Zadzwonił telefon w kieszeni.Katarzyny. Rzuciła okiem na wyświetlacz i uniosła go do ucha.
– Witaj!
– Słuchaj mnie bardzo uważnie. – Głos Stanisławy był poważny i zaskakująco surowy. – Alchemik za chwilę umrze. Połóż się natychmiast płasko na ziemi.
Agentka posłusznie padła na trawnik. W słowach kuzynki pobrzmiewała straszliwa determinacja.
– Myślę, że wiem, gdzie go trzymają – powiedziała do słuchawki. – To może być hurtownia, fort na Nowym Kleparzu.
– Ale…
– Część umocnień dzierżawi firma Vinmexpol należąca podobnie jak Herberto i Świntex do luksemburskiej spółki Beta.
– Daj mi…
– Idę o zakład, że tam go uwięzili. To idealne miejsce! Spróbuję coś przewąchać. Jestem niedaleko…
– Zamknij się wreszcie! – ryknęła alchemiczka. – I słuchaj! Uczyli cię, co robić w razie wybuchu atomowego? – W jej głosie drżało przerażenie. – Osłoń głowę rękami, stopy w kierunku epicentrum, wykorzystaj wzniesienia terenu, mury, cokolwiek, byle się ukryć przed rozbłyskiem i falą uderzeniową!
– Co?! – Katarzyna przekręciła się, odruchowo wykonując polecenie, i wtoczyła za ciężką, głęboko wrośniętą w ziemię, betonową donicę.
– Jeśli się nie mylisz, epicentrum będzie w forcie!
– Co? – wykrztusiła ponownie. – Co ty…?
Trawnik pod nią podskoczył i zatańczył, gdy przechodziła fala sejsmiczna. Ćwierćtonowa donica także drgnęła, obluzowała się w swoim gnieździe, ale na szczęście pozostała na miejscu. Agentka jęknęła, zasłaniając oczy przedramieniem.
Stary fort eksplodował jak wulkan, odłamki cegieł czerwonym gradem opadły na majdan fortyfikacji. Fala uderzeniowa wstrząsnęła budynkami hurtowni win importowanych. Agentka wyobraziła sobie tysiące pękających butelek. Na trawnik wokół niej padały kawałki gruzu, dachówki i odłamki szyb. Głuchy huk przetoczył się nad miastem i odbił echem od okolicznych wzgórz.
Katarzyna, wstrząśnięta i zszokowana, potrząsnęła głową. Trening zrobił swoje. Błyskawicznie odzyskała zdolność logicznego myślenia. Jak blisko była? Do diabła, może trzysta metrów. Fala termiczna? Nie, już jej nie będzie, idzie przed falą uderzeniową. W uszach jej dzwoniło. Huk całkiem ją ogłuszył. Radiacja? Szlag, musiała oberwać potężną dawkę. Odruchowo spojrzała na zegarek. Mała wskazówka rentgenoradiometru nawet nie drgnęła. A poza tym… Poza tym impuls elekromagnetyczny powinien rozwalić kwarcowe urządzenie w drobny mak, a tymczasem cyferki sekundnika przeskakiwały jakby nigdy nic. I nawet ma sygnał w telefonie! Odetchnęła z ulgą. Kuzynka się pomyliła, to nie był wybuch atomowy. Zresztą Kraków przecież stoi…
– Żyję – rzuciła do słuchawki. – Skażenia chyba nie ma. Ale rąbnęło… – Ledwo słyszała własne słowa.
Przez długą chwilę ze zgrozą patrzyła na wznoszący się nad Kleparzem słup dymu. A więc Alchemik nie żyje… Straszliwy żal ścisnął jej serce. Nawet nie zdążyła mu powiedzieć, że…
Gdzieś daleko zawyła syrena wozu strażackiego, za moment dołączyła do niej druga i trzecia. Ciężko zranione miasto błyskawicznie zmobilizowało swoje służby. W rejon katastrofy ruszyły karetki i wozy policyjne.
– Wracaj do Kruszewic – poleciła Stasia. – Alchemik właśnie odszedł. Możemy mu pomóc już tylko modlitwą…
Opuściła telefon i usiadła ciężko na ganku. Serce słońca. Zna tę nazwę, pamięta, jak mistrz opowiadał o nim kiedyś, dawno temu… Zamknięta w probówce siła, jaką posiada wyłącznie wnętrze gwiazdy. Moc syntezy termojądrowej, która zamienia wodór w hel, powoduje powstanie węgla i cięższych pierwiastków. Najbardziej zagadkowa substancja, z jaką kiedykolwiek zetknął się człowiek. I chyba najbardziej niebezpieczna.
Minęła przeszło godzina, zanim trochę oprzytomniała. Powlokła się do swojego pokoju i nalała sobie pół szklanki śliwowicy.
– Twoje zdrowie, mistrzu, gdziekolwiek jesteś – szepnęła.
Ktoś zapukał do drzwi pokoju. Stanisława przełknęła zawartość naczynia jednym haustem.
– Proszę.
W drzwiach stanął Ihor. Popatrzył na nią badawczo.
– Coś złego się stało? – zapytał.
– Właśnie się dowiedziałam, że nasz przyjaciel nie żyje…
– Przepraszam, że w takim momencie, ale nie mogę tego odłożyć na kiedy indziej…
Od razu zrozumiała, że coś jest nie tak. Był bardzo poważny.
– Proszę mówić – poleciła.
– Musimy porozmawiać – powiedział. – Mogę prosić o kilka minut?
– Jasne. – Wskazała mu drugi fotel. Pokręcił przecząco głową.
– Nie chcę o tym mówić w miejscu, gdzie mogłaby nas usłyszeć. Chodźmy na spacer.
Alchemiczka uśmiechnęła się lekko. Od dawna żaden mężczyzna nie proponował jej wspólnej przechadzki…
Poderwała się, wsunęła stopy w sandały.
– Oczywiście.
Upał nieco zelżał, ruszyli w stronę lasu.
– Niepotrzebnie boicie się Moniki – powiedziała. – Jest…
– Wiem. – Kiwnął głową. – Słyszałem o takich jak ona. Już się jej nie boimy. Boimy się o nią.
– Coś się stało?
Ponownie kiwnął głową i rozejrzał się odruchowo. Las był pusty, tu, na skraju, drzewa rosły daleko od siebie. Nikt go nie usłyszy.
– Ona się zmienia – powiedział. – Słabnie fizycznie i ciągle jest zmęczona. Jakby ktoś przestawił jej wewnętrzny silnik na połowę obrotów. – Znalazł mało poetyckie porównanie.
