Pociąg wtoczył się na peron. Laszlo i Arminius opuścili wnętrze wagonu. Od morza wiała przyjemna bryza. Wyszli przed budynek dworca. Drewniane, piętrowe domy, szerokie ulice, wokoło miasta pierścień wzgórz.
– Ładnie tu. – Młody uśmiechnął się lekko.
– Ładnie – przyznał stary.
Ruszyli przed siebie. Nad kanałem przerzucony był most. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć na cumujące w dole łódki. Stare magazyny kupieckie stały na palach wyrastających prosto z wody. Poszli kawałek naprzód, potem skręcili w prawo. Wszystkie budynki wyglądały bardzo podobnie. Ściany z belek, obite zachodzącą na siebie, pomalowaną na biało klepką.
– Widzę tu raczej więcej pracy dla cieśli niż dla naszego Architekta, który chyba specjalizował się w monumentalnych budowlach z kamienia – mruknął Laszlo. – Wszystko z drewna.
– Pozory mogą mylić – odparł stary łowca. – Może to murowane, tylko obite tak, żeby wyglądało zgodniej z tradycją? Zresztą do centrum jest jeszcze kawałek…
Niebawem dotarli do maleńkiego hoteliku „Pod Wesołym Mnichem". Siedząca w recepcji panienka potwierdziła ich rezerwację. Dostali ładny pokój od strony ulicy.
– Godzinka na odpoczynek i idziemy na miasto – zadecydował Arminius. – Trzeba się trochę rozejrzeć, a potem czeka nas praca w archiwum.
– Gdzie? – Jego towarzysz wytrzeszczył oczy.
– Pogrzebiemy trochę, zanim dobierzemy się do naszego ptaszka, trzeba wszystko bardzo starannie zaplanować.
Poleżeli tę godzinkę na wygodnych tapczanach, ze stopami opartymi o zagłówki, co wedle Arminiusa miało przyspieszyć regenerację sił witalnych, i mogli ruszać. Powędrowali przez Trondheim i niebawem dotarli do katedry Nidaros. Szarą bryłę kościoła otaczał rozległy park. Stare drzewa szumiały cicho. Po wysypanych żwirem alejkach przechadzali się turyści.
– Dawny cmentarz – mruknął Arminius, rozglądając się wokoło. – Zniwelowany, ale…
– Wyczuwasz coś?
– Nic szczególnego. Oni nie są żywi. Ale miejsce jest ciekawe. Z wielu różnych przyczyn – dodał i zamilkł.
– Sądzisz, że Architekt z jakiegoś powodu lubi tu przebywać? Coś go tu przyciąga?
– Tak mi się wydaje. Ten kościół wielokrotnie płonął, ciąży nad nim swoiste fatum. Ale za każdym razem wznoszono go na nowo, upiększano, przywracano mu dawną świetność. Ostatnia odbudowa zakończyła się ledwie kilkadziesiąt lat temu.
– Czy za każdym razem przykładał do tego rękę?
– Nie wiem. Do większości zmian tak, ale czy do wszystkich? To między innymi musimy sprawdzić.
Jedna z kaplic opleciona została rusztowaniami. Robotnicy czyścili szary kamień i uzupełniali wykruszone spoiny między blokami. Ubrani byli w koszule z logo firmy na plecach.
– Nawet dziś, nawet w tej chwili, jego myśli kierują się ku tym murom. – Stary przyrodnik patrzył na nich chłodno i badawczo. – Można powiedzieć, że to dzieło jego życia. Chyba największa rzecz, jaką stworzył.
– A Hagia Sophia?
– Może nie był głównym architektem? A może i tam pojawia się co jakiś czas, by likwidować uszkodzenia. Tak czy siak, teraz jest tutaj i mamy szansę go dopaść.
– Sądzisz, że przyjdzie skontrolować stan robót? Byłaby okazja, żeby go sobie poobserwować.
– Niewykluczone. Ale na razie chodźmy pozwiedzać. O człowieku najlepiej opowiadają jego dzieła.
– O ile Architekt jest człowiekiem… – mruknął Laszlo pod nosem.
Minęli sklepik z pamiątkami, kupili bilety. Stanęli przed frontonem budynku, podziwiając umieszczone na gzymsach figury świętych.
– Jedna z największych budowli sakralnych świata, najdalej na północ wysunięta katolicka katedra – westchnął stary. – Przed reformacją siedziba arcybiskupia zawiadującego dziesiątkami parafii i klasztorów. A teraz bezczeszczą ją jakieś heretyki po Lutrze…
– Zorganizujmy krucjatę. – Laszlo na wszelki wypadek nie przyznał się, że sam jest luteraninem.
Wkroczyli do mrocznego wnętrza. Przeszli ogromną nawą przedzieloną szerokim transeptem.
– Kiedyś stała tu srebrna trumna ze zwłokami świętego Olafa i biło ocembrowane źródełko z cudowną wodą – powiedział Arminius. – Ech, czasy upadku…
Zajrzał do trzymanego w dłoni folderu. Obeszli boczne kaplice, przez długą chwilę podziwiali klejnoty koronne norweskich królów zamknięte w pancernej gablocie. Potem po stromych schodkach zeszli do krypty. Pomieszczenie było niskie. Masywne, kamienne filary podtrzymywały strop. Zgromadzono tu imponującą kolekcję średniowiecznych płyt nagrobnych i komemoratywnych.
– Przynajmniej raz został tu pochowany. – Laszlo zatrzymał się przed jedną z nich.
Przed wieloma dziesięcioleciami musiała być wpuszczona w posadzkę kościoła. Powierzchnię kamienia wygładziły tysiące stóp. Napisy wytarły się, podobnie jak wizerunek zmarłego. Pozostał tylko zarys sylwetki. Ale ciągle widać było filar dżed na piersi sportretowanego.
– Pochowany – powtórzył Arminius.
– Sądzisz, mistrzu, że to jedyna krypta? – Młody obrzucił wzrokiem pomieszczenie. Nisko sklepione przejścia prowadziły gdzieś dalej i dalej.
– Na pewno nie. Tę odkryto podczas odbudowy. Ale z pewnością jest ich dużo więcej.
– Skoro został tu choć raz pogrzebany, to może…?
– Sądzisz, że okresy, nazwijmy to, nieaktywności przesypia w którejś z krypt? Ciekawa koncepcja.
– Sprawdzimy?
– Trzeba by rozebrać kościół. – Arminius uśmiechnął się lekko. – Ale widzę w twoim rozumowaniu jedną drobną lukę.
– Bo…?
– Nie znamy charakteru tego stwora. Nie wiemy nic o jego biologii czy też bionekrozie. Pojawia się to tu, to tam, ale czy przesypia jakoś okresy, w których nigdzie nie stwierdziliśmy jego obecności, czy może cały czas wędruje po świecie?
– To też musimy sprawdzić.
– Oczywiście.
Wyszli z lochów i opuściwszy kościół, skierowali się w stronę kamiennych budynków opodal.
– Pałac biskupi – wyjaśnił łowca. – Muzeum archeologiczne i pracownie naukowe, ale nas bardziej interesuje archiwum i biblioteka.
Pół godziny później zasiedli w czytelni. Stary uruchomił czytnik. Dziewczyna obsługująca czytelników przyniosła mu kilka rolek mikrofilmów. Laszlo zagłębił się w grubej monografii dotyczącej odbudowy katedry. Żaden z nich nie znał norweskiego, wypisali więc na kartkach kilka słów kluczowych i obłożyli się słownikami.
