Po całonocnej ulewie przyjemnie się ochłodziło. Lekki wietrzyk szarpał obrusem, gdy jedli śniadanie na ganku. Pawło i Ihor sączyli herbatę, nie wspominając ani słowem o wieczornych przygodach. Agentka wzięła samochód i bladym świtem pojechała do Krakowa.
– Chyba dziś musicie zrobić sobie wolne. – Alchemiczka popatrzyła w niebo. – Znowu będzie lało.
– Z przyjemnością. – Pawło kiwnął głową. – Ale może są jakieś prace, które moglibyśmy wykonać?
– Pojedziecie do lasu, Monika znalazła resztki jakiejś kapliczki, pozbierajcie je i przywieźcie tutaj – zadysponowała. – Zobaczymy, co da się zrobić. Pewnie trzeba będzie oddać figurę do konserwacji, chyba że sami sobie poradzimy. A ty… – Popatrzyła na przyjaciółkę. -Nie ma chyba nic, czym mogłabyś się zająć.
– W takim razie, jeśli pozwolisz, pozwiedzam okolicę.
– Jasne. Czekaj, może pokażesz im, gdzie jest statua.
– Zaznaczyłam na mapie. – Księżniczka poszła po sztabówkę.
– Trafimy – uspokoił ją Ihor.
Monika popatrzyła na niebo. Będzie padać, to pewne jak że dwa razy dwa jest cztery… Koń tylko niepotrzebnie zmoknie. A zatem rower. Przypięła do bagażnika pelerynę przeciwdeszczową i nacisnęła na pedały. W pół godziny była na miejscu. Paweł siedział na ganku i skrobał coś w kajecie.
– Witaj. – Odłożył ołówek.
– Nauczysz mnie malować? – zagadnęła.
Kiwnął głową i zaprosił ją do wnętrza. W pracowni niewiele się zmieniło, tylko na sztalugach stał rozpoczęty obraz przedstawiający nagą dziewczynę leżącą pod jabłonką. Malarz zestawił go w kąt.
– To jest podkład. – Postawił na jego miejsce zagruntowane płótno naciągnięte na blejtram. Można bez problemu kupić gotowe, dawniej robiłem je sam, ale teraz szkoda mi czasu. Malowałaś kiedyś?
– Trochę szkicowałam. – Uśmiechnęła się z zażenowaniem.
– Więc zasady perspektywy nie powinny być ci obce. Co chciałabyś namalować?
– Może martwą naturę? Przesunął stolik.
– Mam tu trochę rekwizytów. – Otworzył starą skrzynię wyprawową. – Wybierz sobie, co ci pasuje.
Książka oprawiona w skórę, cynowy świecznik, kiść sztucznych winogron, patera i kilka plastikowych owoców – Ułożyła je w piramidkę.
Popatrzył krytycznie i poprawił ułożenie.
– Tak będą silniejsze kontrasty, a tym samym obraz stanie się bardziej wyrazisty – wyjaśnił. – To bardzo ważne, jeśli wejdziesz do pomieszczenia, powinien natychmiast przykuwać wzrok. Jeśli powiesi się go pośród innych, ma się wyróżniać na tyle, by zwrócić uwagę potencjalnego klienta.
– Jasne. – Choć nie zamierzała nigdy sprzedawać tego, co namaluje, rady chłopaka przypadły jej do gustu.
– Może jeszcze tło?
Zawiesił na gwoździkach wbitych w ścianę kawał tkaniny i udrapował ją wokół przedmiotów.
– Powinno być dobrze – ocenił. – Zaczynasz od szkicu węglem albo miękkim ołówkiem…
Ujęła pałeczkę prasowanego grafitu i zaczęła nanosić kontury na płótno. Kilka razy delikatnie brał ją za rękę i poprawiał niektóre linie.
– Brawo, masz talent – pochwalił.
Miał imponującą kolekcję pędzli. Pokazywał je po kolei, wyjaśniając, który do czego służy. Próbowała, ale efekty były raczej kiepskie.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją. – Za pierwszym razem nikomu chyba nie wyjdzie. Tak słucham twojego akcentu… Skąd jesteś?
– Z Bośni – wyjaśniła, myśląc nad malowanym właśnie jabłkiem. – A ty?
– Można powiedzieć, że pochodzę z Ukrainy Zmrużył oczy. – Ale od dawna żyję w Polsce.
Skończyła owoc i zabrała się za kolejny. Gruszka wyszła znacznie lepiej.
– Jakoś to poprawię – mruknęła.
– Jak zaschnie, można wyskrobać farbę i namalować raz jeszcze – podpowiedział. – Ale ja bym tak zostawił. Nie jest złe.
– Trudno jest malować ludzi? – zapytała.
– Jeśli chodzi o portrety, owszem. Najtrudniej oddać myśli modela, jego stan ducha, charakter.
– To faktycznie brzmi skomplikowanie. – Garść wyświechtanych frazesów wydała jej się niezwykle głęboką myślą. – A akty?
Skrzywił wargi w kpiącym uśmieszku.
– Obowiązują podobne reguły, ale na aktach nie zawsze widać twarz, więc można sobie trochę ułatwić życie. Choć nagie ciało też dużo wyraża… Zależy, co się chce namalować. Łatwo przekroczyć tę trudno uchwytną granicę, która dzieli erotykę i pornografię.
Przytaknęła machinalnie. Był taki niezwykle mądry.
– A ja? – zapytała.
Popatrzył na nią, jakby nie rozumiał.
– O co ci chodzi? – zapytał.
– Nadawałabym się na modelkę? Chciałbyś mnie namalować?
– Bez ubrania? – Spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Dziecko, a komu potrzebne takie obrazy? Pedofilom mam sprzedać?
– Jestem starsza, niż na to wyglądam!
– Ale wyglądasz, na ile wyglądasz – odparł. Poczuła gwałtowne, piekące rozczarowanie. Nie chce nawet zobaczyć, jak prezentuje się nago? Głupek. Prychnęła ze złości. Spojrzał na nią życzliwie.
– Nie obrażaj się – poprosił. – Pokaż, co tam masz – dodał nieoczekiwanie.
Zawahała się na ułamek sekundy i pokręciła przecząco głową. Jeszcze przed chwilą gotowa była zedrzeć z siebie sukienkę, a teraz nagle zawstydziła się. Nie nalegał. Gestem poprosił ją, żeby malowała dalej. Gniew gdzieś uleciał. Stygła. Gdyby się odwróciła, dostrzegłaby dziwny, cyniczny uśmiech na wargach studenta, ale zbyt ją pochłonęło tworzenie.
– Zostaniesz na obiedzie? – zapytał.
– Ojej, to już tak późno? – zdumiała się. Spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia. Zagryzła wargi.
– Muszę lecieć. – Z żalem popatrzyła na niedokończony obraz.
– Rozumiem. – Kiwnął głową.
Nie zatrzymywał jej. Wsiadła na rower i pomknęła polną drogą. Student pomachał jej z oddali. Podjazd na przełęcz okazał się dziwnie stromy. Zsiadła i wprowadziła jednoślad na górę. Gdy dociągnęła wreszcie do Kruszewie, łydki paliły ją żywym ogniem. Zasapała się. Uuu… Trzeba było jednak wziąć konia.
Stanisława krzątała się przy garnkach.
– Szkoda, że cię nie było – powiedziała. – Laszlo dzwonił.
– Aha – zainteresowała się księżniczka. – Co tam u niego?
– Nie bardzo chciał mówić przez telefon, ale zdaje się, są na tropie jakiegoś architekta. Żałował, że cię niezastał.
– Aha… – powtórzyła. – Może następnym razem się uda.