– Hm, może to naturalny proces? – Zadumała się. – Ma ponad tysiąc dwieście lat…
– Ile?! – Wytrzeszczył oczy. – Myślałem, że nie więcej niż trzysta, czterysta – mruknął. – Jak ty.
– Skąd wiesz? – Spojrzała na niego dziko.
– Używasz bardzo starego dialektu naszego języka. Nawet dla Tarasa Szewczenki byłby archaiczny. Eliksir życia?
– Coś w tym guście. – Uśmiechnęła się zażenowana.
Odpowiedział uśmiechem.
– Jeśli wykluczymy naturalne procesy – wrócił do tematu – nasuwa mi się jedno rozwiązanie… Pasożyt.
– Na tasiemce są dobre lekarstwa.
Popatrzył na nią, jak nauczyciel z naganą spogląda na wyjątkowo mało rozgarniętego ucznia.
– Mieszkałaś na Ukrainie?
– Do jedenastego roku życia. Kruszewice Nowe leżały dwa dni drogi od Kijowa. Żyło się nieźle, ale co pięć lat trzeba było odbudowywać majątek od fundamentów. Tatarzy, Kozacy, sąsiedzi też robili zajazdy… W końcu mieliśmy dość, bo ile można się szarpać.
– Znasz nasze legendy?
– O złydniach, o żołnierzu, który wsadził bidę do bukłaka, o dytkach, co lubią babie na karku pojeździć, o wielkim wężu, zwanym połoz… – Przypominała sobie.
– A o żmiju, zwanym też meteorem?
Pokręciła bezradnie głową.
– Księżniczka Monika ma medalion… – Wolnym ruchem nabił fajeczkę na długim cybuchu. – Skąd go wzięła?
– Znalazła, pływając w stawie. Leżał na dnie. Dlaczego pytasz?
– Zidentyfikowałyście kamień?
– Nie… Dziwny jest, wygląda jak jakiś syntetyk. Też zwróciłeś na to uwagę? Co, twoim zdaniem, jest nie tak?
– To nie było przypadkowe znalezisko – powiedział. – Medalion jej podrzucono albo położono tak, aby go znalazła.
– Na dnie stawu? – zakpiła łagodnie.
– A może…? – Pyknął z fajki. – Może było inaczej? Może poprzednia dziewczyna zorientowała się, co jest grane, i wrzuciła go do wody, licząc, że nikt nigdy go nie odnajdzie? Może to jednak przypadek? – Zamyślił się.
– Nie widziałeś go z bliska – zaprotestowała. – Gruby, złoty łańcuszek, oprawa, w sumie ze sto gramów kruszcu, może więcej… Nikt nie wyrzuca czegoś takiego, a tym bardziej nie podkłada nikomu w prezencie.
– Za wyjątkiem ich… – powiedział i zamilkł.
– Wykrztuś wreszcie, co masz na myśli – zażądała.
– Po pierwsze, nic z tego, co mówimy, nie może trafić do niej. Gdy przyjdzie czas, dowie się.
– Obiecuję – burknęła. – Mów konkretnie.
– Smoki, żmije, meteory to rodzaj pasożytów. Działają podobnie jak wampiry. Żyją, kradnąc życie innych istot. To bardzo stara i paskudna legenda.
– Może po prostu w okolicach Kijowa nie była znana?
– Tak mi się wydaje. Albo byłaś za młoda, bo chyba byś ją zapamiętała. Albo minęło zbyt wiele czasu. Żyjesz tak długo, ale pewnie pamięć działa ci jak…
– Zapominam – przyznała. – To, co najważniejsze, wraca we wspomnieniach, ale szczegóły uciekają. Pamiętam, że siedziałam przy kądziołce i darłam pierze w blasku świec, słuchając opowieści, ale ich treść to już tylko biała karta…
– Tak musiało być. Sprowadziliście tutaj swoich ludzi. Ukraińskich…
– Chłopów? Tak. Spytaliśmy, czy chcą jechać, czy zostać, i prawie wszyscy wyruszyli z nami. Ci tam – wskazała baraki – to ich potomkowie w… no, może piętnastym pokoleniu. Oczywiście od dawna spolonizowani.
– I pewnie nie pamiętają starych legend. Ale wszystko się zgadza. Musiał żyć tam, gdzie wy. Przybył tu waszym tropem. Bo takie istoty chyba nie występują w tej części świata.
Przez wieś przejechał czerwony fiat. Katarzyna wracała. Alchemiczka wyjęła z torebki lusterko i puściła kilka zajączków, aby zwrócić jej uwagę. Agentka zaparkowała i po chwili nadeszła ścieżką.
– Co się… – zaczęła, ale Stanisława uciszyła ją gestem.
– Powiedz, co wiesz – nacisnęła cieślę.
– Zaczyna się od tego, że dziewczyna znajduje jakiś przedmiot. Czasem może to być jedwabna chustka, częściej jakiś kosztowny drobiazg. Dziewczyna zabiera go i wszystko zaczyna się zmieniać. Jej psychika… W duszy budzą się myśli, które wychowanie zepchnęło na margines. Staje się krnąbrna, nieposłuszna, samolubna. Może być agresywna, może szukać okazji, żeby się wyładować, zniszczy coś albo i kogoś zabije. I wreszcie to ostatnie. Najważniejsze. Wybacz pytanie, jesteś panną?
– W zasadzie wdową – mruknęła.
Nigdy dotąd tak o sobie nie myślała. Bo przecież wdowa to czcigodna matrona otoczona wianuszkiem dorosłych dzieci i wnuków, ciesząca się szacunkiem sąsiadów i przyjaciół. A ona…
Drzwi karczmy „Gościniec" wybite kopnięciem odskoczyły w bok. Kilka stromych, kamiennych schodków wiodło w dół. Wpadła do zadymionego wnętrza jak burza, krócica za pasem, w jednej dłoni szabla po tacie, a w drugiej rzeźnicki majcher, największy, jaki udało się kupić w mieście.
Sala była bardzo długa i obszerna. Wysoki strop podpierało kilka filarów. Przy stołach ucztowali pospołu szlachta, mieszczanie, żacy. W cynowych kuflach i glinianych kubkach chlupotało piwo. Deski zastawiono michami pierogów, kaszy, ryb i mięsiwa. Dym z kuchni szczypał w oczy. Jakiś bogaty chłopina wyskrobywał
z naczynia ostatnie skwarki. Może pierwszy raz w życiu odwiedził miasto i tak wykwintny lokal? Minę miał, jakby zaproszono go co najmniej na królewski dwór…
Przez tłum ludzi wypatrzyła swój cel. Tylko jak się tam dostać? Skoczyła i przebiegła po stole.