Stanisława obejrzała uważnie resztki gąsiora. Zielonkawe szkło, miejscami grubsze, miejscami cieńsze, pełne bąbli powietrza, tu i ówdzie naznaczone ciemnymi plamami zanieczyszczeń. Stare. Dziedziczka mogła się oczywiście mylić, ale przypuszczała, że baniak pochodził z początków dziewiętnastego wieku, a kto wie, czy nie był starszy. W każdym razie wykonano go w czasach, gdy każdy kawałek szkła był cenny, a stłuczoną flaszkę, zamiast wyrzucić, przetapiano na coś nowego. Teraz zawartość. Ostrożnie ściągnęła kruszącą się w palcach powłokę starego wosku. Sznurka po tylu latach nie zdołała rozsupłać. Cztery grube zwitki wilgotnych papierzysk… W nozdrza uderzyła ją silna woń stęchlizny. Ostrożnie rozprostowała pierwszy. Akty własności Kruszewic, zaopatrzone w pieczęci cesarsko-królewskich kancelarii. Starsze dokumenty: wyciągi z ksiąg grodzkich, umowy kupna-sprzedaży, listy zastawne, jakieś weksle z końca osiemnastego stulecia.
– Gdyby uchwalono ustawę reprywatyzacyjną, miałybyśmy podkładkę do procesów o połowę tego powiatu – mruknęła.
Katarzyna w zadumie skinęła głową.
Drugi zwitek. Korespondencja, listy pisane różnymi charakterami pisma. Starsze i nowsze. Jeden opatrzony zamaszystym podpisem mistrza Michała, inny z autografem Jana III Sobieskiego. Instrukcje dla plenipotentów, sprawozdania, nawet kilka listów miłosnych. Znajoma kartka z ręcznie czerpanego papieru. Stanisława miała ochotę od razu schować ją pod obrus, ale powstrzymała się. Kuzynka, zafascynowana odkryciem, nie zwróciła uwagi na czerwień jej policzków. Dwa pozostałe pliki to część kronik majątku. Pierwszy, kilkadziesiąt kart bardzo chropawego papieru, pochodzi z Kruszewic Nowych. Drugi, dużo grubszy, powstał po powrocie na dawne śmieci. Niestety, nasiąkł wilgocią i tusz nieco się porozlewał.
– Trzeba będzie wysuszyć i zakonserwować – zauważyła Katarzyna. – Sądzę, że nawet da się odczytać…
– No, nie wiem. – Stanisława pokręciła z powątpiewaniem głową, patrząc na stronice zapisane niewprawnym pismem jej ojca. – Plamy zajmują sporą powierzchnię.
– Zaczniemy od zeskanowania tego z dużą głębią kolorów – zadecydowała agentka. – I spróbujemy wyciągnąć coś za pomocą zabaw kontrastem. Jeśli to nie pomoże, zrobimy zdjęcia w podczerwieni i ultrafiolecie.
– A jeśli i to nic nie da? – zaciekawiła się Monika, stając w drzwiach.
Musiała usłyszeć koniec rozmowy…
– Termowizja, rentgen i inne takie – uśmiechnęła się Katarzyna. – Ale na razie trzeba po prostu delikatnie to wysuszyć. A potem napiszemy historię rodu. – Spojrzała spod oka na kuzynkę.
– Nieczęsto bywałam w domu – powiedziała Stanisława – ale pomogę ci. W dokumentach z pewnością nie ma wszystkiego.
Przebudzenie nie należało do szczególnie przyjemnych. Leżał na czymś twardym i nierównym. Otworzył oczy. Przetoczył wzrokiem wokoło. Niewielka cela, solidne sciany z czerwonej cegły. Zamurowane okienko. Nieduże drzwi, drewniane, ale okute metalem. Pod sufitem zapalona goła żarówka, obok kamerka przemysłowa i głośnik. Podłoga też ceglana, położona raczej krzywo, na ścianach zacieki. Instynkt podpowiedział mu, że znajduje się pod ziemią. Pociągnął nosem. Paskudna, piwniczna woń… Nie, nie do końca piwniczna. Powietrze jest stęchłe, ale nie czuć w nim pleśni, gnijących kartofli ani zbutwiałego drewna. Ciekawe.
– Witamy serdecznie – wychrypiał głośnik. – Mistrzu Michale, jesteśmy szczęśliwi, widząc cię w naszych skromnych progach.
– Kim jesteście? – zapytał Sędziwój.
– Zgadnij…
W zasadzie nie było to trudne. Niewielu wrogów poznało jego tożsamość.
– Bractwo Drugiej Drogi – mruknął pod nosem, ale mikrofon był na tyle czuły, że zdołał to wychwycić.
– Do usług, mistrzu.
Tylko wrodzona kultura powstrzymała go przed ciśnięciem soczystej wiązanki. Ci, których poranili z Laszlo w potyczce, nie wzięli udziału w ostatecznym starciu na podwórzu kamienicy. Jak mógł o nich zapomnieć?
– Czego chcecie? – syknął. – Zdaje się, że przez was spóźniłem się na samolot. – Dotknął przegubu, ale po zegarku zostało tylko wspomnienie.
– Skrywasz, mistrzu, pewien sekret, który, naszym zdaniem, powinien służyć ogółowi.
– To znaczy wam? – westchnął.
– No właśnie. Nam jako reprezentantom ogółu.
– Kim jesteś? Lubię rozmawiać z ludźmi, których potrafię jakoś nazwać. – Alchemik zlustrował ściany swojego więzienia.
– Wilk, Wielki Mistrz Bractwa Pierwszej Drogi.
– Drugiej Drogi. – Przekora nie opuszczała go nawet w tak paskudnej sytuacji.
– Nie ma żadnego racjonalnego powodu, byśmy stosowali twoją terminologię. Zresztą jest to bez znaczenia. Chcemy posiadać wiedzę o stosowaniu obu metod pozyskania kruszcu. Oraz, oczywiście, zdobyć nieśmiertelność, którą daje czerwona tynktura. W zamian darujemy ci życie i nawet zwrócimy wolność.
– Wzrusza mnie wasza hojność – rzucił z sarkazmem. – A jeśli odmówię?
– Na początek, dla podkreślenia wagi naszych słów, przez tydzień nie damy ci nic do żarcia. Jeśli to nie pomoże, no cóż, przez ostatnie stulecia opracowano szereg nowych, interesujących metod zadawania niewyobrażalnych wręcz cierpień. Zamierzamy wypróbować kilka najbardziej widowiskowych.
– Zatem zacznijmy od tego tygodnia głodówki. -Mistrz Michał wzruszył ramionami. – Pozwolicie, że potraktuję to terapeutycznie, niedostatek kalorii jest niekiedy pożądany.
– Wody też nie dostaniesz – warknął głośnik i zapadła cisza.
Żarówka zgasła. Alchemik pokręcił głową i westchnął ciężko. Obszukał kieszenie. Były puste. Prześladowcy nie zaniedbali niczego, zabrali mu też pasek od spodni, buty zniknęły. Nie miał przy sobie nic metalowego. Podszedł do drzwi i zbadał ich konstrukcję. Otwierały się do środka, solidne drewno okute zardzewiałą nieco blachą, ładnych szpar, dopasowane idealnie… Tędy się nie wystanie. Opukał ściany. Tu też żadnej fuszerki, stara, wapienna zaprawa skamieniała na amen, cegły wypalono nieomal jak klinkier. Przymknął oczy, wywołując z pamięci obraz celi. Kamera ma metalowy wspornik, można by nim wiercić w murze, ale wisi dobre trzy i pół metra nad podłogą. Nie da rady doskoczyć.
