Straszliwy ból targnął ciałem. Alchemik czuł, jak z jednego punktu na ramieniu promieniuje na wszystkie strony potworna siła wykręcająca mięśnie i stawy, przywracająca brutalnie życie uśpionemu organizmowi. Odkaszlnął, nadając językowi właściwe położenie. Nie miał już w nozdrzach zatyczek. Ból słabł. Mistrz odzyskiwał zdolność widzenia. Klęczący obok człowiek w szarym płaszczu odstąpił od Sędziwoja. Dwaj inni stali nieco dalej. Widział ich twarze ocienione kapturami i choć nie poznawał, instynkt podpowiedział mu, że to z nimi walczył wtedy w zaułku. Jeden wspierał się na kuli. A więc rana biodra zgodnie z przewidywaniami okaleczyła go na zawsze.
– Ty sukinsynu. – W głosie mężczyzny zabrzmiał autentyczny podziw.
Alchemik go rozpoznał. To on uprzednio mówił przez głośnik.
– Co, nie przewidzieliście tego? – wychrypiał.
– Skąd znasz tajne rytuały joginów czohed? – zapytał Wilk.
Kaptur opadł mu w tył. Twarz jak twarz. Blada, z wąskim, ostrym nosem. Przeciętna. Tylko oczy paskudne, wredne i miotające gniewne błyski.
– Myślę, że ciekawsze jest, skąd wiedzieliście, jak mnie obudzić – odwarknął Michał. – I skąd wiesz, że to czohed?
Zesztywniałe stawy uniemożliwiały walkę. Szkoda, miał tego dupka dosłownie na wyciągnięcie ręki…
– Jeden zero dla ciebie – mruknął wróg. – Jakie jeszcze zdolności ukrywasz?
– Idź do diabła.
Życie wracało, krążąca coraz szybciej krew rozgrzewała ciało. Stawy odzyskiwały elastyczność. Wilk wyczuł to i odsunął się na bezpieczną odległość.
– Nie takich łamaliśmy – powiedział, ale w jego głosie nie było już pewności siebie.
– Próbujcie dalej.
– Jeśli będzie trzeba, potniemy cię na plasterki… I posypiemy rany solą.
– I to mają być te supernowoczesne tortury, które mi obiecywałeś? – zdumiał się Alchemik.
– Stare, ale skuteczne. Wyciśniemy z ciebie prawdę jak serwatkę z twarogu. A jeśli się nie uda, pójdziesz do piachu. A ściślej mówiąc, do wapna.
– Nie boję się śmierci. Zbyt długo jej się wymykałem. – Uśmiechnął się drapieżnie. – Ale wy się boicie. – Zmrużył oczy.
– Owszem, jednak to tylko wzmaga naszą determinację. Mistrzu, po co mamy się kłócić, po co nam ta cała nienawiść, trupy, tortury. Cenimy twoją ogromną wiedzę i gotowi jesteśmy sowicie cię opłacić. Wymień tylko sumę.
– Nie. Powinieneś wiedzieć, że my, alchemicy, nie sprzedajemy swoich sekretów. Ci, którzy są godni, otrzymują je za darmo, reszta musi obejść się smakiem.
Wilk ze złością odwrócił się na pięcie i zatrzasnął drzwi. Sędziwój przymknął oczy. Odpłynął. Dawno już nie próbowano go przekupić. Bardzo dawno. Skoncentrował się, wywołując wspomnienie z głębin pamięci. Minęło tyle lat, a on nadal czasem wspominał podmuch ciepłego, jesiennego wiatru na twarzy…
Wjechał na szczyt wzgórza. Była późna jesień, wicher szarpał ostatnimi liśćmi wiszącymi jeszcze na drzewach, na szczęście słoneczko przygrzewało, a trakt nie rozmiękł od deszczów. Zamek w Gross-Sachsenheim górował nad osadą rozłożoną w dolinie. Mistrz Michał ściągnął cugle i długą chwilę podziwiał miasteczko. Nieduże, ładne kamieniczki, czerwone dachówki, wąskie, brukowane uliczki. Zjechał do bramy, gdzie zatrzymali go strażnicy. Zaraz też nadszedł zarządca. Słyszał o nim, ale nie spotkali się dotąd osobiście. Hans Assmann nosił piętno jednego z tych eksperymentów, kiedy dla zdobycia okrucha wiedzy na szalę przeznaczenia rzuca się własne życie. Połowę twarzy wypalił mu kwas albo ogień. Tkanka zdołała się zabliźnić, ale wyglądał przerażająco. Pośród skóry zrytej dziurami niczym powierzchnia księżyca błyszczało nietknięte jakimś cudem oko.