– Asanka, co wyrabiacie! – Dobiegł ją zgorszony okrzyk jakiegoś hreczkosieja, któremu niechcący rozdeptała obiad.
Zeskoczyła na ziemię. Mąż, zaalarmowany okrzykami, odwracał się od stolika, ciągle jeszcze trzymając w dłoni kubek z kośćmi. Na jej widok błyskawicznie wstał i sięgnął do boku po szablę.
Nie wiedziała, jaki tego wieczoru miała wyraz twarzy. Może się tylko domyślać, że wyczytał w jej oczach wyrok i straszliwą, zimną determinację. Złamał prawa boskie i ludzkie. Sprzedał ją, swoją własną żonę, tureckiemu handlarzowi. Posłał na zatracenie do plugawych haremów wyznawców proroka. Odrzucił i podeptał swoje człowieczeństwo, i oto wybiła godzina zapłaty… Zrozumiał, że ma wybór. Niewielki, ale ma. Może położyć potulnie szyję na pieńku albo spróbować ocalić swoje żałosne, parszywe istnienie. Nie wahał się. Mimo że wypił tego wieczoru już dużo, był bardzo szybki. Zastawiła się, parując szablą zadane z góry uderzenie, i łamiąc wszelkie reguły pojedynku, wpakowała mężczyźnie nóż w bebechy. Aż po rękojeść. A potem pociągnęła w dół. Guzy żupana rozsypały się na wszystkie strony.
Nowoczesna gospodyni w większości przypadków tylko wydaje rozkazy pachołkom i dziewkom służebnym, ale by dawać instrukcje, trzeba doskonale znać się na rzeczy. We dworze Stanisława miała sporo książek i regularnie uzupełniała bibliotekę. Wie, że wieprze najlepiej patroszyć zgodnie z poradami wyłożonymi w kalendarzach gospodarskich, od mostka po miednicę. Jeśli to knur, trzeba szybkim ruchem urżnąć genitalia. I oto nadarzyła się świetna okazja, by wiadomości teoretyczne wypróbować w praktyce…
Karabela wypadła z osłabłej ręki i brzęknęła o kamienne płyty. Jeszcze stał, pochylił głowę, patrząc na rozlewającą się po podłodze kałużę lepkiej krwi. Widziała, jak w jego oczach gaśnie życie, aż wreszcie osunął się na ziemię. Splunęła na trupa i odwróciła się na pięcie.
Aż do teraz napędzała ją nienawiść. Aż do tego momentu żyła w sposób niepełny, redukując swoje plany, koncentrując się wyłącznie na chwili, gdy wymierzy sprawiedliwość. Ale widząc, jak zbity, najeżony szablami tłum oddziela ją od wejścia, zrozumiała, że nie wszystko uwzględniła w swoich planach.
Kolana jeszcze drżały z przerażenia, gdy nieoczekiwanie spłynął na nią spokój. Jest córką Jeremiego Kruszewskiego, pierwszego rębajły województwa kijowskiego. Możliwości są dwie. Albo przebije sobie drogę, albo zginie posiekana na kotlety. W obu wypadkach jest to los lepszy niż stanie na szafocie ze stryczkiem na szyi. Wyrwała zza pasa krócicę i szarpnęła za spust. Rój siekańców powalił najbliższych opojów, otwierając jej wąski przesmyk przez ścianę tłuszczy… Jeszcze nie przebrzmiał huk wystrzału, gdy odrzuciła broń, trafiając przy okazji kolbą w twarz najbliższego przeciwnika. Kopnęła karabelę męża, podbijając ją z ziemi, i chwyciła w lewą dłoń śliską od krwi rękojeść.
Runęła naprzód jak burza. Odbiła pierwsze uderzenia, roztrąciła poranionych panów braci i oto otworzyła się przed nią droga ucieczki. Na stół! Już raz po nim przebiegła, teraz znowu gna, strącając ostatnie kufle, depcząc półmiski z pierogami i mięsiwem, przeskakując nad ostrzami szabli. Żal ścisnął serce Stanisławy, tyle dobrego jedzenia się zmarnuje… Jakiś młodzik zastąpił jej drogę, więc cięła na odlew, pozbawiając ucha. Omal jej nie dopadli, zaklinowali się jednak w wąskim przejściu. Wyskoczyła na ulicę, zatrzasnęła drzwi za plecami i zasunęła skobel. Ukryła obie zakrwawione szable pod obszerną delią i czmychnęła w najbliższy zaułek. Nim używając ławy, wyłamali solidne, nabite ćwiekami dębowe deski, była już daleko… I nigdy nie poczuła ani śladu wyrzutów sumienia.
– Więc wiesz, jak to jest z mężczyzną? – zapytał Ihor. – Jak się to u was mówi, iść do łóżka…
– Nie jestem dziewicą, jeśli o to ci chodzi. Odprężył się lekko.
– Dziewczyna, która znajdzie coś takiego, zaczyna… – Zawahał się na moment, zezując na zarumienioną, nie wiedzieć czemu, Katarzynę. – Wiecie, jak to jest… – Strzelił spojrzeniem gdzieś w bok. – Najczęściej u kobiety w odpowiednim wieku pojawia się naturalna potrzeba bliskości, zaczyna rozmyślać, snuć erotyczne fantazje, marzyć o przyjemnościach zmysłowych.
– No tak. – Alchemiczka kiwnęła niecierpliwie głową. – To chyba normalne…
– Najczęściej jest tak, że pojawia się ten jeden jedyny, i to trochę jakby przekręcić kluczyk w stacyjce samochodu.
Nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Agentka też się lekko uśmiechnęła, ale słuchała go nadal z uwagą. Czuła, że mimo nieporadności w mówieniu po polsku, ma im do przekazania coś bardzo ważnego.
– Źle powiedziałem? – zafrasował się. – Przepraszam, oglądałem dużo waszej telewizji, ale niewiele miałem okazji, by pogadać…
– Bardzo trafnie – pochwaliła Katarzyna. – Tylko my raczej używamy poetyckich przenośni, a nie technicznych.
– Przepraszam, ale użyję jeszcze jednej. Samochód można uruchomić kluczykiem albo wyrwać stacyjkę i spiąć druty na krótko – powiedział to takim tonem, że momentalnie spoważniały. – Wtedy też pojedzie, ale jakby niezależnie od swojej woli.