A zatem trzeba przeczekać… Raz już zdarzyło mu się znaleźć w podobnych tarapatach. Dawno, dawno temu, gdy pechowy splot wypadków zaniósł go do katowni gestapo. Jeśli wtedy mu się udało, to i teraz sobie poradzi. Zdjął kurtkę i spodnie, położył je na podłodze. Temperatura jest odpowiednia, ale należy unikać wilgoci. Oderwał od koszuli pasek materiału, przedarł go na cztery części, zwinął ciasno, zatkał sobie uszy i nozdrza. Położył się na wznak. Myśli biegły leniwie, puls uspokoił się, zwolnił. Jedno uderzenie serca na dziesięć sekund, jedno na trzydzieści, jedno na minutę… W tym momencie przerwał na chwilę, by połknąć język. Wytracił ciepło, dostosowując się do temperatury otoczenia. Plus dziesięć stopni wystarczy. Wszystkie czynności fizjologiczne zwolniły. Dobrze, że nic nie jadł od wczorajszej kolacji. Jedno uderzenie serca na pięć minut… Myśli gasły, aż pogrążył się w głębokim transie.
Stary cieśla przyjechał do wsi na rozklekotanym motorowerze. Katarzyna na ten widok wybałuszyła oczy. Staruszek mimo dziewięciu krzyżyków na plecach doskonale sobie radził z tym środkiem lokomocji. Niespiesznie ruszył w stronę oczyszczonego już fundamentu.
– W szeregu zbiórka! – zakomenderowała Monika.
– Że co? – zdziwił się Heniek, ale groźny wzrok dziewczyny szybko przywrócił mu zdolność wykonywania poleceń.
– Baczność! Czapki z głów! – wydarła się na nich. – Prezentuj broń!
Ustawili się jak pod sznurek, szpadle złapali niczym żołnierze na paradach, gdy trzymają karabiny. Pan Anzelm uśmiechnął się lekko do dziewczyny i popatrzył na robotników. Skrzywił się demonstracyjnie.
– Do roboty – rzuciła pod ich adresem. Wrócili do kopania rowu.
– Wasza wysokość! – Cieśla bez wahania rozpoznał w niej arystokratkę. – Proszę mnie oprowadzić.
– Fundament z bloczków wapiennych, otoczony murkiem granitowym – zaraportowała. – Ganek od strony wsi.
Wyjął z kieszeni nóż, zbadał spoiny w kilku miejscach.
– Umieli kiedyś budować. – Pokręcił głową. – Wapno związało na kamień. Tu i ówdzie trzeba podbetonować i możemy stawiać, choćby jutro… A właściwie moglibyśmy. – Spojrzał na podwładnych, którzy wykorzystując fakt, iż Monika jest zajęta, oparli się o łopaty.
– To prawda – westchnęła. – Wszystko robią tylko pod przymusem… O, jest i dziedziczka…
– Witaj. – Stanisława uśmiechnęła się do starego. – Transport będzie na rano. Przyjadą i zapakują wszystko, co trzeba. Problem w tym, że nie mamy dobrych cieśli.
– Pozwoliłem sobie wezwać własnych. Dwaj mili górale z ukraińskich Karpat. Trzeba im będzie tylko trochę zapłacić. Niewiele, bo głównie zależy im na nauce fachu. Cztery lata mnie męczyli, żebym ich wziął do terminu.
– Oczywiście – uspokoiła go. – Kiedy się ich spodziewać?
– Wyruszyli wczoraj po południu, może dziś dotrą, może jutro rano. Ech – westchnął. – Nie sądziłem, że kiedyś jeszcze będę budował dwory. Czuję, jak krew żywiej krąży mi w żyłach…
– Czy cech jeszcze istnieje? – zainteresowała się Monika.
– Nie sądzę. Ostatni kontakt miałem z nimi ponad trzydzieści lat temu – wyjaśnił. – Ale tamci jakoś się o mnie zwiedzieli. A zatem do jutra.
Wsiadł na swój motor i po chwili już mknął przez dolinę otulony mgiełką zjadliwie cuchnących spalin.
Nad osadą zapadał ciepły, letni zmierzch, gdy na drodze pojawił się koszmarnie zdezelowany duży fiat. Boki pojazdu znaczyły bąble rozwijającej się pod lakierem korozji. Silnik rzęził jak potępieniec.
– Oho! – Stanisława oderwała wzrok od mięsiwa piekącego się na grillu. – Zdaje się, nasza ekipa przybywa.
Gruchot przejechał przez wieś, wyjąc silnikiem, pokonał stok wzgórza i wreszcie zatrzymał się z piskiem o rzut kamieniem od placu przyszłej budowy. Upiornie zgrzytnął zaciągany hamulec, po czym z jękiem zarośniętych rdzą zawiasów otworzyły się drzwiczki.
Z wnętrza wygramolili się dwaj młodzieńcy, jeden wysoki i szczupły, drugi prawdziwy olbrzym, szeroki w barach jak szafa. Wrodzone poczucie elegancji nakazywało im noszenie haftowanych huculskich koszul i ortalionowych spodni od dresu. Do brązowych mokasynów ze smakiem dobrali oślepiająco białe skarpetki, na przegubach dłoni dyskretnie połyskiwały tureckie podróbki szwajcarskich zegarków. Jeden miał na głowie nieprawdopodobnie wyszmelcowany kowbojski kapelusz, drugiego zawiązana fantazyjnie chustka upodabniała do pirata.
– Barinia Kruszewska, my som… – zaczął ten potężniejszy głuchym, gardłowym głosem, podczas gdy jego żylasty towarzysz wykonał głęboki ukłon, zamiatając kapeluszem ziemię.
– Pani wybaczy – odezwał się po polsku, ze śpiewnym, kresowym akcentem. – Mój brat nie włada, niestety, piękną mową Słowackiego i Mickiewicza. Ale nieźle rozumie…
– Cieśle do budowy dworu – domyśliła się Stanisława natychmiast. – Zaczniemy jutro – przeszła płynnie na ukraiński. – Na razie zapraszam na kolację.
Jej przyjaciółki przesunęły się, robiąc miejsce przy grillu.
– Pawło Miedwiedczuk – przedstawił się olbrzym w chustce.
– A ja jestem Ihor – dodał szczupły. Dziewczyny wymieniły swoje imiona. Monika wzięte bochenek chleba, pocięła go na grube pajdy. Mięso już dochodziło. Przybysze przynieśli z samochodu dwie butelki mołdawskiego wina.
Rozklekotany star przyjechał o ósmej rano. Czeczeńcy musieli pakować go przez pół nocy. Teraz sprawnie zabrali się do wyładunku. Obaj Ukraińcy wygramolili się ze swojego samochodu i raźno ruszyli do pomocy. Wreszcie pusta ciężarówka zawróciła po następną partię belek. Anzelm przyjechał na swoim komarku. Spomiędzy belek wyciągnął przywiezioną przez Czeczeńców torbę narzędzi. Dziwne, archaicznie wyglądające dłuta, świdry, jakieś nieduże siekierki, trochę nowoczesnego sprzętu, profesjonalne piły tarczowe i wiertarki firmy, której nazwy agentka nigdy nawet nie słyszała.
Stanisława rozwinęła kilka trzydziestometrowych przedłużaczy i uruchomiła agregat prądotwórczy. Stary mistrz i obaj cieśle obnażyli głowy. Czeczeńcy rozłożyli dywaniki, a potem uderzyli czołami w stronę Mekki. Chwila modlitwy przed rozpoczęciem pracy. Anzelm zapalił kaganek i obszedł fundament dookoła. Niech ogień oczyści to miejsce. Obmiótł schody i z szacunkiem dotknął dłonią znaku dżed wykutego na jednym ze stopni.