Była bardzo zmęczona, widać skoki ciśnienia zwiastujące kolejną burzę tak ją wykończyły. Wdrapała się na swoje poddasze, opłukała twarz zimną wodą z miski. Zmieniła przepoconą koszulę. Laszlo… Trochę zawstydziła się, że przez ostatnie dni niewiele myślała o swoim przyjacielu. Z drugiej strony… No cóż, był fajny, ale to góral z Siedmiogrodu, wychowany na wsi. Żaden intelektualista. Coś tam niby przez dwa lata studiował, ale co to jest? A tymczasem Paweł tak mądrze umie mówić o malowaniu. Prawdziwy erudyta. I diabelnie przy tym przystojny. Taki męski, podczas gdy Laszlo… Ech. Ciągle jeszcze ma chłopięcą sylwetkę.
Alchemiczka zawołała ją na obiad. Katarzyna wróciła koło czwartej. Rzuciła przelotne spojrzenie na kawałki statuy porozkładane koło warsztatu i dosiadła się do jedzących przyjaciółek. Minę miała dziwnie markotną.
– Co się stało? – Stanisława, podsuwając półmisek z pieczenia, obrzuciła ją badawczym spojrzeniem.
– Udało mi się włamać do baz danych polskich służb granicznych – powiedziała informatyczka. – Wynika z nich, że Alchemik w ogóle nie przekroczył granicy naszego kraju.
– Co?!
– Miał lecieć do Frankfurtu, a tam złapać połączenie na Tajwan. Problem w tym, że na Balicach nie odnotowano nikogo takiego. Bilet nie został ani wykorzystany, ani zwrócony. Samolot poleciał bez mistrza na pokładzie.
– O, do diabła. Może został z jakiegoś powodu aresztowany na lotnisku?
– Nie. Sprawdziłam. Nie miałam wprawdzie dostępu do danych wszystkich służb, ale ściągnęłam filmy z hali odlotów. W ogóle nie dotarł na lotnisko.
– Może zmienił plany w ostatniej chwili, ale to do niego zupełnie niepodobne… Do licha. Możesz namierzyć jego telefon komórkowy?
– Dałoby się, gdyby był włączony.
– Nie podoba mi się to. – Monika pojawiła się jak spod ziemi.
– Mi też nie – westchnęła Katarzyna. – Teraz pomyślmy, co mu się mogło przytrafić?
– Wypadek samochodowy? Albo… – rozważała Stanisława. – Choć nie wyobrażam sobie tego…
– To sprawdziłam. Dane policji, pogotowia, szpitali. Ustaliłam coś jeszcze. Zamówił taksówkę, ale jak przyjechała, nie zszedł do niej. Telefon już wtedy nie odpowiadał.
– Do diaska!
– Myślę, że istnieje sensowne wyjaśnienie tej zagadki. Miał tylko jednych wrogów.
– Bractwo… – Dziedziczka domyśliła się natychmiast. – Ale przecież… – Zadumała się głęboko. – Nie wybiliśmy wszystkich do nogi?
– W tym właśnie problem, że chyba nie. Mistrz wspomniał, że razem z Laszlo starli się z kilkuosobową grupką i niektórych poranili. Tymczasem ci, którzy dopadli jego i Monikę w kamienicy i na podwórzu…
– Wszyscy byli zdrowi jak byki – potwierdziła wampirzyca. – Jakiego rodzaju obrażenia odnieśli ci z zaułka?
– Trzeba zapytać Laszlo i Arminiusa. Zaraz do nich zadzwonię…
– W tej sytuacji chyba musimy wracać do Krakowa. – Alchemiczka zagryzła wargi. – Stąd nie da się przeprowadzić śledztwa. Z drugiej strony…
– Kontynuuj budowę. – Agentka znalazła rozwiązanie. – Masz przecież niezłych cieśli. Z odszukaniem Sędziwoja powinnam sobie poradzić.
– Weź ze sobą Monikę. Przyda ci się ochrona.
– No nie wiem… – zaniepokoiła się Katarzyna. – Tu jest przecież masa roboty…
– Poradzę sobie sama – uspokoiła ją Stanisława. -A ona, biedactwo, dusi się tutaj i wariuje z nudów. Niech polata dla odmiany po mieście. Może znajdzie jakiś trop, na który my nie zwróciłybyśmy uwagi?
Księżniczka wahała się. Z jednej strony, znajomość z malarzem rozwijała się bardzo ciekawie. Z drugiej, lojalność wobec przyjaciół… Nie, do diabła. Musi jechać.
– A jak tamci? – Agentka spojrzała w stronę baraków. – Czuję przez skórę, że coś knują.
– Furda. Niech spróbują coś wyciąć. Ruski miesiąc popamiętają. Musicie na siebie bardzo uważać. Mistrz zawsze świetnie sobie radził. Jeśli zdołali go pojmać, muszą być naprawdę zręczni i niebezpieczni.
– Będziemy miały to na uwadze…
Zapakowały się do samochodu i po chwili mknęły już przez wioskę. Stanisława odprowadziła je spojrzeniem pełnym troski. I co tu dalej robić? Przeszła się na plac budowy, udzieliła wskazówek Ukraińcom, a potem zawróciła do dworu. Pora postudiować trochę historię swojego rodu… Rozłożyła na stole wyblakłe karty kroniki i wzięła do reki silne szkło powiększające. Zapisy poczynione ręką jeszcze jej pradziada:
Anno Domini 1519 September. Do wioski znowu meteor przyszedł i dwie dziewki zmarnował.
Dalszy ciąg tonął w plamach atramentu. Tylko w dwóch miejscach majaczyły poszczególne wyrazy: plaga, zaraza kainowa, kara za grzech nieczystości. Na samym końcu zachował się większy urywek: czego i z Bożą pomocą dokonalim.
– Ciekawe – mruknęła.
A zatem sześćdziesiąt lat przed jej narodzeniem upadek meteorytu zabił we wsi dwie kobiety. Wyobraziła sobie ukraiński step drzemiący w dusznym upale. Chłopi machają sierpami, kobiety wiążą snopy. I nagle, jak grom z jasnego nieba, grad rozpalonych do czerwoności kosmicznych kamieni. Straszna śmierć. I niezwykła. Tak niecodzienna, że uznana za rodzaj szczególnej kary za grzechy, jakby sam Bóg się rozgniewał. Nieczystość? Kilka chwil obłapianek na sianie. Ciekawe, swoją drogą, że na mężczyzn, którzy tę nieczystość na dziewczyny sprowadzili, jakoś nic z nieba nie spadło. Westchnęła. Meteoryty… Mistrz Sędziwój wspominał, że obecnie kolekcjonerzy dają za nie niezły grosz.
Przyjrzała się śladom liter i plamom. Co to za słowo. Zakopali na… Tu znowu rozmyte.
– A jeśli? – powiedziała na głos. – Jeśli moi przesądni przodkowie pozbierali wszystkie kawałki innej planety i pogrzebali w jednym miejscu?
Zginęły dwie kobiety. Zatem spaść musiało co najmniej kilka sztuk, a kto wie, może i kilkadziesiąt albo kilkaset! Dla kolekcjonerów to skarb o niewyobrażalni wartości, a i naukowcy będą wniebowzięci. Można by obdarować kilka muzeów, resztę sprzedać, pieniądze wpompować w majątek… Trzeba odczytać te zapiski, wydedukować miejsce ukrycia, potem jechać na Ukrainę, wykopać, przemycić…
Nie. Zaraz. Zapiski wykonał jej pradziad. Tymczasem Kruszewice Nowe założył jego młodszy syn, a jej dziadek. Urodziła się tam jakieś trzydzieści lat po założeniu osady… A zatem meteoryty spoczywają gdzieś tutaj. Zerwała się na równe nogi i nie mogąc usiedzieć z podniecenia, zaczęła chodzić po pokoju. Zaklęła pod nosem. Jak je odnaleźć? Sędziwój lubił się bawić, dotykając kamieni z kosmosu magnesikiem na nitce. Jeśli magnes je bierze, to przecież… To znaczy, że i wykrywacz metali powinien sygnalizować ich obecność w ziemi!