– Czyli u dziewczyny, która znajduje coś takiego… – Informatyczka domyśliła się natychmiast. – Uruchamia się…
– Pojawia się to wszystko, co byłoby później, w bardziej stosownym momencie. Zaczyna zachowywać się jak… – Spojrzał wymownie na klacz pasącą się nad strumieniem.
– Rozumiem. – Stanisława powstrzymała kolejne, być może jeszcze bardziej „poetyckie" porównanie.
– I wtedy pojawia się on. Najczęściej przybiera postać przystojnego nieznajomego, czasem zabija kogoś, kogo ona zna, i zajmuje jego miejsce. Jeśli długo był uśpiony, zjada mózg zabitego, aby przejąć wiedzę o świecie, o tym, kto jest kim w okolicy. Tak łatwiej ukryć mu się wśród ludzi. Dziewczyna nie zorientuje się, że to obcy. Zresztą znalezisko mąci jej myśli. Może wytwarza się też u niej bardzo dużo hormonów, tak że jest pobudzona i oszołomiona jednocześnie. Aż dochodzi między nimi, no wiecie…
– Wiemy – ucięła.
– Tylko że dziewczyna z dnia na dzień słabnie i w końcu, gdy pozwoli się posiąść, umiera. Czasem się zorientuje, jeśli zna tę legendę i skojarzy, co się dzieje. Tylko już nie potrafi się przed żmijem ukryć. Ten odnajdzie ją wszędzie. W każdej kryjówce, nawet jeśli wyjedzie i osiedli się w innym miejscu. Przed nim nie ma ucieczki. Może przebyć i tysiąc kilometrów.
– Czyli on śledzi i odnajduje ją przez ten przedmiot – domyśliła się agentka. – A gdyby się go pozbyć?
– To jedyna szansa. Dlatego pomyślałem, że jakaś dziewczyna tu, we wsi, zorientowała się i wyrzuciła medalion do stawu. Póki leżał na dnie w mule, żmij spał albo polował gdzie indziej. Ale Monika znalazła wisiorek i zawiesiła na szyi. To go obudziło i skłoniło do poszukiwania.
Milczały, patrząc na wieś. Księżniczka wyszła z dworu, przeciągnęła się leniwie, a potem legła w hamaku. Koń zarżał, domagając się trochę ruchu, ale zignorowała go.
– Wszystko pasuje – powiedziała wreszcie Stanisława. – A gdybyśmy jej zabrali tę błyskotkę i zakopali albo zniszczyli?
– Przez jakiś czas będzie otumaniona, a potem wróci do, nazwijmy to, stanu pierwotnego – odparł. – Ale to nie rozwiązuje problemu.
– To znaczy?
Wyjął z pochwy przy pasku huculski nóż z drewnianym trzonkiem. Przeciągnął w zadumie po przedramieniu, sprawdzając na porastających je włoskach ostrość klingi.
– Jeśli po prostu straci trop, wcześniej czy później dopadnie inną dziewczynę. My jesteśmy świadomi tego, co się dzieje. Kolejna ofiara nie będzie miała żadnych szans. I nikogo, kto mógłby przyjść jej z pomocą.
– Czy jesteśmy w stanie go zabić? – Oczy Katarzyny pociemniały. – Bo chyba trzeba będzie.
Patrzył gdzieś w przestrzeń. Dłoń mocniej zacisnął na rękojeści kozika. Zrozumiały, że ten silny i odważny mężczyzna z trudem stara się pokonać strach.
– Musimy go zniszczyć – powiedział. – Nie ma wyjścia. Inaczej będzie zabijał w nieskończoność. Tak, Monikę też bym zabił, gdyby była prawdziwym wampirem. – Uprzedził niezadane pytane. – My, górale… – Nie dokończył myśli, ale zrozumiały, co chce powiedzieć.
– Jak to zrobimy? – Agentka przeszła do konkretów. – Znasz jakieś pewne sposoby czy tylko legendy?
Skrzywił się.
– Srebrna, poświęcona kula. Tak mówił mój pradziadek. Mam niezły samopał.
– A ja rewolwer i krócicę Alchemika – zadeklarowała dziedziczka. – A także trzy szable.
– Hm, osiem strzałów. Przydałoby się jeszcze coś, nie wiemy, jaką to bydlę ma odporność – rozważała Katarzyna. – Najlepiej byłoby użyć czegoś poważniejszego, seria z kałacha, kule dum-dum. Może nawet i srebrnych trzeba by użyć.
– Jest nas troje. Szkoda, że nasz przyjaciel nie żyje… On wiedziałby, co robić w takim wypadku – westchnęła Stanisława.
– Czworo. Mój brat już wie. Ubezpieczy od strony okna. Na wypadek gdyby to próbowało uciec. Mało nas.
– Znam dwóch łowców wampirów, ale nie zdołamy ich tu szybko ściągnąć. Kto wie, może w ciągu kilku dni…?
– Nie mamy już na to czasu. – Ihor pokręcił głową. – Dziś chyba nastąpi finał.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się agentka.
– Pawło przypadkiem zobaczył ich wczoraj razem. Powiedzmy, że przekroczyli wspólnie pewną granicę. Ale jeszcze nie ostateczną.
– Jeśli wymknie się na koniu, nie dogonimy jej – zadumała się Stanisława.
– Wiem, dlatego pozwoliłem sobie podać klaczy trochę ziółek. Do jutra będzie miała straszliwą sraczkę. A Monikę… Cóż, uwięzimy i użyjemy jako przynęty.
– Czy to bezpieczne? – zaniepokoiła się Katarzyna.
– Nie.
– Życie ogólnie jest niebezpieczne – mruknęła alchemiczka. – Sztuka polega na tym, by unikać zagrożeń, ale jeśli się nie da, to trzeba stawić im czoła.
Katarzyna popatrzyła w zamyśleniu na pola i łąki, ściany dworu jaśniejące miodową barwą zleżałego drewna. I nagle ten piękny widok stracił cały urok. Kto wie, może już dziś wieczorem przyjdzie zginąć w walce? Może to ostatni dzień jej życia? Także kuzynka, choć dźwiga na karku czterysta lat, poczuła, że nie jest jeszcze gotowa, by podążyć w ślad za swoim mistrzem. A zatem trzeba przeżyć.