– Monika mówi, że to gmerk, czyli znak architekta – powiedziała Katarzyna.
– I to nie byle jakiego. – W głosie starego zabrzmiał głęboki szacunek. – Samego założyciela naszego cechu, Hirama, wielkiego budowniczego świątyni Salomona. Uczyniony jego ręką…
– E, może ktoś inny sobie przywłaszczył – mruknęła. – Nie sądzę, żeby ten kamień przywieziono aż z Jerozolimy.
Stary uśmiechnął się kpiąco, ale nic nie powiedział. W niedużym plastikowym kubełku wymieszali trochę dziwnej zaprawy, pokryli kamienie i zaczęli układać belki. Kładli je w dwa rzędy, zostawiając tylko niewielki odstęp. Pierwsza warstwa, druga… Stary mierzył i zaznaczał na drewnie linie cięcia. Agentka i alchemiczka poszły do sadu i zabrały się do pracy. Monika zaczęła nosić ciężkie kłody. Na ten widok brwi Ihora uniosły się do góry. Nic nie powiedział, ale od czasu do czasu rzucał jej badawcze spojrzenie. W wolnej chwili szepnął coś bratu. Starali się ani na moment nie odwracać do niej plecami. W końcu zauważyła. Stanęła przed Pawłem, wzięła się pod boki.
– No i co? – zagadnęła. – Coś się wam nie podoba? Olbrzym zacisnął tylko pięści.
– Chto ty? Upir czi wowkułaka. - zapytał Ihor. Rozejrzała się za Stanisławą.
– Pyta, czy jesteś wampirem, czy wilkołakiem – wyjaśniła pogodnie alchemiczka.
– Sam zgadnij. – Księżniczka uniosła język i strzeliła w powietrze ssawką.
Ihor jednym susem znalazł się między nimi i zasłoniwszy brata własnym ciałem, dobył z pochwy sztylet. Nie atakował, czekał skupiony, i tylko krople potu pojawiły mu się na skroni. Pawło, wyglądając nad jego ramieniem, otworzył usta w olśniewającym uśmiechu. Wszystkie zęby miał trójkątne. I było ich naprawdę dużo.
– Mojej przyjaciółki się czepiasz, a twój brat to zdaje się czuchajster - warknęła dziedziczka.
– Może byście się tak wzięli do roboty? – Anzelm nadszedł, zwijając taśmę mierniczą. – Jak dotąd nikt chyba nie obudził się zjedzony ani pogryziony? Więc po co się kłócić?
– Dobra, dobra. – Ihor uśmiechnął się lekko. – Gryźć nie będziesz?
– Nie używam ludzi – prychnęła Monika. Schował nóż. W południe Czeczeńcy przywieźli resztę drewna i już zostali do pomocy. Do pierwszej ściany wyrosły blisko metr w górę. Stary chodził z wiertarką i robił dziury, a jego dwaj pomocnicy wbijali w nie kołki. Jak do tej pory nie użyli ani jednego gwoździa. Monika pomagała im, poranne nieporozumienia poszły w niepamięć.
Kruszewskie zabrały się do robienia obiadu. Katarzyna pozbierała niepotrzebne obrzynki desek i dorzuciła na grill. Płomień liznął je po wierzchu i przygasł. Spróbowała rozdmuchać żar, ale nic to nie dało. Po prostu nie chciały się palić.
– Co za licho?
Grube, sosnowe polano leżące obok zajęło się bez trudu.
– Dobre drewno budowlane – powiedziała przechodząca obok księżniczka. – To się nie zapali.
– Nasączone impregnatem czy co?
– Nie. Są w roku specjalne dni. Księżyc musi być w odpowiedniej fazie. W dzień się wybiera drzewa, bo nie wszystkie się nadają, a nocą o określonej godzinie ścina. Takie drewno potem się nie pali.
– Bzdury gadasz. – Agentka polała kawałek deski rozpałką i wsadziła do ognia.
Buchnął płomień, powierzchnia okopciła się, a potem wszystko zgasło.
– Kurde!
– I właśnie dlatego takim jak Anzelm płacono czasem nawet tyle złota, ile ważyli. – Monika uśmiechnęła się lekko, widząc jej furię. – Spróbuj termitem – doradziła.
– Tylko może lepiej po obiedzie – mruknęła Stanisława, rozkładając kiełbasę na ruszcie.
– Mhm… – Jej kuzynka po raz kolejny stwierdziła, że niewiele jeszcze wie o życiu. – O co chodziło z tymi zębami?
– Pawło jest czuchajstrem.
– Co za diabeł?
– Oj tam, zaraz diabeł, nie przesadzajmy. Czasem wśród Hucułów rodzą się tacy. Mają ostre zęby i rosną strasznie wielcy. Dawniej wyganiano ich, żeby żyli w lasach.
– Zwykła anomalia genetyczna?
– Mniej więcej jak w przypadku Moniki.
Informatyczka poczuła straszliwy zamęt w głowie.
– Wilkołaki też istnieją? Może jeszcze elfy i krasnoludy? – prychnęła.
– Może teraz, gdy nie gotuje się już często na piecu, wymarły. Wilków też już nie ma tak dużo…
– Co ma piernik do wiatraka?
– Wilkołak rodzi się, gdy kobieta nie uważa i kawałek węgla wpada jej do garnka podczas gotowania wigilijnej wieczerzy. Drugim sposobem jest zjedzenie mięsa ze zwierzęcia, które rozszarpały wilki. Jeśli potem urodzi dziecko… Tak przynajmniej opowiadali. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam oborotnia, choć w dzieciństwie dużo się o nich nasłuchałam.
Po obiedzie praca ruszyła z kopyta. Agentka z niedowierzaniem patrzyła, jak ściany rosną w oczach. Z drugiej strony, odpowiednio ponacinane, świetnie spasowane belki łączyło się równie łatwo jak klocki lego. I pracowało tu jednocześnie kilkunastu fachowców. Skończyli o dziewiątej.
– Tydzień takiej roboty i będziecie mogły już mieszkać – stwierdził Anzelm z zadowoleniem. – Umów hydraulika na środę.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Stanisława.
Stary majster wsiadł na motorower i pojechał. Czeczeńcy zapakowali się na ciężarówkę i również ulotnili.
– Uaaa… – Katarzyna przeciągnęła się. – Sporo zrobiliśmy. Pora odpocząć.
– A ja się przewietrzę. – Monika tęsknie spojrzała w stronę konia przypalikowanego na łące.
Kilka minut później znikała już na skraju lasu. Kruszewskie odprowadziły ją spojrzeniami.