W szafie jej kuzynka zgromadziła imponującą kolekcję dziwacznego sprzętu, widać potrzebnego w pracy agenta CBŚ lub zgromadzonego na wszelki wypadek. No i jest. Kartonowe pudło, na nim napisy metaldetector i coś tam jeszcze. Odłożyła sprzęt na miejsce i wróciła do studiowania zapisków. Minuta po minucie, kwadrans po kwadransie. Tak, na pewno zakopali. Tylko gdzie? I nagle wpadł jej do głowy pomysł. Podświetlana rysownica. Położyła na niej zetlały papier. Nic z tego, tekst napisany na odwrocie skutecznie zamazuje cały obraz. Pod kr…m…
Jasne! Meteoryty zakopali na wzgórzu pod krzyżem! Zakopali kamienie z nieba, żeby nie ściągnęły jakiegoś nieszczęścia, kto wie, może wbili w to miejsce osikowy kołek, a potem… A potem postawili krzyż. Żeby czasem nie uciekły. Dobrze chociaż, że nie spalili ich na stosie. Zatarła dłonie i wydobyła z pudełka wykrywacz.
Do diaska! Zacisnęła usta. Przez ostatnie dziesięciolecia poznała wiele nowinek technicznych, ale epoka elektryczności to zaledwie czwarta część jej życia. Trudno. Zdołała opanować posługiwanie się laptopem, to i z tym urządzeniem sobie poradzi. Po pierwsze, wyrzucamy instrukcję, w uszach alchemiczki zabrzmiał kpiący głos młodego stolarza, który montował jej drzwi antywłamaniowe. Nie mogła zastosować się do tej rady, bo w walizeczce instrukcji nie znalazła. Wyjęła rurki i obejrzała je uważnie. Tak się montuje, tak się łączy. To jest talerz, którym się suwa po ziemi, ten kabelek trzeba wetknąć w gniazdo, tu jest wejście na słuchawki. Pozostaje problem, jak uruchomić? Zapewne czerwonym guzikiem. Nie. A może pokrętłem od głośności? Bingo. No proszę, amerykański sprzęt, a uruchamia się jak ruskie radio… Nagły pisk w słuchawkach był tak donośny, że zobaczyła świeczki w oczach. No jasne, strojenie! Pokręciła i dźwięk ścichł. Dobra, zobaczmy, jak to działa. Machnęła cewką w stronę świecznika i zabrzmiało uroczyste buczenie. Świetnie.
Obejrzała wyświetlacz. Jakieś programy działania, rozpoznawanie metali, to jej chyba niepotrzebne. Podłoga. U, ależ wyje. Dlaczego? Ach, jasne, boczne bloczki fundamentu spojone są metalem. Przeszła pod wewnętrzną ścianę. Machnęła nad deskami. Gwoździe zaśpiewały cienko w słuchawkach. Czyli jest gotowa!
Zabrała saperkę i woreczek. Wspięła się na wzgórze. Na szczęście trawa, która je porastała, była niska. Rzejrzała się. Ukraińcy, zmęczeni robotą, pichcili sobie coś na grillu. Dawni mieszkańcy PGR-u najwidoczniej siedzieli w swoich barakach. Nikt nie zobaczy, co ona robi. I dobrze. Jeśli się nie uda od razu, lepiej, żeby nikt nie grzebał tu na własną rękę.
Zlokalizowała z grubsza miejsce, gdzie kiedyś stał krzyż. Zanotowała w pamięci, że trzeba będzie postawić nowy. Uruchomiła sprzęt i machnęła nad ziemią. Zapikało niemal natychmiast. Grzebnęła saperką i wyciągnęła na powierzchnię zardzewiały kapsel od piwa. Pół godziny później ze złością spoglądała na stosik przeżartych korozją gwoździ, kapsli, puszek, na kawałki brony i dwumetrowej długości kłąb łańcucha.
Otarła pot z czoła. Połowa wierzchołka przeszukana, pora na drugą. Machnęła cewką i nieoczekiwanie usłyszała ciche piski. Na meteoryty, zwłaszcza leżące w większej ilości, raczej to nie wyglądało, ale odłożyła detektor i zaczęła rozgarniać saperką ziemię. Resztki wieczka niedużej skrzynki, blachę i drewno rozdarło kilka silnych uderzeń czymś ostrym. Motyka? Obkopała znalezisko, wydobyła z ziemi. Drewno rozłaziło się w palcach, ale po resztkach kłódki poznała, że to stary, naprawdę stary wyrób.
O co chodzi? Wsadzili meteoryty do pudełka i zakopali tutaj, a potem ktoś rozbił wieko i je wyciągnął? Na to wygląda. Wysypała lessowy pył ze skrzynki i przeryła go palcami. Nic. Pokręciła głową z wahaniem. Nie, nie bardzo jej to pasuje. Meteoryty, leżąc w tak wilgotnym miejscu, zaczęłyby rdzewieć, ślady korozji powinny być widoczne w piasku. Chyba że to były te całkowicie kamienne… Poza tym skrzynka jest raczej za mała.
Z drugiej strony, niekoniecznie. Spadający z kosmosu kamień wielkości orzecha może zabić człowieka… Ruszyła w stronę dworu, dźwigając artefakt pod pachą.
Nagle przystanęła i tylko dlatego, że miała zajęte ręce, nie palnęła się z rozmachem w czoło. Wszystko jasne… Zapomniała własnego języka. Idiotka. W czasach jej młodości, a potem jeszcze przez dobre dwieście lat, meteorami nazywano włóczęgów, ludzi luźnych, czasem wędrownych rzemieślników, tych, którzy przychodzili i odchodzili bez śladu… A zatem przylazł taki, pozbawił cnoty dwie dziewczyny i zniknął. A one albo zabiły swoje dzieci, albo popełniły samobójstwo, nie mogąc znieść hańby. I widać pochowano je właśnie tutaj. No, ładnie się zachowuje, omal nie naruszyła spokoju zmarłych…
Wróciła do dworu.
– I jak tam skarby? – zagadnął cieśla, widząc wykrywacz i ubłoconą saperkę w jej dłoni.
– Jakie tam skarby… – Pokazała mu resztki skrzyneczki. – Tylko sobie apetytu narobiłam.
Nieoczekiwanie gdzieś daleko za lasem w powietrze wzbił się kłąb czarnego dymu. Stanisława widziała w życiu nieskończenie wiele pożarów, więc natychmiast odgadła, że to coś poważnego. Ihor czyszczący statuę spirytusem technicznym przerwał swoje zajęcie.
– Pięć do sześciu kilometrów – ocenił. – Raczej nieduży budynek.
– Ależ ten dym wali…
– Bardzo szybko wzbił się i zgęstniał – rozważał – Ogień musiał rozprzestrzeniać się błyskawicznie. Jakmyślisz, celowe podpalenie?
– Na to wygląda. – Kiwnęła głową. – Cóż, lud powsiach mamy może z punktu widzenia miastowych ciemny, ale poczucie sprawiedliwości ma dobrze rozwinięte… Zebrała się cała wieś i wykurzyła czarną owcę.
– Skąd wiesz, że to wyrok, a nie sąsiedzkie porachunki? – Popatrzył zaciekawiony.
– Bo przy sąsiedzkich porachunkach ogień podkłada się nocą, a nie w biały dzień.
– No tak. – Przyznał jej rację i wrócił do swojego zajęcia.
Wyłowiła z kieszeni telefon i rzuciła okiem na wyświetlacz. Katarzyna nie dała znaku życia. Widać na razie nic się nie udało ustalić…
Monika zapięła pasy i zapadła w wygodne siedzenie. Zmęczenie ogarniało ją coraz bardziej. Sama nie zauważyła, kiedy zasnęła. Rozbudziła się, gdy jechały już przez Kraków. Agentka zaparkowała opodal dworca. Siedziba Bractwa wyglądała niemal tak jak w chwili, gdy Katarzyna była tu po raz ostatni. Mur, nad nim gałęzie kilku drzew…
– Rzucimy sobie okiem – mruknęła, repetując pistolet.