– Jeśli macie jakiś środek nasenny, to dosypcie jej do podwieczorku – zasugerował Ihor. – Im bardziej poczuje się zmęczona, tym chętniej zostanie w domu. On ją i tak znajdzie, a na naszym terenie mamy przewagę.
– Dobry pomysł – przyznała dziedziczka. – Tylko co? Nie mam żadnych tabletek.
– W razie czego sam coś spreparuję – zaproponował. – Mak już przekwitł. Znajdę kilka niedojrzałych makówek.
– Opiaty to straszliwe świństwo. A przy tym mają dość charakterystyczny smak i zapach. Na pewno mam coś bezpieczniejszego – powiedziała agentka. – I dyskretniejszego w użyciu.
Monika poszła do swojego pokoju. Ziewnęła rozdzierająco. Ech, ten upał, wykończył ją zupełnie. No i Alchemika szkoda… Odechciało się jej wychodzić z domu. Zresztą, po co? Była pewna, że Paweł przyjdzie tej nocy. Przegrzebała szafę, wyciągnęła paczkę z bielizną. Przejrzała ją. Może to, a może gorsecik? Czy lepiej bez bielizny? Rozebrała się, popatrzyła w lustro, przeciągnęła zmysłowo. Nie, w czerwonym staniku i koronkowych stringach do kompletu będzie wyglądać dużo bardziej kusząco. Jedwabne pończoszki z podwiązkami? Nie, noc jest na to za ciepła… Obejrzała się krytycznie raz jeszcze. Uchyliła okno, położyła się na kołdrze. Ziewnęła. Przed północą chyba się nie zjawi, zatem można się odrobinę zdrzemnąć.
Jeszcze na wpół śpiąc, poczuła przy sobie czyjąś obecność. Dłonie dotknęły jej przegubów, potem kostek. Hm, przywiązał ją do słupków łóżka miękkimi, jedwabnymi szarfami. Wspaniale, taka odrobina perwersji. Coś jak wykwintny gwałt w królewskiej sypialni…
– O, taaak – szepnęła.
– Przykro mi, nie tym razem – mruknął Ihor. – Zresztą potem też chyba nie, mam już narzeczoną. Chyba by się jej nie spodobało.
Otworzyła oczy i szarpnęła potężnie. Kostki i przeguby zapiekły ją żywym ogniem. Spojrzała zdezorientowana. Cienkie krajki z kolorowych nitek, jakiś huculski wzór… Targnęła raz jeszcze.
– Daruj sobie – odezwał się. – Są nie tylko poświęcone, ale i zaplecione w odpowiedni sposób.
– Ty! – Nabrała w płuca haust powietrza i wyrzuciła z siebie stek najstraszliwszych bałkańskich przekleństw. Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, chciała miotnąć kolejną wiąchę, otworzyła usta, ale zręcznie ją zakneblował.
– Ręcznik do ikon – powiedział życzliwie. – Nie próbuj przegryźć, bo tylko sobie poharatasz ssawkę.
– To dla twojego dobra. – Rozległo się od strony drzwi.
Odwróciła głowę.
– Mmmmm, mmm, mmm! – Knebel działał bez pudła.
Stanisława mogła się tylko domyślać, co jej przyjaciółka chce wyrazić.
– Może zabrać jej ten medalion? – zasugerowała Katarzyna. – Jeśli to jej odbiera rozum…
– Żmij poczuje, że coś się zmieniło, i może się spłoszyć. – Ihor pokręcił głową.
– To może chociaż wstrzyknę jej…
– Lepiej, żeby była przytomna – zaprotestował. -Niech patrzy, mniej będzie trzeba jej potem tłumaczyć. Sama zrozumie, co się stało.
– Mmmm!
Stanisława wyjęła wampirce kłąb materiału z gardła, ledwo zdążyła zabrać rękę, księżniczka próbowała chlasnąć ją ssawką.
– Czego ode mnie chcecie? – zapytała Monika.
W jej głosie pobrzmiewało rozgoryczenie. Była już całkowicie spokojna. Ale nie dali się nabrać na jej niewinne minki.
– Medalion – powiedziała Stanisława. – Ten drobiazg wyprał ci mózg. Zepchnął myśli na ścieżki, którymi nie powinny podążać. Uśpił rozum, a rozbudził instynkty.
– Doprawdy? Nie zauważyłam – prychnęła. -Wszystko jest w normie.
– W normie? A na przykład twój strój, bardziej adekwatny do lupanaru niż do panieńskiej sypialni w szlacheckim dworze? – zapytała alchemiczka. – Szkoda, że nie możesz się zobaczyć w lusterku.
– Nie wnikamy, z kim się zadajesz w wolnych chwilach – powiedziała Katarzyna. – Jesteś dorosła, nic nam do tego. Tylko po pierwsze, rzucono na ciebie urok, po drugie, twój, nazwijmy to, „chłopak" nie jest człowiekiem…
– Jak to nie? – syknęła. – Student, i do tego jaki fajny… W życiu takiego nie zdobędziecie. – Popatrzyła na nie z wyższością. – Trzeba mieć odpowiednią urodę i figurę, żeby takiego wspaniałego mężczyznę…
– Pomyśl na spokojnie – poradził Ihor. – Czy kiedykolwiek przez ostatni tysiąc lat miałaś ataki zwierzęcego pożądania, tak silne, by iść do łóżka z pierwszym lepszym?
– On nie jest pierwszy lepszy! Zresztą, czasy się zmieniają. Teraz wiele zachowań, które dawniej były zakazane, traktowanych jak naturalne potrzeby fizjologiczne, takie jak sen czy oddychanie… Rozwiążcie mnie! – Szarpnęła raz jeszcze sznurki, a potem nieoczekiwanie wybuchła długą tyradą złorzeczeń po serbsku.
Rozumiały piąte przez dziesiąte. Gdy doszła do teorii na temat ich odmiennej orientacji płciowej, alchemiczka zakneblowała ją znowu.
– Nieźle ją wywróciło na drugą stronę – westchnęła.
– To przejdzie – uspokoił ją Ihor. – Dobrze, że zorientowaliśmy się tak szybko. Ile czasu to nosi? Nieco ponad tydzień? Gdy tylko medalion zniknie, jej dusza się uspokoi.
W kieszeni górala zapikał telefon komórkowy.
– Zaczyna się.
Narzucił Monikę kocem. Stuknęła przystawiana do ściany drabina. Zatrzeszczały szczeble. Stanisława położyła dłoń na kolbie nagana. Katarzyna podsypała prochu na panewkę krócicy. Byli gotowi.
