

— Słuchaj! Przecież dopiero co się pojawiliśmy. Skąd to dziecko?

— To rzeczywiście zabawne — tu Slithey zachichotała na potwierdzenie, że istotnie jest to bardzo zabawne. — Zeszłego roku, latem, kiedy przygotowywaliśmy się do powrotu, znudziło mi się czekać w przyczepie i wyszłam, żeby odetchnąć trochę świeżym powietrzem, rozumiesz?

— Nie rozumiem i nie sądzę, bym chciał zrozumieć. Chcesz mi powiedzieć, że nie wróciłaś z nim i cały ten czas spędziłaś tutaj?

— Tak właśnie się stało. Byłam zbyt zaskoczona. Wyszłam trochę się przejść, spotkałam Ottara, no i sam wiesz…

— Tym razem wydaje mi się, że rzeczywiście wiem.

— I zanim się spostrzegłam, nikogo już nie było. Byłam przerażona, mówię ci. Musiałam chyba płakać całymi tygodniami, a wychodząc zupełnie przypadkowo nie wzięłam ze sobą pigułki…

— A więc to twoje dziecko? — spytał Barney wskazując na niemowlę.

— Tak! Zobacz jaki słodziutki. Nie ma jeszcze miesiąca, ale chce go nazwać Snorey, tak jak tego krasnoludka z Królewny Śnieżki, bo kiedy śpi, to ciągle chrapie.

— Nie było żadnego krasnoludka o takim imieniu — Barney myślał intensywnie. — Słuchaj, Slithey, przecież nie możemy cofnąć się z powrotem w czasie i odkręcić całej afery z tym dzieckiem. To twoja wina, że wyszłaś z przyczepy.

— Ale ja przecież nikogo nie winię. Od momentu kiedy się przyzwyczaiłam, nie jest mi tu źle. Ottar powtarzał, że wiosną wrócicie i miał, jak widać racje. Tylko jedno — musiałam przywyknąć do strasznie prostackiego jedzenia. Jezu, jak oni tu jedzą! Przez większą część zimy żyłam whisky i krakersami.

— Urządzimy dziś wielkie przyjęcie, na część twoją, Ottara i dziecka. Wino, befsztyki i wszystko, co trzeba.

Snorey zaczął kwikać. Slithey podrzuciła go i zabrała się do rozpinania górnej części ubrania.

— Muszę zapędzić do roboty Charleya Changa — stwierdził Barney. — Trzeba jakoś wpakować dziecko do scenariusza. Wydaje mi się, że ten film roi się od niespodzianek.

Coś przypomniało mu się boleśnie i znów spojrzał na swoją prawą rękę, zastanawiając się jak i gdzie po czym wsadził ją w bezpieczną otchłań kieszeni płaszcza.

Загрузка...