– Jasne. – Monika uśmiechnęła się olśniewająco.
Weszły w uliczkę i tu spotkała je pierwsza niespodzianka. Metalowa furtka została starannie zamurowana.
– Choroba – wycedziła Katarzyna. – Coś mi się wydaje…
– Obejdziemy od drugiej strony? – zaproponowała księżniczka.
– Tu było jedyne wejście. Trzeba poszukać miejsca, gdzie najłatwiej będzie przeskoczyć.
– Mur ma ze trzy, najwyżej cztery metry wysokości. Jeśli mnie podsadzisz…
– Dawaj.
Stanęła pod ścianą i oparła się o nią rękami. Przyjaciółka bez problemu wspięła jej się na ramiona i podciągnąwszy, wyjrzała na drugą stronę. Z jej ust wyrwało się jakieś słowo w obcym języku. Katarzyna po intonacji domyśliła się, że to przekleństwo.
– Co widzisz?
– Za rogiem jest brama! – Zeskoczyła na ziemię.
– Jak to? Niemożliwe!
Poszły wzdłuż muru. Agentce wyrwało się ciche gwizdnięcie. Przez ostatnie miesiące odwalono tu masę pracy. Wybito szeroki wjazd od strony ruchliwej ulicy. Miejsce, gdzie dawniej rósł trawnik, wybrukowano, parkowało tu kilka półciężarówek. Dawny budynek Bractwa zburzono i na jego miejscu postawiono halę. Obok robotnicy montowali z płyt jeszcze jakieś baraki.
– Jakaś hurtownia czy magazyn – mruknęła Katarzyna. – W każdym razie coś, co działa zupełnie legalnie… Jakby prysł zły czar. Ciekawe tylko, czy przypadkiem nie prowadzą jej członkowie tej bandy.
– Wrócimy tu w nocy i rozejrzymy się? A może naślemy na nich kogoś?
– Tylko pod jakim pretekstem?
– Rozpracowałaś kolesia, który hodował wirusy czarnej ospy. Rzuć informację, że to jego wspólnicy.
Przecieżwywiad wojskowy rozbierze tę budę cegła pocegle…
– Tylko co będzie, jak nic nie znajdą?
– Powiesz, że się pomyliłaś?
– To nie takie proste. – Katarzyna pokręciła głową. – Tych służb nie należy używać do własnych celów bo mogą stać się bardzo niemili… Poza tym, nawet jeśli ci hurtownicy mają coś wspólnego z Bractwem, to wątpię, żeby trzymali Alchemika tutaj.
Pojechały do domu.
Katarzyna uchyliła okno, by do rozgrzanego upałem wnętrza dostało się trochę świeżego powietrza. Następnie wolno i metodycznie zlustrowała wszystkie kąty.
– Po co to robisz? – zainteresowała się Monika.
– Szukam jakiegoś śladu. Mało prawdopodobne, żeby porwali go z mieszkania, ale gdyby na przykład w ostatniej chwili zmienił plany… Nic z tego. Spakował walizkę, koszule, krawat i pojechał…
– Bilety i paszport też zabrał. – Księżniczka wskazała puste miejsce na półce. – Gdyby chciał zniknąć bez śladu, zostawiłby pewnie jakiś list.
– Zniknąć?
– Alchemik, gdy czuje zbliżającą się śmierć, ulatnia się i umiera gdzieś, gdzie nikt go nie zna. Chodzi o stworzenie nowych legend, podsumowujących jakby jego życie. To taki obyczaj, i dzięki temu nie znamy grobów większości z nich.
– Ciekawe.
– Ale na ile go znam, to przyszedłby i powiedział, żepora mu ruszać w drogę i że spotkamy się ponownie za pięćdziesiąt lat… Sama nie wiem. No i pewnie tego by nie zostawił…
Wskazała szablę i krócicę leżące na stoliku pod lustrem. Milczały jakiś czas.
– No cóż – powiedziała wreszcie Katarzyna. – Jeśli założymy, że dorwali go ludzie z Bractwa Drugiej Drogi, pozostaje odnaleźć ich i zrobić porządek.
– Tylko jak?
– Najpierw musimy się zastanowić, co o nich wiemy… Potem wyśledzić, dokąd przenieśli swoją kwaterę. Następnie opracować plan ataku. Mieli swoją zakamuflowaną siedzibę, nieujętą w żadnych dokumentach służb miejskich. Trudno jednak przypuścić, by mieszkali tam jak w klasztorze.
– A ja sądziłam…
– Taki budynek był im potrzebny jako miejsce zbrodniczych eksperymentów. Moja teoria jest taka: żyją wśród nas. Mają normalne dokumenty, dla lepszego kamuflażu gdzieś pracują. Tylko raz w tygodniu spotykają się, zakładają płaszcze z kapturami i spuszczają z kogoś krew, żeby robić złoto.
– Myślę, że możesz mieć rację – odparła księżniczka. – Zaraz, mistrz wspominał, że jeden z tych dupków pracował w kuratorium.
– Tylko że on nam dużo nie powie. Zastrzeliłam go – Ale cóż, sprawdźmy, co uda się wygrzebać. – Uruchomiła komputer.
Monika w zadumie wyciągnęła szablę z pochwy. Podziwiała prążki jasnej i ciemnej stali. Nawet jeśli nie zdołają odnaleźć mistrza, pozostanie po nim ta zdumiewająca broń…
Aby rozwikłać dowolną sprawę, niezbędny jest dobry punkt zaczepienia. A więc po kolei. Starcie w zaułku miało miejsce jeszcze przed świętami. Pytanie, czy ranni trafili do któregoś z krakowskich szpitali? Czy ktoś zmarł w wyniku odniesionych ran?
Logowanie do sieci CBŚ okazało się niemożliwe. Uszczelnili dziury. Ba, znaleźli nawet zostawione przez nią furtki w zabezpieczeniach. Trzeba zatem jakoś to obejść… Informacja o przyjęciach do szpitali? Weszła do sieci NFZ. Pudło. Zabezpieczone hasłem. Uruchomiła dwa programy łamiące kody i udało się. Długie listy nazwisk pacjentów. A obok kolumny z cyframi oznaczającymi poszczególne przypadłości. Wykazu skrótów nie znalazła. A więc ustalenie, kto z pacjentów miał rany cięte zadane bronią białą, odpada.
Dane policyjne? Nie, tu nie zdoła się włamać… A kuratorium? Zabezpieczenia mieli marne… Znalazła nazwiska wizytatorów, tych obecnych i ekipy sprzed roku. Zestawienie dwu kolumn pozwoliło jej ustalić personalia zastrzelonego przez nią człowieka. Raz jeszcze sieć policyjna… No proszę, figuruje w niej jako poszukiwany, zaginiony bez wieści. Czyli bracia sprzątnęli ciało… Danych niewiele. Lat trzydzieści osiem, kawaler. Żadnych informacji o rodzinie. Żadnego adresu.
Książka telefoniczna? Znalazła bazę danych telekomunikacji, włamała się bez większego trudu. Jest adres. Teraz hipoteka. Zaklęła. Właścicielem mieszkania okazało się kuratorium. Ten trop się urwał. A hurtownia? Własność portugalskiej grupy kapitałowej Herberto. Tu chyba też nic nie zdziała. Wszystkie dokumenty wydają się być w porządku. A od kogo to kupili? Agencja Mienia Wojskowego. Znowu trop wiedzie donikąd. Spojrzała na zegarek. Trzecia w nocy. Pora iść spać…
Spojrzała w ciemne okno. Niechciane łzy zapiekły pod powiekami. Gdzie jesteś, mistrzu? Poczuła lęk i bezsilność. Oparła ręce na parapecie. Jej dłoń zacisnęła się odruchowo na czymś dziwnym. Spojrzała, to księżniczka odłożyła tu sztylet. I naraz poczuła, jak odzywa się w niej krew Kruszewskich. Rozpacz w jednej chwili przerodziła się w straszliwą, zimną determinację. Odnajdzie Alchemika. A jeśli już nie żyje, pomści go.