Dziewczyna kolanami ścisnęła klacz. Konik posłusznie zatrzymał się, zeskoczyła z siodła. Tak. Wzrok jej nie mylił, na ściółce pod drzewem leżało poroże jelenia. Podniosła je, złapała za końce i lekko zgięła. Musi tu leżeć od wiosny, ale na pewno nie jest starsze. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Z pochwy na łydce wyjęła bułatowy sztylet i ostrożnie nacięła róg. Idealny. Przytroczyła znalezisko do siodła. Teraz jeszcze odpowiednie drewno. W lesie rośnie kilka cisów, ale są zbyt marne, by mogły się nadać do jej celów. Zresztą, zdaje się, tu, w Polsce, są pod ścisłą ochroną. Zamyśliła się. Korzeń brzozy? Skoro nie ma nic lepszego…
Na placu budowy nie było nikogo. Ukraińcy myli się nad rzeczką, dziewczyny robiły kolację. Wszystkie narzędzia pod ręką, a zatem do dzieła. Imadło, laubzega… Dawno tego nie robiła, ostatni raz jakieś cztery stulecia temu, ale szybko sobie wszystko przypomniała. Niektórych rzeczy jej brakuje. Na przykład nie ma jelenich ścięgien. Czym można je zastąpić? Pod płotem poniewierały się resztki połamanych nart. Ciekawe, kto je tu zgubił. Włókno szklane? Od biedy może być. Elementy trzymają się wzajemnie dzięki skomplikowanemu systemowi nacięć. W zasadzie nie musiała ich nawet kleić, ale skoro akurat miała pod ręką szybkowiążącą żywicę epoksydową… Koń stracił z ogona kilka kosmyków włosów. Splotła cięciwę w warkoczyk i natarła woskiem. Na strzały idealnie nadały się bambusowe pręty przywiezione ze sklepu ogrodniczego.
Naciągnęła potężnie i wypuściła strzałę, by zobaczyć, jak niesie. Łuk z poroża jelenia. Przypomina te, którymi w dzieciństwie polowała na sarny daleko stąd, w lesistej krainie, którą potem nazwano Bośnią. Nie jest tak dobry, jak robione przez specjalistów, ale przecież nie musi strzelać z niego do ludzi. Pojawiła się na kolacji z bronią w dłoni.
– Chcesz sobie poćwiczyć strzelanie do tarczy? -zdziwiła się Katarzyna.
Jej kuzynka ujęła łuk i wypróbowała.
– Mocny – pochwaliła. – Pójdziemy zapolować na dziki?
– Można i na dziki – uśmiechnęła się księżniczka. – Choć myślałam raczej o drobniejszej zwierzynie. W tym waszym lesie jest masa królików, a na łąkach widziałam bażanty.
– Kłusownictwo – ziewnęła Katarzyna. – Przestępstwo kryminalne, zagrożone karą pozbawienia wolności do trzech lat lub karą grzywny w wysokości…
– No co ty? – zdumiała się Monika. – Na własnej ziemi polować nie można?
– Takie bzdurne przepisy tu obowiązują – prychnęła Stanisława. – Prawa własności są w tym kraju deptane. Uważaj więc, żeby nikt obcy cię nie przyłapał. A jakby ktoś pytał, powiedz, że bawisz się w Indian.
Ukraińcy wygrzebali się z samochodu o szóstej rano. Ochlapali twarze w rzece, zjedli kilka kanapek przygotowanych przez Katarzynę i wzięli się do roboty. Księżniczka przeszła się po barakach, postawiła na nogi swoich robotników i zagoniła do przygotowywania rowów pod rury. Pierwszy wykop biegł w stronę stawu, dwór będzie brał wodę blisko źródła. Drugi, na ścieki, kończył się chwilowo sporą dziurą w ziemi. Szambo biologiczne dowiozą i zainstalują dopiero za kilka dni.
Tubylcy kopali, przeklinając, kac strasznie dawał im się we znaki. Co jakiś czas spoglądali w stronę dworu. Obaj cieśle, nie czekając na pryncypała, zwijali się jak w ukropie. Zaraz też pojawili się Czeczeńcy z kolejną ciężarówką belek. I też zakasali rękawy.
– Ła-mi-strajki – stary Maciej wydukał zapamiętane w młodości słowo. – I gdzie im się tak spieszy?
– Lubią pracować – odparła Monika.
– Hy, hy, hy, frajerzy! – Heniek parsknął śmiechem.
Po chwili wtórowali mu pozostali. Księżniczce opadły ręce. Czuła, że jakiekolwiek porozumienie jest kompletnie niemożliwe. Do obiadu skończyli pracę i poszli do swoich chałup.
Wracała na plac budowy głęboko zamyślona. Do popołudnia ściany podciągnięto już prawie pod dach. Anzelm uśmiechnął się lekko. Ulubiona robota przywróciła mu siły, zdjęła co najmniej dwa krzyżyki z pleców. Wymieniając uprzejmości z dziewczyną, nie przerwał ani na moment swojej pracy. Operując z ogromną wprawą toporkiem, obrabiał grubą belkę.
– Idę pojeździć – oznajmiła księżniczka. – Konika trochę przewietrzę… O której będzie kolacja?
– Jak ją zrobisz – burknęła Katarzyna.
– No to o dziewiątej – zadecydowała z uśmiechem. Nie potrafiły się na nią gniewać. Założyła klaczy damskie siodło i tyle ją widziały.
– Dzikie dziecko – westchnęła agentka. – Więcej się po lasach włóczy, niż w domu siedzi.
– Jak ja w jej wieku – mruknęła alchemiczka. – A, nieważne… – Przypomniała sobie, kiedy urodziła się ich przyjaciółka.
Pół kilometra dalej Monika zeskoczyła z klaczy i złapała za uzdę. Koń położył jej głowę na ramieniu. Tu, ze szczytu wzgórza, osadę widać było jak na dłoni. Dziedziczka tchnęła życie w tę zapomnianą przez ludzi dolinę.
Mały trak huczał ponuro, tnąc grube belki. Obsługujący go mężczyźni z wprawą obracali ciężkimi klocami, łapiąc je za pomocą siekierek trochę podobnych do góralskich ciupag.
Woda wypływała ze szczeliny pomiędzy głazami. Nieco niżej w zamierzchłej przeszłości wykopano spory zbiornik. Kto go zbudował? Kiedy? Jego brzegi wyłożono niedużymi kamieniami, dno pokryte drobniutkim żwirem wydawało się idealnie równe. W najgłębszym miejscu sadzawka miała może ze trzy metry przy dwudziestu metrach średnicy. Woda była cudownie przejrzysta. Trzeba będzie go tylko pogłębić, muł rozwiezie się na pola. Solidne fundamenty młyna wymagają podbetonowania. Na przepuście, w miejscu, gdzie kiedyś kręciło się koło, można by zainstalować niewielką turbinę. Wieś będzie miała prąd za darmo.
Dziewczyna puściła klacz, aby mogła się napić, a sama zzuła buty i zamoczyła stopy w wodzie. Nagrzana przez cały dzień była przyjemnie ciepła. Staw jest podobny do sadzawki, nad którą przeszła inicjację. Dawno, dawno temu, daleko stąd… Tylko woda jest dużo chłodniejsza, a na brzegu nie ma ruin antycznej willi.
Księżniczka wahała się tylko przez chwilę. Wszyscy zajęci są pracą, nikt jej nie zobaczy. Zrzuciła ubranie i, całkiem naga, ostrożnie się zanurzyła. Przyjemnie było zmyć pot i kurz. Czuła gładkie kamienie pod stopami, woda zamknęła się wokół jej drobnych, kształtnych piersi, nieoczekiwana pieszczota przeszyła ciało słodkim dreszczem. Zanurkowała. Zeszła prawie do dna, poczuła ciężar, miły ucisk w płucach, szum w uszach… Trzy minuty na wstrzymanym oddechu wystarczą. Wybiła się na powierzchnię i znowu dała nurka.
Coś błysnęło na dnie. Poblask słońca na kawałku szkła? Nie… Dłoń przegrzebała kamyczki. Nic. Monika wynurzyła się, zaczerpnęła potężny haust powietrza i ponownie zanurkowała. Gdzie to było? Charakterystyczny kawałek czerwonego granitu. Obok? Zanurzyła dłoń w żwirze. Mogła wstrzymać oddech na bardzo długo, ale niebawem znowu zaczęło brakować jej powietrza. Naraz poczuła pod palcami jakiś kształt. Sznurek? Nie było już czasu sprawdzać. Wypłynęła.