Student wskoczył do pokoju jednym zgrabnym ruchem. Podkradł się na palcach do łóżka. Nie spostrzegł
w ciemności pułapki, a instynkt od razu nakierował go w stronę ofiary.
Nie mieli czasu tego przećwiczyć, ale zgrali się idealnie. Ihor zatrzasnął okno, wieszając na klamce kamień na rzemyku. Stanisława wycelowała w intruza rewolwer, a Katarzyna zapaliła światło. Żmij stał przez chwilę, mrużąc oczy, i ponuro lustrował wnętrze pomieszczenia. Cofnął się o krok w stronę okna, ale najwidoczniej amulet zadziałał, bo chłopak zawył z bólu i wrócił na środek pomieszczenia.
– Jak widzę, moja mała przyjaciółka ma opiekunów – mruknął bardziej do siebie niż do nich. – Dobrze. Wasze na wierzchu. Oddajcie mi medalion i odchodzę. A to dla was jako odszkodowanie. – Cisnął na nocną szafkę pękatą sakiewkę. – Zgodnie z tradycją zostawiam dziewczynę w spokoju i idę swoją drogą…
– Przykro mi, ale mamy inne plany – powiedziała Stanisława. – Poza tym jesteśmy w Polsce, a nie na Ukrainie, i siłą rzeczy, wasze tradycje niewiele nas obchodzą. Zwłaszcza takie, które są sprzeczne z naszymi. Twoja droga tu właśnie się kończy.
Zrozumiał natychmiast. Skoczył ku drzwiom, szarpnął za klamkę, urwał. Katarzyna pociągnęła za spust. Krócica Alchemika to istna armata, kopnęło, że omal nie złamała sobie ręki. Huk ogłuszył wszystkich obecnych, chmura prochowego dymu zasnuła wnętrze szarym welonem. Ale strzelała z odległości najwyżej metra, trafiła go precyzyjnie, w środek klatki piersiowej. Sądząc z rozbryzgu na ścianie, kula przeszła na wylot. I to nie byle jaka kula. Kaliber siedemnaście milimetrów, ołów z odrobiną rtęci.
Malarz popatrzył zdumiony na wielką dziurę w swoim mostku, a potem, zataczając się, skoczył w stronę okna. Poszarpana na plecach kurtka szybko nasiąkała krwią. Agentka chwyciła w zęby drugą kulę, sięgnęła po prochownicę i sprawnymi ruchami zaczęła ponownie nabijać broń.
Stanisława bez mrugnięcia okiem wpakowała mu w plecy siedem naboi z nagana. Żmij zachwiał się, przykląkł na moment, ale wytrzymał i to. Z trudem, podpierając się rękoma, znowu stanął na równe nogi. Sięgnął jakby na oślep, odnalazł amulet i próbował zerwać go z klamki. Z dłoni strzelił mu płomień. Cofnął się, sycząc, i popatrzył zaskoczony na zwęgloną aż do kości skórę. Rzucił okiem w stronę drzwi. Katarzyna ubiła przybitkę. Stanisława rzuciła rewolwer na podłogę i dobyła z pochwy szablę po Alchemiku. Dziewczęta odgradzały chłopaka od drzwi. Parsknął wściekle, krew płynęła mu z kącika ust, lała się strumieniami po plecach.
Jeszcze najwyżej minuta, dwie, i się wykrwawi, pomyślała Katarzyna.
Stwór spojrzał z stronę łóżka. Monika szarpnęła się potężnie w więzach.
– Durnie! – zawył.
Agentka poczuła, jak opuszczają ją siły. Lufa krócicy stała się nagle przerażająco ciężka. Zrozumiała, co się dzieje. Wysysa ich!
– Gówno! – wrzasnęła i pociągnęła za spust. Uderzenie kuli rzuciło żmija do tyłu. Tym razem trafiła go w biodro. Ale ciągle stał, opierając się na drugiej nodze.
– Nie tacy próbowali – wybełkotał, ale widać było, że długo już nie pociągnie. Góral podszedł kocim krokiem i wypalił wrogowi między oczy ze swojego samopału. Srebrną, poświęconą kulą… Strzępki mózgu, kawałki włosów i kości wraz z pociskiem uderzyły w szyby, wyrwały je i bryznęły w ciemność. Stasia podskoczyła i pchnęła żmija swoją batorówką. Ostrze weszło głęboko i przyszpiliło go na moment do ściany.
Ale to już nie było potrzebne. Stwór padł na kolana, a potem runął na twarz. Dziedziczka jednym uderzeniem szabli odrąbała mu głowę. Ihor pochylił się nad księżniczką i zerwał jej medalion z szyi. Położył na parapecie okna i z rozmachem uderzył kolbą swojej spluwy. Kamień rozprysnął się na drobne odłamki.
– Można ją już uwolnić? – zapytała agentka.
– Poczekajmy ze dwadzieścia minut – polecił. – Musi trochę ochłonąć…
Wreszcie dał znak. Katarzyna odwiązała przyjaciółkę. Księżniczka usiadła na łóżku, popatrzyła zdumiona na swój nader skąpy strój, a potem, czerwona jak jej stringi, chwyciła wiszący opodal szlafrok i otuliła się.
– Co ja…? – wykrztusiła. – On?
– Nie on, to – mruknął cieśla, odsłaniając jej widok.
Stworzenie leżało w kałuży krwi. W kącie spoczywała dziwna głowa, ni to gada, ni to płaza. Skórę tułowia pokrywały brodawki jak u ropuchy, miał błony pławne pomiędzy palcami nibydłoni. Szóstym zmysłem wyczuli, że ten stwór był stary, bardzo stary. Może chodził po ziemi, jeszcze zanim ze stepów nad Dniestrem wyruszyły pierwsze grupki słowiańskich wojowników?
– Co dalej? – zapytała Katarzyna. – Zachowujemy próbki do badań naukowych czy…?
– Spalić! – Jej kuzynka i góral byli jednomyślni.
Zawinęli ciało w kawał brezentu. Ihor zniósł makabryczny pakunek na dół. Szybko zbudowali stos. Pawło pozbierał w miarę dokładnie resztki szyby. Wreszcie można było podłożyć ogień. Zewłok palił się z trudem. Stali i patrzyli milcząco w płomienie. Nieludzkie zmęczenie powoli ich opuszczało.
– Co wiecie o tych istotach? – zapytała agentka.