Agentka obudziła się po niecałych czterech godzinach zupełnie przytomna. Monika też już wstała. Zdążyła pójść do sklepu, a teraz krzątała się po kuchni, robiąc śniadanie. Katarzyna umyła się i stanęła przed lustrem, by rozczesać włosy. Ujęła w dłoń krócicę Alchemika. Potworna broń. Z czegoś takiego ludzie się zabijali? Kaliber lufy budzi respekt.
– Cholera – mruknęła.
– Chcesz się nauczyć, jak z tego strzelać? – Księżniczka odwróciła się na dźwięk odciąganego kurka.
– Pewnie – ucieszyła się agentka. – Dawno już chciałam poprosić Sędziwoja. Zastanawiałam się, kto mógłby, a przecież ty…
– Jasne, że potrafię – uśmiechnęła się Monika. -To zresztą proste. Trzeba tylko znaleźć jakieś zaciszne miejsce.
– W drogę.
– Nie będziesz…? – Gestem wskazała komputer.
– Na razie nie znalazłam nic i kolejne godziny gapienia się w monitor tego nie zmienią – wyjaśniła agentka. – Muszę się oderwać, potem jeszcze raz wszystko przemyśleć, może wpadnie mi do głowy jakiś dobry pomysł.
Godzinkę później, po śniadaniu, wskoczyły w samochód i pojechały. Za łąkami stadniny był spory kawał nieużytków.
– Zaczniemy może bez kuli – zaproponowała Monika. – Żebyś się trochę oswoiła.
– Trenowałam sporo na strzelnicy – uspokoiła ją Katarzyna. – Dubeltówkę też miałam w ręce.
– To trochę co innego. – Kolorowe oczy jej przyjaciółki zalśniły figlarnie. – Kaliber siedemnaście milimetrów. Zresztą, zobaczysz.
Wyjęła z kieszeni prochownicę i miarkę. Wsypała do lufy pierwszą porcję.
– Teraz przybitka. – Wrzuciła kulkę papieru i ubiła starannie.
Sprawdziła, czy kawałek krzemienia dobrze siedzi.
– Gotowe. – Podała broń agentce. Katarzyna odciągnęła kurek, wycelowała…
– Nie tak! – Księżniczka ostrzegawczo podniosła rękę. – Odrzut jest spory, poderwie broń i rozbijesz sobie czoło.
– Co?
Pokazała, w jakiej pozycji stanąć i jak złapać krócicę.
– Teraz możesz walić. – Uśmiechnęła się. Kruszewska spokojnym ruchem pociągnęła za spust.
Proch syknął na panewce i… Odrzut faktycznie był straszliwy. Huk wstrząsnął powietrzem, konie na odległej łące poderwały się spłoszone. Chmura prochowego dymu otuliła je jak mgła.
– O, ja cię kręcę – westchnęła. – Ale gruchnęło.
– To była połowa miarki – poinformowała ją wampirzyca. – Próbujemy z kulą?
Katarzyna zawahała się tylko przez moment.
– Tak.
Tym razem wszystko zrobiła sama. Proch, przybitka, kula wielka jak przepiórcze jajo, druga przybitka… No i jeszcze trzeba znaleźć odpowiedni cel. Na przykład kawał starego podkładu kolejowego.
Tym razem rąbnęło naprawdę potwornie. Dłoń agentki poderwało w górę, ale zdołała utrzymać kolbę. Ba, nawet trafiła! Podeszła i dłuższą chwilę kontemplowała dziurę w drewnie.
– Wygląda niemal jak dziupla sowy – powiedziała z uznaniem.
– Niczego sobie pukawka – przyznała Monika, grzebiąc palcem w uchu. – Ale jeśli chcesz jeszcze potrenować, to skoczmy do sklepu budowlanego po takie słuchawki, jakie noszą operatorzy młota pneumatycznego.
Jej przyjaciółka popatrzyła na zegarek i pokręciła głową.
– Wracamy do domu. Już i tak zmarnowałyśmy za dużo czasu…
Dziewiąta rano, pora brać się do roboty. Monika siedziała w fotelu, spoglądając spod oka na agentkę grzebiącą w sieci. Westchnęła cichutko. Internet to ciekawa zabawka, ale jeszcze mocno niedopracowana… Katarzyna jest jak mała dziewczynka zafascynowana nową lalką. Gdy lalce naciśnie się na brzuch, mówi „mama" a agentka naciska i coraz bardziej złości się, że nie jest w stanie wydusić z zabawki słowa „tata"…
Księżniczka przypomniała sobie pierwsze żarówki, szklane bańki Josepha Wilsona Swana, zaopatrzone w rozpięte między elektrodami włókno bambusowe. I te lepsze, Jabłoczkowa, w których trzeba było podgrzać zapałką drucik żarowy, i dopiero gdy się odpowiednio rozpalił, puścić prąd… Wydawało się, że to ogromny przełom, ale już kilka lat później w USA uruchomiono masową produkcję tych najlepszych, ukradzionych Szczepanikowi. A Internet? Od jego powstania do dzisiaj upłynęło tyle czasu, co od Swana do Jabłoczkowa. Edison globalnej sieci dopiero nadejdzie… Ale póki go nie ma, trudno oczekiwać, że komputer odpowie na pytania, bo odpowiedzi jeszcze nie zna. A zatem trzeba brać się do roboty. Po swojemu.
– Wrócę za jakąś godzinkę – powiedziała, wstając.
– Tak, tak – mruknęła Katarzyna, uruchamiając kolejny program dekodujący.
Okna mieszkania wychodzą na Planty, ale klatka schodowa jest od tyłu. A po drugiej stronie uliczki stoi stara, dawno nieremontowana czynszówka. Brudne okna, obłażąca z tynku elewacja, zabazgrane sprayem ściany. I świetnie, o to właśnie chodzi. A właściwie nawet nie o sam budynek, tylko o trzech kolesiów w dresach, całe dnie stojących w bramie. Monika popatrzyła zza węgła. Sterczą na posterunku. Przeciągnęła się, uśmiechnęła do swoich myśli.
Człowiek niedaleko odszedł od swoich zwierzęcych przodków. Cywilizacja przytępiła nieco jego zmysły ale wystarcza drobny regres, by wydobyć z podświadomości dawno zapomniane wzorce zachowań stadnych. Na przykład ci trzej. Posiadają silny instynkt terytorialny – siedzą w swojej bramie. Niechętnie ją opuszczają, tylko głód alkoholowy zmusza ich do polowania na jeleni. W obcym terenie poruszają się wyłącznie całą watahą, atakują też stadem. Podobnie jak pawiany, dobrze czują się, gdy mają przewagę trzy do jednego. Swoją bramę traktują jak posterunek przed jaskinią – rozdziela światy: bezpieczne schronienie i świat zewnętrzny, pełen niebezpieczeństw. Reszta mieszkańców kamienicy to frajerzy, ale swojaki, a swojaków się nie rusza. I biada obcemu, który chciałby to zrobić… Brama to także miejsce, gdzie załatwia się interesy. Tu przychodzą klienci. Rodzaj zajęcia tych trzech można łatwo wydedukować z walających się w okolicy małych, plastikowych torebek i kawałków sreberka.
Ponieważ otoczenie może być groźne, kolesie z bramy mają oczy szeroko otwarte, bez przerwy lustrują okolicę. A zatem prawdopodobnie widzieli porwanie Alchemika. Wystarczy zmusić ich do mówienia.
Monika tanecznym krokiem przeszła przez ulicę i wkroczyła na wrogie terytorium. Trzy małpie mordy odwróciły się jak na komendę w jej stronę. Zlustrowała cofnięte czółka, mocno zarysowane wały nadoczodołowe, szerokie bary i cielska rozdęte od sterydów. Westchnęła w duchu. Trochę mało tych cech recesywnych. Szkoda – w tym akurat przypadku przydałoby się więcej cech atawistycznych.