Dłuższą chwilę patrzyła zdumiona na swoje znalezisko. Na grubym, złotym łańcuszku połyskiwał spory kamień, oprawiony także w złoto. Zważyła łup w dłoni, pięćdziesiąt gramów, może więcej. Ktoś to zgubił? Kruszec był ciemny, pewnie bardzo długo leżał w mule… Przyjrzała się kamieniowi. W ciągu swojego długiego życia trzymała w rękach niezliczoną ilość rozmaitych klejnotów. Nauczyła się je rozpoznawać. Na pierwszy rzut oka odróżniała oliwiny od szmaragdów, szlifowane granaty od rubinów. Ale co to, u licha, jest? No nic, zbada to na spokojnie w domu.
Ciągle była naga, zresztą i tak nie miała w sukience odpowiedniej kieszeni, więc zawiesiła łańcuszek na szyi. Pogładziła konia po nosie. Klacz ostrzegawczo położyła uszy po sobie.
Szósty zmysł podpowiedział księżniczce, że jest obserwowana. Błyskawicznym ruchem sięgnęła po łuk i kołczan. Obróciła się na pięcie od razu gotowa do strzału. Zostawi podglądaczowi pamiątkę na całe życie. Szybkim spojrzeniem zlustrowała krzewy i zagajnik. Pusto. Pochyliła się, celując pod końskim brzuchem, ale także po drugiej stronie nikogo nie dostrzegła. Dziwne…
Założyła sukienkę na gołe ciało i teraz już spokojnie zabrała się za badanie okolicy. Z daleka niósł się warkot traka, ale poza tym panowała cisza. Dziewczyna wskoczyła na siodło, zatoczyła krąg wokół źródła. Ani żywego ducha. Spod nóg klaczy wyrwał się spłoszony królik. Od wielu godzin nikogo tu nie było… A może ktoś, przechodząc opodal, rzucił jedno spojrzenie w stronę stawu, zobaczywszy nagą dziewczynę, kulturalnie odwrócił wzrok i poszedł dalej? Nie, chyba nie… Zawróciła, pozbierała bieliznę i ponownie wskoczyła na konia. Gdy zjeżdżała w dolinę, powiał wiatr. Mokre włosy ciężko opadały jej na ramiona.
Obaj Ukraińcy pod kierunkiem starego Anzelma nacinali w belkach specjalne zamki. Tak wzmocnione zręby chat bez trudu oprą się nawet bardzo silnym wichrom. Na widok księżniczki przerwali robotę i uśmiechnęli się. Skinęła im głową.
Stanisława ujęła klejnot w dłoń.
– Dziwne – mruknęła. – Nie znam takiego kamienia…
– Hmmm – zadumała się Katarzyna, przejmując błyskotkę. – Czerwony jak rubin…
Zapatrzyła się w skomplikowany wzór z zielonych plamek i złocistych prążków wybiegających z wnętrza kamienia ku krawędziom.
– Może jakiś syntetyk? – podsunęła. – Z tlenków glinu pod wysokim ciśnieniem robią różne ciekawostki.
– Oprawa i łańcuszek wyglądają na bardzo stare – zaoponowała jej kuzynka. – Wszystkie szczegóły są grube, toporne… Nawet mnie wydaje się archaiczny. Szlif fasetowy, myślę, że ten drobiazg może pochodzić z piętnastego wieku. A kto wie, czy nie jest starszy.
– Nie przypomina wyrobów bizantyjskich ani bałkańskich – stwierdziła księżniczka. – Jest na to zbyt prymitywny. Nie widziałam nigdy niczego podobnego.
– Kaukaz? – podsunęła agentka. – A może dalej na wschód?
– Ani Gruzja, ani Armenia. Ozdoby z Wielkiego Stepu i Ałtaju też miewałam w ręce… – Monika pokręciła głową.
– Ani arabskie, ani etiopskie… A niech mnie – żachnęła się alchemiczka. – Może jakiś miejscowy kowal bawił się kruszcem? Tylko to szkiełko…
– Przecież nie spadło z kosmosu – uśmiechnęła się agentka.
Obie jej przyjaciółki podniosły głowy tknięte jedną myślą.
– Skądś musiało się wziąć – powiedziała Stanisława. – Nieznany kamień, może wykonany syntetycznie… Tamci zgubili, nasi znaleźli i oszlifowali.
– Ufoludków nie ma – stwierdziła stanowczo Katarzyna.
Żadna nie odpowiedziała, ale obie zadumały się głęboko. Wreszcie Stanisława wyjęła z torebki aparat cyfrowy.
– Poślę zdjęcie Alchemikowi – zadecydowała. – Może on będzie wiedział? A na razie trzeba coś konkretnie zaplanować…
Rozłożyły na stole zaimprowizowaną mapkę okolicy.
– Mamy tu ładny południowy stok wzgórza. – Katarzyna stuknęła ołówkiem. – Sądzę, że spróbujemy założyć tu winnicę. Jeśli kiedyś zliberalizują przepisy, oprócz wina będzie można też pomyśleć o produkcji koniaku.
– Albo i od razu. – Stasia uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Tak czy siak, pierwsze plony z tych winorośli będą za pięć lat – ostudziła ją agentka. – Po drugie, tu rosną pigwy. – Zaznaczyła obszar. – Rosną dziko i bez sensu.
– Co radzisz?
– Rozsadzimy krzewy tutaj. – Zakreskowała stok za dworkiem. – To wprawdzie dzika odmiana, ale przy dobrym nawożeniu powinnyśmy poprawić plony. Ciekawe, ile tego będzie jesienią.
– Zawiązków owoców jest dużo – uspokoiła ją kuzynka. – To powinien być dobry rok. Teraz dereń.
– Kilkadziesiąt dużych krzaków. I też powinien być w tym roku urodzaj.
– Dereniówka, powiadasz?
– Nie tylko. – Alchemiczka przez chwilę grzebała w pamięci. – O, jeszcze robiliśmy z niego sos do mięsa.
– Tak czy inaczej, krzaki trzeba rozsadzić. Zobaczyć, czy są odrosty, zwiększyć powierzchnię uprawy. Ale to jesienią. Co by tu jeszcze? Nasadzimy orzechów, ale zaowocują chyba dopiero po paru latach… Może olej z wiesiołka? Obsiejemy wiosną pola, jeśli tylko uda się zdobyć ziarno.
– A kto by pił takie paskudztwo? – Kuzynka spojrzała na nią zaskoczona.
– Miłośnicy medycyny naturalnej. Pasieka? Łąk w okolicy cała masa. I lipy rosną. Miodu pitnego też można…
Alchemiczka spojrzała na kuzynkę spod oka.
– Co ty bez przerwy z tym alkoholem? – zaciekawiła się. – Chcesz chłopów rozpijać?
– Nie, po prostu myślę ekonomicznie, na co w tym kraju idzie najwięcej pieniędzy, a co do rozpijania, to może warto postawić u wylotu doliny karczmę?
– Dla tych denaturatowców?
– Nie, zastanawiam się nad agroturystyką. Wiesz, stadnina koni, hipoterapia, przy okazji poszłoby trochę rękodzieła. Miejsce ładne… I niedaleko szlaków komunikacyjnych.
– Do diaska! – Alchemiczka wstała i przeszła się po izbie, jakby w ten sposób chciała wyładować rozpierającą ją energię. – Ty to masz głowę…
– A zatem… – Katarzyna zaznaczała na planie kolejne budynki. – Mała garncarnia, huta szkła, fabryczka przetworów, stajnia, suszarnia ziół i olejarnia, kilka chałupek dla turystów, kuźnia, mała stolarnia…
– Tartak?