– Chyba nigdy nie było ich wiele – powiedział Ihor. – Może ten był ostatni? Miejmy nadzieję. Nigdy nie spotkałem żadnego, dlatego tak późno się zorientowałem. Co innego wiedzieć o czymś, a co innego zobaczyć to na własne oczy. Można powiedzieć, ocknąłem się w ostatniej chwili…
– Ale jak sądzicie, co to było? – odezwała się Katarzyna. – Jakiego rodzaju stwór?
– Diabelski pomiot. – Kuzynka zaskoczona przechyliła głowę.
– A może jakiś kosmita? Wyglądał cholernie dziwnie, jak twór innej ewolucji, człekokształtny, ale na bazie gada albo płaza… Dinozauroid, można powiedzieć. Szkoda, że Alchemik nie żyje, miał doktorat z biologii -westchnęła. – On z samego wyglądu zewnętrznego sporo by wydedukował… Kurczę, może trzeba było jednak poświęcić z godzinkę i zrobić sekcję tego czegoś?
– Nie masz innych zmartwień? – prychnęła Stanisława. – Co za różnica? Poszedł do piachu i po kłopocie. Deski z podłogi, te zakrwawione, wyłamie się i też spali. I można spać spokojnie.
– Możemy założyć dwie ewentualności – powiedziała Katarzyna. – Pierwsza, która wydaje wam się zupełnie oczywista. Demon, pomiot diabła, byt, że się tak wyrażę, magiczny. Ubiliśmy czorta, chrześcijaństwo zwyciężyło nad sługą ciemności i tak dalej.
– A druga ewentualność? – Góral popatrzył na nią bardzo uważnie.
– Jest gorsza. Naukowa. To, co zgładziliśmy, istniało w sposób realny. Inna biologia. Spadło z kosmosu albo wyewoluowało na Ziemi. Może wlazło tu z wymiaru, w którym meteoryt nie uderzył i dinozaury miały swoją szansę, a może po prostu zmutowało się?
– Istniały wcześniej niż awaria w Czarnobylu… – Alchemiczka zdobyła się na uśmiech.
– A po co Czarnobyl? Na Ukrainie są złoża uranu.
– Ona ma rację – potwierdził Ihor.
– Pal diabli, skąd się wzięło. Niechby i wypełzło z laboratoriów KGB. Talizman zadziałał, zatem miał pewien potencjał magiczny, prawda? – Alchemiczka straciła część pewności siebie.
– Owszem – potwierdził cieśla.
– Ale, jak Monika, podlegał częściowo prawom przyrody. Był materialny. Krwawił. Zdołaliśmy go zabić bronią niemagiczną. Ogień trawi jego tkanki. Odżywiał się, choć w bardzo wyrafinowany sposób… I w związku z tym gryzie mnie pytanie. Jak takie bydlę się rozmnaża? – Katarzyna wpatrzyła się w płomienie.
Popatrzyli po sobie.
– Nasze legendy nic o tym nie mówią – bąknął Ukrainiec. – Takie stwory istnieją i tyle.
– To, co widzieliśmy, było złudzeniem. Bardzo dokładnym złudzeniem. Imitował nie tylko wygląd i zapach człowieka, ale pewnie także wrażenia dotykowe. Gdy umarł, zobaczyliśmy jego prawdziwą postać. Wspominałeś, że czasem zabija kogoś, kogo dziewczyna zna, i zajmuje jego miejsce…
– Co sugerujesz? – zapytała Monika. – Nie znałam go wcześniej. A już po pierwszym kontakcie czułam zmęczenie. Od początku kradł mi energię, więc przez cały czas to była ta istota.
Nawet nie zauważyli, kiedy nadeszła. Była już ubrana i chyba trochę doszła do siebie.
– Kim on był? Jak go poznałaś?
Opowiedziała o wizytach w sąsiedniej dolinie, a potem w Krakowie. Słuchali uważnie.
– Tych obrazów było dużo? – zapytała agentka.
– Kilkadziesiąt.
– Nie zdążył ich namalować sam – mruknęła. – Znalazł jakiegoś malarza, zabił go i skopiował wygląd. Zajął jego miejsce i przejął dzieła. A może i talent?
– Pokazywał mi, jak się maluje – potwierdziła księżniczka. – A sama widziałam, z jaką wprawą szkicuje. Znałam w życiu kilku artystów. Miał talent. Nieprawdopodobny.
– O ile nie okaże się, że to tylko kupa zagruntowanych blejtramów, a wszystkie dzieła były wytworem twojego oszołomionego umysłu – zasugerował Ihor.
– Musimy pojechać do Krakowa – zadecydowała agentka. – I to teraz, zaraz.
– Po co? – zapytała Stanisława.
– Chcę zobaczyć jego pracownię.
– Masz głowę na karku – pochwalił cieśla.
– Ale po co? – powtórzyła alchemiczka.
– Tak sobie pomyślałam. Może za dużo filmów się naoglądałam, ale jeśli w zwłokach malarza złożył na przykład jajka, trzeba się tym zająć.
Stanisława zrobiła minę, jakby zaraz miała zwymiotować, ale kiwnęła głową. Pawło został pilnować ognia i domu, a oni zapakowali się we czwórkę do samochodu i pomknęli szosą na Kraków.
Odnalezienie właściwej bramy nie zajęło księżniczce dużo czasu. Wdrapali się na poddasze. Drzwi zamknięte były na klucz, ale agentka bez trudu sforsowała niezbyt wymyślny zamek. Stanisława wyjęła rewolwer i jednym kopnięciem otworzyła drzwi. Pusto, cicho, martwo. Monika zapaliła światło.
Jej akt stał ciągle na sztalugach. Żmij nie zdążył go dokończyć, pozostały niedomalowane partie tła, ale i tak wyglądał bardzo dobrze. Zaczerwieniła się jak burak.
– Fiu, fiu. – Alchemiczka rzuciła wzrokiem na obraz. – Rękę to bydlak jednak miał niezłą… Rewelacja. W życiu nie miałam tak świetnego portretu. Choć, z drugiej strony, aktów nikt mi nie malował…
– Spalmy to – bąknęła Monika.
– Szkoda by chyba było – droczyła się jej przyjaciółka. – To jednak wspaniałe dzieło sztuki, które za kilkaset lat będzie równie znane jak „Narodziny Wenus".