Teraz najtrudniejsza część operacji. Trzeba wbić tym zwierzaczkom do ogolonych łbów, kto jest ich panem. Ciężka sprawa. Kopnęła pierwszego lekko, jakby od niechcenia, w żołądek. Wybałuszył gały i poleciał ze dwa metry do tyłu. Dwaj pozostali ruszyli na nią jak w zwolnionym filmie. Mimo zaskoczenia zareagowali prawidłowo, jeden atakuje z lewej, drugi z prawej. Doskoczyła do tego niższego, złapała za klapy dresiku i spodnie w okolicach krocza, ścisnęła, oderwała od ziemi, zakręciła nad głową i użyła jako pocisku przeciw jego kompanowi. Dwa cielska osunęły się powolutku po ścianie.
Należałoby ustalić hierarchię tego stada. Nie ma sensu się rozdrabniać i tłumaczyć każdemu po kolei, co ma robić. Lepiej dorwać wodza, wykończyć i zająć jego miejsce. Który jest tu szefem? Zapewne ten najbardziej wytatuowany. Podeszła spokojnym, równym krokiem. Domniemany samiec alfa właśnie podnosił się na czworaka. Złapała za pasek i kołnierz, rozpędziła się, by rozwalić mu łeb o ścianę i… w ostatniej chwili zmieniła kierunek biegu. Przyładowała jego łysym łbem w deski bramy. Huk, jakby piorun gdzieś uderzył. Wiadomo: to puste i to puste. Oklapł zupełnie. Ale będzie żył. Upuściła go na zaszczany bruk. I nagle jakby się ocknęła. Co ona wyrabia, u licha? Po jaką cholerę zabijać tego śmiecia?! Po co maltretować miejscowych „strażników"? Znów ją poniosło, jak wtedy, na dyskotece.
No cóż, za późno. Narozrabiała. Ale za to chłopcy w dresach patrzą na nią z szacunkiem…
– Dobra. – Uśmiechnęła się do nich słodko. – Porapogadać.
– Yyy – wykrztusił ten kopnięty.
– Stul dziób – warknęła. – Nie odzywać się bez zezwolenia. Odpowiadać tylko i wyłącznie na pytania.
Pokiwali energicznie łysymi pałami. Szybko załapali, o co chodzi. Są przyzwyczajeni, że świat dzieli się na tych, którzy rozkazują, i tych, którzy słuchają. Wystarczy uświadomić im, że w tym konkretnym przypadku to oni mają wykonywać polecenia.
– No, śmierdziele, co to za porządki, że w waszej dzielnicy byle kto może fikać do waszych sąsiadów? – syknęła. – Własnej ulicy, gnoje, upilnować nie potraficie?
Na gębach dresiarzy odmalowało się zaniepokojenie. Słowa dziewczyny poruszyły wrażliwą część ich zwierzęcych umysłów. Coś przeoczyli? Co, do cholery?
– Kojarzycie gościa, który z nami mieszkał? – Przewierciła ich wzrokiem.
Była pewna, że jej przyjaciółki i Alchemik dawno zostali przez nich zidentyfikowani jako mieszkańcy domu naprzeciwko. Strefa wczesnego ostrzegania musi być dość szeroka.
– Ten profesor z brodą. – Szef wolał się upewnić. – Taki kawał prawdziwego faceta…
– Tak.
– No ba! – To miała być chyba odpowiedź na pytanie.
– Szukam leszczy, którzy go zwinęli – warknęła. – Na waszych oczach, spod mojej klatki.
– Że co? – zdziwił się szef. – Zara… My tu na moment do jednej babci, co w oknie siedzi, skonsultować obserwacje…
Pognali po schodach. Wrócili równo po trzech minutach.
– Kilka dni temu wyszedł z walizką i wsiadł do fałszywej taksówki – zaraportował wytatuowany. – Taryfa miała koguta na dachu, ale tylko od jednej strony znak korporacji.
– Numer rejestracyjny? – huknęła.
– Eee… – wykrztusił. – Tego to się nie zapamięta.
– Kolor, marka wozu?
– Czerwony volkswagen!
Podziękowała za informacje i ruszyła do domu. Zreferowała pokrótce zdobyte dane.
– Czerwony volkswagen? – mruknęła Katarzyna. – Ciekawe.
I znowu siadła do komputera. Minęła godzina, potem druga. Monika nudziła się jak mops. Ech, gdyby był tu Laszlo… Pomógłby w poszukiwaniach, a przynajmniej byłoby z kim pogadać. Choć nie, pogadać lepiej z Pawłem.
– To beznadziejne – westchnęła agentka, patrząc tępo w fusy na dnie szklanki, jakby tam szukała rozwiązania. – Jeśli nawet mistrz jeszcze żyje, i tak nie zdołamy go odnaleźć. Bazy danych o zarejestrowanych samochodach chyba w ogóle są odcięte od ogólnej sieci… Nie znalazłam nawet dojścia.
– Jak zdołali go namierzyć? Wiedzą, gdzie mieszkamy? – Księżniczka zastanawiała się na głos.
– Musieli podsłuchać jego telefon komórkowy – wyjaśniła. – To banalnie proste. Wezwał taksówkę, podając numer domu… Musieli być na to przygotowani i zaraz podstawili swoją. Myślę, że nie wiedzą, z którego mieszkania wyszedł, bo włamaliby się, żeby pogrzebać wjego rzeczach.
– A może się włamali?
– Nie.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie. Mieszkanie jest chronione trzema niezależnymi systemami kontroli. Każde przekręcenie klucza w zamku uruchamia zapis obrazu z mikrokamery. Ale musimy uważać.
– Na taksówkę czeka się nie więcej niż dziesięć minut. Jeśli zdołali w tak krótkim czasie zorganizować porwanie…
– Też już nad tym myślałam. Sądzę, że podsłuchiwali go już od jakiegoś czasu. Zadzwonił na lotnisko rezerwować bilety, poznali datę odlotu, a potem już tylko czekali…
Monika pokręciła głową. W ustach przyjaciółki to, co jej wydało się czarną magią, okazywało się takie proste…
– Wiesz, tak sobie myślę… – powiedziała. – Skoro przy użyciu tradycyjnej dedukcji i analizy nic nie udało się ustalić, to może pora użyć metod niekonwencjonalnych?
– Co masz na myśli?
– Gdyby był z nami Arminius… – Zamyśliła się. – To telepata, choć z tego, co wiem, stosował swoje zdolności wyłącznie do szukania wampirów.
– Telepatia? Mamy iść do wróżki? Albo do jasnowidza?
– Większość z nich jest diabła warta – parsknęła księżniczka. – Ale może…? Żeby mnie odnaleźć, użyto golema. A gdybyśmy zbudowały własnego i wysłały, aby uwolnił mistrza…?
Agentka wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
– Ale jak mu powiemy, gdzie ma szukać Alchemika jeśli same tego nie wiemy?
– Nie musimy wiedzieć. Golem to jakby inteligentna maszyna. Bystry sługa. Wydajemy tylko rozkaz, a on go wykonuje. Nas interesuje wyłącznie efekt końcowy i on o tym wie. Musi wypełnić polecenie i nieważne, jak tego dokona.
– Hmmm… – zadumała się agentka. – Wybacz głupie pytanie. Budowałaś kiedyś golemy?
– Nie. Ale mistrz Michał wspominał, że jest to dziecinnie łatwe. Trzeba tylko znać zaklęcie, które je ożywia.
– To faktycznie proste – rzekła ironicznie Katarzyna. – W tym celu musimy zapewne odnaleźć jednego z… eee, ilu miało być tych sprawiedliwych świątobliwych żydów w każdym pokoleniu?
– Trzydziestu sześciu – podpowiedziała Monika. – Ale to chyba nie oni go tworzą. Choć zapewne niektórzy umieją.