– Trak może stać w dolinie, póki nie skończymy budowy Potem trzeba go będzie przerzucić gdzieś dalej, tu robi za dużo hałasu.
– Co jeszcze?
– Przyda się sklepik.
Wzięła w dłoń linijkę i sprawdziła położenie budynków.
– Idealnie – oceniła.
– Coś to dziwnie wygląda, układają się jakby w wachlarz. – Stasia patrzyła na plan z powątpiewaniem.
– Dzięki temu, stojąc na ganku dworu, można ogarnąć spojrzeniem całą wieś – wyjaśniła jej kuzynka. -Jeden rzut oka i widzisz, czy wszystko gra. A poza tym, cóż, gdyby coś przypadkiem nie grało, bierzesz dwururkę i spokojnie walisz do każdego, kto podejdzie.
– Genialne – mruknęła.
Zastanawiające się nad rozwojem wsi dziewczęta nie zdawały sobie sprawy, że w baraku byłego sołtysa trwa inna, bardziej gorączkowa narada. A poruszane w jej trakcie tematy także krążą wokół spraw majątku i jego przyszłości.
– Diabli nadali – mruknął Heniek, patrząc na dłonie pokryte odciskami. – Ja już nie w tych latach, żeby opieprzać z łopatą jak jakiś dwudziestolatek. Czterdziestka to poważny wiek, kiedy trzeba myśleć o emeryturze. – Wzniósł pełne powagi spojrzenie w stronę sufitu.
– Ale jak? – westchnął Maciej. – Sam słyszałeś w opiece społecznej, że ponoć nie należy nam się nasza forsa, bo jesteśmy zatrudnieni. Wpadliśmy jak śliwka w gówno. Znikąd ratunku.
– A może by tak… – zadumał się były traktorzysta, gładząc trzonek młotka. – Sfajczyć jej dwór i tę kupę desek! Toż to musiało ze dwieście tysięcy kosztować. Drugi raz takiej kwoty nie zeskrobie, choćby się zesrała! Odbudować nie zdoła, będzie się musiała wynosić…
Józwa poskrobał się po ciemieniu:
– Ma ten pomysł swoje zalety. Ale ma też wady.
– Jakie?
– Widziałeś kolesiów, którzy zdejmowali te belki z ciężarówki, a potem pomagali ustawiać?
– No. Cyganie jacyś czy coś… Śniadzi tacy, nieprzyjemni.
– Mi wyglądali na jakichś z Kaukazu. – Były sołtys pokręcił głową. – Czeczeńcy, a może taliby. – Znajomość realiów geograficznych nie była jego mocną stroną. – My podpalimy dechy, a oni poderżną nam gardła, bo stracą robotę.
– To co radzisz? – Maciej popatrzył na kumpla z nadzieją.
– Z podpaleniem dworu poczekamy, aż skończą. Czeczeńcy pójdą w diabły, będzie można działać.
– Jest jeszcze ten cholerny wampir – przypomniał Heniek. – Widziałeś, jak skobel gołą ręką urwała?
– Stary był i zardzewiały…
– Nie – odezwała się stojąca w drzwiach Hanka. I Nawet jeśli, obserwowałam ją dziś. Czterometrową belkę potrafi nieść na ramieniu i nawet się nie zasapie. Krzepę ma nieprawdopodobną. A co tak siedzisz -wsiadła na byłego sołtysa. – Polej mi.
Pospiesznie napełnił jej kubek samogonem. Dosiadła się bliżej kotła.
– Póki ją mają jako ochroniarkę, nic nie zdziałamy -oznajmiła. – Cały plan rozbija się o nią.
– Załatwić? – zaproponował były traktorzysta.
– Kto niby ma to zrobić? – prychnęła brygadzist-ka. – Ty? Rozwali cię na kawałki, zanim zdążysz pierdnąć. A może nasz drogi fachowiec od rozrzucania obornika? – Spojrzała na Macieja, który sączył bimber ze słoika. – Nie ten wiek i nie ten refleks. Jakbyśmy mieli kombajn, można by spróbować ją rozjechać. I dupa. Tu potrzeba prawdziwego fachowca.
– Księdza poprosimy? – Józef błysnął pomysłem.
– Jasne… Już biegnie. Kiedy ostatni raz ktoś z nas był w kościele?
Zafrasowali się i zaczęli liczyć na palcach.
– Stryjaszek to brał ślub gdzieś jeszcze za Gierka -westchnął Heniek. – Ze trzydzieści lat będzie, albo lepiej… Bryndza. Pewnie nas już dawno skreślili.
– Ja kiedyś słyszałem, że jest fachowiec, który niczego się nie boi i każdą zmorę potrafi pokonać – mruknął Maciej. – Nazywa się Wędrowycz.
– A gdzie go niby można znaleźć? – zainteresowała się brygadzistka.
– A tego to już nie wiem.
– Do dupy ten pomysł – zgłosił zastrzeżenie młody – Trza by do niego pojechać, a forsy na bilet nie mamy Trza by z nim pogadać, to można niby wziąć flaszkę naszej berbeluchy…
– Jak nazwałeś mój bimberek? – syknął stary.
– Przeeepraszam… Flaszkę tego eliksiru. Ale za taką usługę wypadałoby mu zapłacić. I to zdrowo zapewne. A nawet gdyby niewiele brał, to za transport tutaj trza by mu zwrócić. A kasy nie mamy. I nie będziemy mieli, bo ponoć jesteśmy zatrudnieni.
– No fakt – zasępili się wszyscy.
– Trudno – westchnęła Hanka. – Nie da się problemu rozwiązać, to chociaż się napijmy…
Wychylili po kubku mętnego mózgotrzepa. I jak to bywa u nałogowców, spłynęło na nich natchnienie.
– Tak sobie myślę… – zaczął Józwa. – Wiecie, że byłem sołtysem i nawet różne sprawy urzędowe czasem załatwiałem…
Podreptał w kąt, gdzie na wypaczonym regale pleśniało kilkanaście książek. Wydobył z kieszeni okulary i ściągnąwszy jeden tom, zaczął go kartkować w słabym świetle świeczki.
– No, i coś tam znalazł? – zaciekawił się Heniek.
– Masz, przeczytaj. – Stary podsunął mu kodeks otwarty w odpowiednim miejscu.
– Ciemno tu. – Młody wolał się nie przyznawać, że już dawno zapomniał alfabetu.
– To przepisy ogólnobudowlane. I tu pisze, że żeby coś budować, trzeba załatwić zezwolenie.
– Stare te przepisy – odezwała się Hanka. – Ile to lat temu było? Ze czterdzieści stuknie, od kiedy ci tę książkę dali.
– E, aż taki stary to ja nie jestem. – Policzył na palcach. – Ze dwadzieścia lat temu. O! Tu nawet napisane jest 1985…
– Zmieniły się – mruknęła brygadzistka. – Ale w radio mówili, że biurokracja rośnie, więc może zmieniły się na gorsze?
– Tak. To prawdopodobne – zgodził się. – Teraz może trudniej pozwolenie dostać. I więcej załączników pewnie trzeba.
– To co, myślisz, że ona to stawia nielegalnie? Może ma papier?
– Nie ma. Bo to ja bym go musiał wypisywać. Przecież jestem sołtysem. – Uśmiechnął się. – Nikt mnie nie zdjął ze stanowiska.
– O, kuźwa – westchnął Maciej z szacunkiem.