– Raczej „Maja naga" – mruknęła agentka. – Masz tu, moja droga, wyraz twarzy, jakbyś się wybierała pod latarnię… Albo dopiero co spod niej wróciła. Chyba faktycznie trzeba to będzie spalić. Lub chociaż uśmiech przemalować. Poza tym takie dzieło powinno nieść w sobie zapowiedź jakiejś tajemnicy, a tu wszystko czarno na białym, jak w podręczniku ginekologicznym…
– E, niezupełnie – zaprotestowała wampirzyca. Humor już jej wracał. – Te z podręcznika pewnie nie mają „futerka" wystrzyżonego na kształt serduszka… Ale to sam wymyślił – dodała szybko.
Ihor syknął na nie ze złością. Momentalnie przypomniały sobie, po co tu przyszły. Kolejne drzwi. W łazience pusto. W kuchni powitała ich dziwna, słodkawa woń. Monika i Stanisława rozpoznały ją natychmiast. Gdzieś tu leżą zwłoki… Rozejrzały się. Pomieszczenie wyglądało zupełnie zwyczajnie, tylko jedna ściana była częściowo skośna.
Meble też nie przykuwały uwagi, trochę starych szafek, elektryczna kuchenka, archaiczna lodówka, stół nakryty sięgającą prawie do ziemi ceratą… Pod stołem ludzki szkielet.
– Wylizany do czysta – mruknął góral. – Znaczy, ścierwo nie tylko energię życiową pobiera, ale i mięskiem nie gardzi. Tylko chrząstki i stawy zostały…
Agentka podczas szkolenia widywała na zdjęciach nie takie rzeczy, ale z trudem powstrzymała torsje. Jej kuzynka i przyjaciółka patrzyły na znalezisko spokojnie i bez emocji. Nieraz widywały gorzej sponiewierane ciała. Dwa kolejne kościotrupy odkryli w schowku pod połacią dachu. Wyglądały na „świeższe".
– Kobiece – oceniła Katarzyna. – Musiał polować całymi dniami… W każdym razie nie byłaś jedyną ofiarą, którą sobie upatrzył. – Spojrzała na księżniczkę.
– Nie wiadomo, ile lat przebywał w uśpieniu. – Ihor rozejrzał się wokoło. – Mógł obudzić się bardzo głodny. Ale jeśli powrócił do naszego świata dzięki kamieniowi, to sądzę, że Monika miała stać się najważniejszym… daniem. Długo ją, że się tak wyrażę, przyprawiał. Tak czy inaczej, od tej strony nic nam już chyba nie grozi. I pewnie sporej garści kobiet uratowaliśmy życie.
– A więc tego uniknęłam – szepnęła Monika, patrząc na garść białych kości.
– Uhum… – mruknęła agentka. – Wciąż nie wiemy, jak się rozmnaża.
– Sądzisz? – Ihor zerknął na księżniczkę zaniepokojony.
– Nie, do kontaktów seksualnych nie doszło, więc raczej jej nie zapłodnił. Ale myślę, że na wszelki wypadek trzeba będzie zrobić tomografię całego ciała Moniki i komplet analiz. A gdzieś za miesiąc powtórzyć.
Do lodówki woleli nie zaglądać.
Monika, milcząc, zeszła na śniadanie. Siadła przy stole i długo tkwiła ze wzrokiem wbitym w obrus. Wreszcie z trudem zmusiła się, by popatrzeć na przyjaciół.
– Nawet wam jeszcze nie podziękowałam… I nie przeprosiłam.
– Nic nie szkodzi – uśmiechnęła się Stanisława. – Przeszłaś bardzo ciężką próbę. I nie byłaś sobą.
– Jeśli to był egzamin, to oblałam. – Znowu spuściła wzrok. – Nie mogłam się oprzeć. Nawet o tym nie pomyślałam.
– Nie wiemy, czy ktokolwiek jest w stanie przełamać ten czar. – Ukrainiec wzruszył ramionami. – W każdym razie nie słyszałem nigdy o takim przypadku. Myślę, że zrobiłaś to, co było w twojej mocy. U nas legendy podają dwa wyjścia…
– Wyrzucić amulet, o tym już opowiadałeś – przypomniała agentka. – A jakie jest drugie?
– Jeśli ojciec lub bracia dziewczyny go przyłapią, wtedy daje okup i odchodzi… Chyba że nie dadzą się przekupić i walczą do upadłego, tak jak my.
– Okup… Zostawił coś przecież!
Stanisława wstała od stołu i po kilku minutach wróciła z pękatą, skórzaną sakiewką, którą żmij rzucił poprzedniego wieczoru na szafkę. Rozsupłała rzemyk i wysypała zawartość na ścierkę. Błysnęło złoto. Krążki były cienkie, wielkości mniej więcej złotówki. Na awersie wybito postać człowieka trzymającego pęk strzał. Po drugiej stronie herby lub napisy…
– Złote holenderskie dukaty – zidentyfikował Ihor. -Siedemnastowieczne. Będzie ze dwieście sztuk albo i lepiej.
– Przybył z Niderlandów? – zaciekawiła się Katarzyna.
– Niekoniecznie. – Stanisława pokręciła głową. -W czasach mojego dzieciństwa często się ich używało w Rzeczypospolitej. Docierały jako zapłata za nasze zboże eksportowane do wiecznie głodnej Europy Zachodniej.
Podzieliła monety na dwie kupki i jedną podsunęła Ihorowi. Mocno się wzbraniał, ale w końcu przyjął podarunek.
– Dlaczego? – zapytała Monika. – Przecież miał tyle okazji, żeby mnie posiąść i zabić. Tyle razy chciałam. Byłam gotowa mu się oddać. A on sprawiał wrażenie jakby… Jakby w ogóle o tym nie myślał. Jakby był obojętny. Widział mnie nagą, pozowałam mu do obrazu. Mówiłeś wczoraj coś o przyprawianiu? – Spojrzała na cieślę.
– To proste. Udawał. To, czym żywi się to bydlę, to energia, nie tylko życiowa, ale i seksualna. Pewnie gwałcąc cię i mordując, zaspokoiłby swoje potrzeby. Tak zapewne robił w innych przypadkach. Ale teraz widać wolał, żeby napięcie wezbrało w tobie jak rzeka zagrodzona tamą. Żeby móc przejąć to w postaci wyładowania potężnego jak grom. Zaspokajał potrzebę zabijania, mordując inne, a ciebie… Hm, można powiedzieć, tuczył sobie powolutku na niedzielny obiad.
– Jak ja spojrzę w oczy Laszlo… – szepnęła i znowu spuściła głowę.
Łzy kapały na haftowany obrus. Katarzyna objęła ją ramieniem.
– On zrozumie – powiedziała.