– A więc z tych trzydziestu sześciu mamy wybrać jednego i… Zaraz. – Zmarszczyła brwi. – Znasz hebrajski?
– Trochę.
– Jak myślisz, czy w bibliotece cadyka Salomona Storma znajdzie się, jakby to powiedzieć, „podręcznik budowy golemów”? Bo skoro wiemy, gdzie biblioteka została ukryta…
Monika zamyśliła się.
– Może i mają tam takie księgi. Problem w tym, czy pozwolą nam skorzystać. To nie jest księgozbiór publiczny, tam nie wystarczy wejść, pokazać dowód osobisty i wypisać rewers, żeby zostać obsłużonym.
– Sędziwojowi się udało – mruknęła Katarzyna.
– Ale on posiada znajomości, których my nigdy mieć nie będziemy.
– Spróbujemy? Przecież nas za to nie zabiją.
– No nie wiem… Nie zapominaj, że biblioteki pilnuje jeden z nich. Automat, stwór ulepiony z gliny, obdarzony pozorami życia. Istota pozbawiona duszy, woli i empatii. Każą mu zabić, to zabije. Nawet nie będzie się nad tym zastanawiał.
Agentka wyciągnęła z torebki pistolet i przeładowała.
– Jeśli zaatakuje, to strzelać w zgrubienie na prawej łydce?
– Można. Wtedy się wykrwawi. Ale zanim do tego dojdzie, minie dość czasu, żeby zdążył po pierwsze, pourywać nam głowy, a po drugie, opatrzyć sobie ranę.
– Do licha. Myślałam, że to jak z Achillesem, wystarczy raz dziabnąć i już… – Zasępiła się. – Idziemy czy nie?
– Chyba trzeba.
Gdy wędrowały już ulicą, Katarzynie przyszła do głowy pewna myśl:
– Wiesz, tak się zastanawiam. Może nie trzeba od razu budować całego golema? Może wystarczy zrobić sobie pieska z gliny? I ożywić. Weźmiemy go na smycz i niech nas doprowadzi do celu.
– Ty to masz pomysły – zdumiała się księżniczka. – Ale zapytamy, czy tak się da. Nie wiem. Może musi mieć kształt człowieka? Jak do tej pory wszystkie legendy, ta z Lublina, z Chełma i ta z Pragi, mówiły o istotach człekokształtnych.
– W takim razie może uda nam się popchnąć naukę do przodu – uśmiechnęła się agentka. – O ile można to w ogóle nazwać nauką.
Podeszły do antykwariatu. Nie zmienił się, na wystawie nadal spoczywał starodruk, kilka innych książek oraz piękna, wielka kula armatnia.
– Boisz się? – Katarzyna przytrzymała Monikę za łokieć.
– Trochę. Zapytamy, jeśli się nie zgodzi, po prostu przeprosimy i idziemy.
– To brzmi rozsądnie.
Trzy schodki do góry, drzwi i… Spodziewały się, że za ladą będzie siedział znajomy staruszek, a tymczasem jego miejsce zajmowała jakaś dziewczyna, mniej więcej w wieku Katarzyny.
– Czym mogę służyć? – zagadnęła.
– Chciałybyśmy się zobaczyć z tym panem, który tu był poprzednio – powiedziała księżniczka. – Z takim starym, z blizną na czole.
– A, to chyba wiem. – Sprzedawczyni zmarszczyła brwi. – Tylko że on już tu nie pracuje. Mój szef kupił ten antykwariat dwa miesiące temu. Ale może ja zdołam w czymś pomóc.
– Był tu bogaty księgozbiór na zapleczu. – Agentka gestem wskazała miejsce, gdzie kiedyś znajdowały się drzwi prowadzące w głąb.
Obecnie zastawione były regałem.
– Mamy tylko to jedno pomieszczenie, wszystkie książki, które kupiliśmy razem ze sklepem, są wyeksponowane.
Pożegnały się.
– A niech to! – jęknęła Katarzyna, patrząc na kamienicę, którą dopiero co opuściły.
– Myślisz, że mówiła prawdę?
– Dlaczego nie? – Wzruszyła ramionami. – Żydzi zamurowali przejście, sprzedali antykwariat i po problemie. Nie wiem, kto jeszcze oprócz nas wie, że tam jest biblioteka. Ale może stwierdzili, że za dużo osób poznało tę tajemnicę? A tak odczekają, powiedzmy, dwadzieścia lat. Golem nie musi jeść, ba, nie musi nawet oddychać, może siedzieć tam zamurowany i pilnować książek.
– Jeśli biblioteka w ogóle jeszcze tam jest – mruknęła księżniczka. – A może po prostu przebili inne wejście?
– Sądzisz?
– Sprawdzimy?
Katarzyna patrzyła w zadumie na kwartał zabudowy.
– Dwie klatki schodowe. Wejście na obie z podwórza.
– Wszystkie bramy zamknięte na głucho i wyposażone w domofony – zauważyła Monika. – Może od strony ulicy Poselskiej?
– Nie wiemy, czy trafimy na właściwe podwórze. -Agentka rozłożyła wyciągnięty z torebki plan Starego Miasta i kontemplowała go przez chwilę. – A gdyby tak wejść przez kanalizację?
– Mamy się w ściekach pławić, a potem brudne jak świnie wejść do biblioteki? – Wampirzyca spojrzała na nią zgorszona.
– Nie, system kanalizacyjny składa się z kilku elementów – tłumaczyła cierpliwie Katarzyna. – Kanały burzowe, odprowadzające nadmiar wody po deszczu, i ściekowe biegną oddzielnie…
– A, dość tego – burknęła księżniczka. Wskoczyła po trzech schodkach do antykwariatu.
Zaskoczona Kruszewska pobiegła za nią.
– Co ty, u diabła, wyprawiasz? – wyjąkała, patrząc, jak jej przyjaciółka pęta właśnie paskiem rozciągniętą na podłodze sprzedawczynię.
– Ratun… – wykrztusiła dziewczyna i już była zakneblowana serwetą.
– Zgłupiałaś? – Agentka zatrzasnęła odruchowo drzwi i przekręciła klucz w zamku. – Tak nie wolno!
– Alchemik gdzieś tam, być może, umiera, a ty się przejmujesz dobrym wychowaniem! – parsknęła. – No i w porządku. Nie zrobimy ci krzywdy – zwróciła się do ofiary. – Musimy tylko coś sprawdzić.
Leżąca mamrotała coś przez knebel.
– To na straty przestojowe. – Księżniczka rzuciła banknot stuzłotowy obok kasy.
Odsunęła regał blokujący wejście do korytarza. Dalszą drogę zagrodził im świeżo otynkowany mur. Monika sięgnęła na wystawę i ujęła w dłoń ciężką kulę armatnią. A potem szybko i z nadludzką siłą zaczęła walie nią w ścianę. Zaprawa popękała, po paru minutach cegły zaczęły wypadać i ściana z łoskotem runęła w ciemność.
– Zgłupiałaś! – wykrztusiła Kruszewska.
– Wiem – odwarknęła. Przeszły szybko korytarz.
– Jeśli golem tam siedzi, pourywa nam głowy – ostrzegła agentka, repetując pistolet.
– Żebym ja mu nie urwała! – Monika jednym kopniakiem wywaliła solidne, okute żelaznymi płaskownikami drzwiczki. Weszła śmiało w ciemność i po chwili rozległo się pstryknięcie przełącznika. Agentka z bronią gotową do strzału postępowała za nią. Rozejrzała się wokoło i gwizdnęła przez zęby.
Regały były doskonale puste. Tam, gdzie wcześniej stały dziesiątki tysięcy starych woluminów, leżała tylko cieniutka jeszcze warstwa kurzu.
– O, jasna cholera. – Katarzyna rozejrzała się wokoło. – Biblioteka wyparowała…
– Raczej wyniesiono ją w skrzyniach. – Księżniczka przesunęła nogą zapomnianą w kącie drewnianą pakę.