– Stawia na lewo. Widzieliście, kto jej to buduje? Obcy! A jak budowa nielegalna, to znaczy, że na czarno robią.
– To jest konkret. – Hanka zamrugała powiekami. – Coś jeszcze?
– Fundament stary, po poprzednim dworze, nie? To by trzeba było ochronę zabytków zrobić. – Grzebał w przepisach. – A do samej budowy powinien być inspektor nadzoru.
– Józwa, jesteś genialny! – Heniek z radości skoczył w górę, omal nie wywracając aparatury. – Ale je udupimy… To co? Donos napiszemy?
– Obowiązkowo. – Były sołtys wyrwał ostatnią, niezadrukowaną stronę z książki i długo szukał w pudełkach czegoś do pisania. Znalazł stary jak świat ołówek kopiowy, zaostrzył go kozikiem i śliniąc co chwila, zaczął skrobać koślawe literki:
Uwarzam za swuj moralny i społeczny obowiązek poinformować, iże we wsi…
Reszta patrzyła mu przez ramię. Maciej aż pokręcił głową ze zdumienia. W życiu nie widział, żeby ktoś tak sprawnie i fachowym językiem przelewał myśli na papier.
– Myślę, że pora na małe podsumowanie – powiedział Arminius, wygodnie wyciągnięty na łóżku.
Laszlo oderwał wzrok od ekranu laptopa.
– Oczywiście, mistrzu. – Skłonił głowę. – Już referuję. Katedra ma blisko tysiąc lat. Najstarsze zachowane relikty widoczne we wnętrzu pochodzą z jedenastego wieku, to ta część koło ołtarza. Nawa została ukończona około 1280 roku. W czternastym i piętnastym wieku odnotowano kilka pożarów; trzeba było przeprowadzić poważne prace rekonstrukcyjne. W 1531 roku ogień znów dokonał bardzo rozległych zniszczeń. W 1537 roku, gdy luteranie przejęli budynek, odbudowa jeszcze nie dobiegała końca. Dopiero w 1590 roku zadecydowano o położeniu dachu. Przez jakiś czas nawa główna służyła jako cmentarz. Niewiele zrobiono, katedra była w stanie poważnej dewastacji aż do połowy dziewiętnastego stulecia. Król Karol XIV zażyczył sobie jeszcze w dziewiętnastym wieku być w kościele koronowanym. Brakujące marmurowe kolumny zastąpiono wtedy drewnianymi, pomalowanymi na odpowiednie barwy. Odbudowa trwała aż do drugiej połowy dwudziestego wieku.
– Dobra. Co dalej?
– Filar dżed pojawia się w kilkunastu miejscach.
– Fiu… W czasie?
– Najstarszy znaleziono na reliktach fundamentów pierwszego kościoła, obecnie niewidocznych. Jest wykuty na kamieniu narożnym. Kolejne cztery są na najstarszej partii murów. Jeden na steli, którą widzieliśmy. Nie da się wykluczyć, że jest ich więcej. Płyty znajdowano podczas ostatniej odbudowy wewnątrz nawy i wokół kościoła, ale nie ulega wątpliwości, że kolejne setki, jeśli nie tysiące, nagrobków, całych i w kawałkach, zostało użytych jako materiał budowlany.
– Okej. – W ustach starego nowomodna odzywka zabrzmiała nienaturalnie.
– Wreszcie, co wydało mi się najciekawsze, znak ten pojawia się w kilku miejscach partii murów rekonstruowanych w dziewiętnastym i dwudziestym wieku. Co więcej, sądząc z dzienników budowy, ktoś zostawił go dwukrotnie, na samym początku i w trakcie ostatnich prac wykończeniowych.
– Znakomicie się spisałeś.
– Znalazłem też jeden na ścianie, która obecnie poddawana jest konserwacji.
– Nasz ptaszek pojawiał się co pięćdziesiąt lat i za każdym razem jako ktoś na tyle ważny, że mógł wejść i kuć na murze, co mu się podoba… – zadumał się stary. – No fakt, to wystarczający okres, by poprzednia ekipa poszła na emeryturę. Odbudowa była dziełem trzech pokoleń fachowców…
– A co tobie udało się ustalić?
– Użyłem programu porównującego twarze, który ostałem od Katarzyny Kruszewskiej. – Łowca uruchomił swojego laptopa. – Wrzuciłem tam wszystkie dostępne zdjęcia ludzi, którzy mieli coś wspólnego z odbudową, od prostych robotników po miejskich notabli. Dodałem też zdjęcie Riedla. I wiesz, co mi wyszło?
– Tak?
– Nic. Zero… Na pewno tu bywał. Musiał zostać sfotografowany, choćby przypadkiem. A tymczasem… – Strzelił palcami.
– Czy to oznacza, że się pomyliliśmy? W monografii, którą rozpracowywałem, i innych materiałach pojawia się teoria, że ten filar mógł być gmerkiem rodu budowniczych.
– Ród architektów istniejący od czasów egipskich, przekazujący wiedzę i zawód z pokolenia na pokolenie, znaczący swoje budowle symbolem, którego pierwotnego znaczenia już sam nie pamięta? – Arminius zadumał się głęboko. – Możliwe, że masz rację. Ale jak, w takim razie, wyjaśnisz to?
Odwrócił w jego stronę ekran.
– Zeskanowałem z mikrofilmów sto trzydzieści podpisów ludzi związanych w różnych epokach z katedrą, a następnie porównałem z wcześniejszym zbiorem. Zwróć uwagę na podobne charaktery pisma. Ten sam sposób kreślenia liter…
– Identyczne czy… podobne? – Laszlo popatrzył czujnie.
– Ha, podoba mi się twoja dociekliwość – uśmiechnął się łowca. – Masz ścisły umysł, a to w naszym zawodzie bardzo ważne. Podpisy są podobne. Jednak charakter pisma nie jest identyczny. Znasz się trochę na grafologii?
– Nie bardzo.
– Wyróżnia się zazwyczaj około czterdziestu cech indywidualnych pisma, poczynając od kroju liter, poprzez sposoby łączenia ich w wyrazy, skończywszy na takich subtelnościach jak siła nacisku na papier, kąt trzymania długopisu lub pióra et cetera, et cetera…
– Rozumiem.
– Dobry fałszerz jest w stanie podrobić około kilkunastu cech indywidualnych, co zazwyczaj wystarcza, żeby wprowadzić w błąd przeciętnego człowieka. Genialni fałszerze, pracujący dla wywiadu i innych tajnych służb, potrafią, używając całego arsenału środków technicznych, podrobić nieco ponad połowę cech indywidualnych.
– Ile łączy te podpisy? – Laszlo z trudem panował nad podnieceniem.
– Jakieś siedemdziesiąt procent. Wszystkie posiadają ten sam zestaw.
– Jeśli kilkanaście wystarczy, żeby oszukać oko…
– Nie powiedziałem ci czegoś na początku. Cechy analizuje się od tych najłatwiejszych do zauważenia, skończywszy na najtrudniejszych. On zmieniał te pierwsze.
– Czyli inaczej pisał daną literę, ale zgadzał się kąt trzymania pióra czy na przykład sposób łączenia „r" i „z"?
– Tak. Już pod koniec osiemnastego wieku wiedział, Że musi się kryć, bo ktoś go może zidentyfikować po charakterze pisma.
– To obala moją teorię o rodzie architektów – zafrasował się młody łowca. – Bo wtedy mogliby stosować na przykład wymyślną kaligrafię, ale w najlepszym razie opanowaliby cechy podstawowe…
– Tak.
– A zatem twoja hipoteza znajduje potwierdzenie
– Architekt jest tylko jeden.