– Ale gdzie jest strażnik?
Golem leżał na podeście schodów. Martwy, jeśli oczywiście można powiedzieć, że kiedykolwiek był naprawdę żywy. Pochyliły się nad ulepioną z gliny kukłą.
– Nie widać żadnych obrażeń – mruknęła Monika. – Zabił go prawdziwy fachowiec. Albo jego misja po prostu dobiegła końca. I co teraz? – Popatrzyła na przyjaciółkę bezradnie.
– Myślę, że trzeba po pierwsze, ustalić, kto to zrobił. – Wskazała puste półki. – Po drugie, dowiedzieć się, gdzie przeniesiono bibliotekę. Następnie dobrać się do księgozbioru i sprawdzić, jak zrobić sobie golema.
– Bardzo ambitnie – pochwaliła księżniczka. – Tylko jak? Masz jakiś trop?
– Zapytamy go.
– Jak?!
W oczach agentki błysnęło rozbawienie. Zadarła rękaw marynarki, odsłaniając wytoczone z gliny przedramię stwora.
– Uśmiercili go, wyskrobując ostatnią literę zaklęcia. – Pokazała ślad. – Dopiszemy ją. Gdy ożyje, powinien udzielić nam odpowiedzi…
– Świetny pomysł – prychnęła Monika. – Oczywiście wiesz, jaką literę dopisać?
– Z tego, co pamiętam, to alef. Tylko nie wiem, jak wygląda.
– Znam ten alfabet.
Ledwie księżniczka oderwała markera, glina nabrała kolorów, zamieniła się w żywe ciało. Starzec otworzył swoje dziwne, nieludzkie oczy i popatrzył na nie półprzytomnie.
– Kto mnie wyrywa z otchłani szeolu? – zapytał.
– To my, pamiętasz? Byłyśmy tu z Alchemikiem Sędziwojem – powiedziała Katarzyna.
Kiwnął głową na znak, że pamięta.
– Co tu się stało? – Zatoczyła ręką łuk, obejmując tym gestem całe pomieszczenie.
– Biblioteka uległa likwidacji – powiedział z namaszczeniem.
– A książki?
– Włączono je do innego księgozbioru. – Wzruszył ramionami. – Zresztą już wcześniej pozbawiono was
prawa korzystania z czytelni. To nasze sprawy, nie dla gojów.
– Alchemik zaginął – odezwała się Monika. – Musimy go odszukać. Planowałyśmy zbudować golema i puścić go jego tropem.
Starzec pokręcił głową.
– Nie uda wam się. Nawet jeśli poznacie zaklęcia, które nas ożywiają.
– Dlaczego? – zdziwiła się Kruszewska.
– Kobieta nie może rozkazywać golemowi. Odchodzę, mój czas dobiegł końca.
Wyjął z kieszeni mały nożyk i jednym ruchem zdarł całą inskrypcję z ręki.
I znowu leżała przed nimi tylko kupka gliny.
– Cholera! – zaklęła agentka. – Trudno, wynosimy się stąd.
Monika nachyliła się i uwolniła sprzedawczynię.
– Macie teraz niezłe zaplecze – mruknęła. – Możecie je zagospodarować, nikt nie powinien się przyczepić…
Wyszła na ulicę. Ochłonęła w ciągu kilku minut i omal nie złapała się za głowę. Co ona, u diabła, wyrabia!? Musi się opanować, ostatnio zbyt często pozwala się ponieść negatywnym emocjom…
Katarzyna, zmęczona poszukiwaniami, opadła ciężko w fotel.
– Mam dosyć – mruknęła. – Muszę wymyślić nowe kierunki natarcia.
– A ja bym się przeszła po mieście. Jakoś tak nudno siedzieć w czterech ścianach…
– Przecież dopiero co wróciłyśmy? – zdziwiła się agentka. – Ale jasne, idź się przewietrzyć. Albo wdepnij sobie do kina, telewizji nie oglądasz, jeszcze nam zdziczejesz.
– Uhum…
Monika wskoczyła w tramwaj, przejechała kilka przystanków. Zawróciła, wysiadła przy Plantach. Zamyśliła się. Nie bardzo wiedziała, dokąd ma iść. Ruszyła Floriańską, czuła dziwną potrzebę bycia między ludźmi. Przeszła przez Rynek, zajrzała archeologom do wykopów, podeszła pod Wawel, wspięła się na wzgórze i zeszła przez Smoczą Jamę. Pod murami zamku trwał festyn. Blaszana muzyczka dudniła z głośników, na rożnach pieczono kiełbaski. Strumieniami płynęło piwo.
I naraz poczuła, że z przyjemnością by się napiła. A tu figę. Spróbowała przy dwóch stoiskach, ale odprawili ją z kwitkiem jako nieletnią. Aż pokręciła głową ze zdumienia.
– Co ten naród się nagle taki praworządny zrobił? – westchnęła pod nosem.
– Kupię ci. – Natychmiast rozpoznała ten głos.
– Paweł? – Wytrzeszczyła oczy. – Skąd się tu wziąłeś?
– Mało się nie zanudziłem na śmierć, siedząc na wsi – wyjaśnił. – Wpadłem na pomysł, żeby się wyrwać na kilka dni do Krakowa. Spakowałem gotowe obrazy i przyjechałem.
– Miło od czasu do czasu spotkać dżentelmena. Po chwili wrócił z dwoma kuflami.
– Tu będziemy za bardzo na widoku. – Kiwnął nieznacznie w stronę przechadzających się opodal policjantów.
– Siądźmy na nabrzeżu – zaproponowała.
Usiedli na nagrzanych granitowych płytach. Upiła łyk piwa. Doskonałe, świeżutkie, prosto z browaru. Po Wiśle sunął statek wycieczkowy. Było jakoś tak sennie, ale przyjemnie.
– Zatańczymy? – zaproponował.
Dopiła kufel jednym haustem i pozwoliła, żeby pomógł jej wstać.
– Skąd wiesz, że umiem i lubię? – zapytała, gdy przeciskali się w stronę estrady.
– To widać – odpowiedział. – Masz w sobie wewnętrzny ogień, energię życiową płynącą jak wezbrany strumień.
Puściła do niego oko i uśmiechnęła się. Tańczył doskonale, dzielnie dotrzymywała mu kroku. Obserwowała go spod półprzymkniętych powiek. Przystojny, dobrze zbudowany, może tylko odrobinę zbyt szczupły. Twarz pociągła, oczy stalowoszare. Poruszał się z kocią gracją. Tańczyli do upadłego, prawie do dziewiątej wieczorem. Odprowadził ją do tramwaju. Szli i szli, księżniczce ze zmęczenia plątały się nogi.
– Spotkamy się jutro? – zagadnął.
– Nie wiem, czy będę się mogła wieczorem wyrwać, ale spróbuję. Może pod Empikiem na Rynku o osiemnastej?
Skinął głową, akceptując propozycję. Nadjechał tramwaj. Student popatrzył w oczy Moniki. Szybko musnęła wargami jego policzek i wskoczyła do pojazdu.
Potknęła się na schodkach wagonu, omal nie wybiła sobie zębów. Za dużo piwa? Gdzie tam, wszystko przecież wypociła w tańcu. Zmęczona jest po prostu i tyle. Opadła ciężko na wolne siedzenie. Teraz dopiero poczuła prawdziwe znużenie. Tytanicznym wysiłkiem uniknęła zaśnięcia. Wdrapanie się po schodach na drugie piętro zapamiętała jak przez mgłę. Agentka drzemała na wersalce. Księżniczka wzięła szybki prysznic i powlokła się do łóżka. Uaaa… To był wyczerpujący dzień.
Sympatyczny facet – pomyślała. I jaki zabójczo przystojny. A jak tańczy! A ten dzikus, Laszlo, z pewnością nie umie. Bo i gdzie niby miałby się nauczyć? W szałasie na hali z owieczkami?
Zasnęła momentalnie, jakby runęła w czarną studnię.