– Czekaliśmy na was, mistrzu Michale. – Uśmiechał się. – Zaszczytem jest powitać w naszych skromnych progach tak uzdolnionego i wsławionego tak licznymi osiągnięciami adepta sztuki hermetycznej.
– Mnie również miło spotkać osobiście jednego z najzręczniejszych badaczy sekretów ciał wybuchających, mistrzu Assmann. – Sędziwój ukłonił się z szacunkiem.
– Pozwólcie za mną.
Zeskoczył z konia i poprowadził gościa za sobą. Przekroczyli bramę. Wzdłuż głównej ulicy, w podcieniach, rozłożyły się dziesiątki kramów. Pociemniałe, drewniane lady, daszki z płótna, które jeszcze nie zdążyło spłowieć. I niesamowita pstrokacizna wyłożonych na blaty towarów. Blade kryształy kwarcu, zielone bryły malachitu, czerwone jak krew korale, całe słoje zasuszonych chrząszczy, butle rozmaitych olejów, pudełka z metalu i drewna, kryjące wewnątrz cenniejsze ingrediencje.
– Mamy kupców wyspecjalizowanych w dostarczaniu wszelkich rzadkich minerałów – wyjaśnił Hans. – Na żądanie są w stanie sprowadzić dowolną substancję.
– Ile czeka się na realizację zlecenia? – Michał z trudem ukrył podniecenie.
– Nie dłużej niż cztery tygodnie. Oczywiście, mówimy o rzeczach naprawdę rzadkich. Prawie wszystko mają zmagazynowane na miejscu. I ceny są przystępne.
– Rozumiem.
– Tu są warsztaty. – Przewodnik gestem wskazał uliczkę wcinającą się między domy.
Dobiegał z niej miarowy stukot młotów, brzęczenie metalu, któryś z kowali śpiewał przy pracy rytmiczną; niemiecką piosenkę. Bruk pokrywał rdzawy nalot.
– Warsztaty? Co oferują?
– Nasi rzemieślnicy zostali bardzo starannie wybrani. Książę wyszukał najlepszych fachowców z Rzeszy, Italii, Anglii i Niderlandów. W ciągu kilku godzin są w stanie wykonać dowolne urządzenia potrzebne do pracy. Wystarczy dostarczyć im szkic lub opis. Rzecz jasna, mówimy tu o bardziej skomplikowanych aparaturach, bowiem lampy czteroknotowe, alembiki czy atanory można po prostu kupić od ręki na kramach.
Mistrz Michał ze zdumieniem pokręcił głową. Słyszał sporo o wspaniałych możliwościach, które otwierały się przed mieszkańcami i rezydentami tego miejsca, ale rzeczywistość przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Prowadzić poszukiwania bez nużących przerw spowodowanych brakiem literatury, odczynników czy sprzętu laboratoryjnego? Bez konieczności oglądania każdego grosza kilka razy, zanim się go wypuści z palców?
– A szklane retorty? – W Krakowie z tym właśnie był największy problem.
– Oczywiście. Tam dalej są trzy huty szkła i kilkunastu fachowców sprowadzonych z Wenecji. Czekają w gotowości dzień i noc, by wydmuchać z masy dowolny kształt.
– I niech zgadnę, chodzi tu o kształty najbardziej niezwykłe i skomplikowane…
– …Bo te zwyczajne można…
– Nabyć na kramach? – dokończył Sędziwój z uśmiechem.
– Ty powiedziałeś, mistrzu. Mamy też szkołę, w której czterdziestu chłopców kształci się na pomocników. Umieją mierzyć, ważyć i przeprowadzać prostsze doświadczenia. Umysły naprawdę wielkie nie muszą bezproduktywnie tracić czasu na stanie całymi nocami przy piecach. Szkoda wysiłku. Od tego jest odpowiedni personnel - użył francuskiego słowa.
– Personnel… - Sędziwój powtórzył nowy wyraz, żeby go lepiej zapamiętać. – Jak mniemam, można liczyć nie tylko na pomocników do stania przy atanorze?
– Każdy dostaje też wyszkoloną, pracowitą dziewczynę do gotowania i posług. A w razie naprawdę palącej potrzeby szczególnego rodzaju można przyjść tutaj. – Assmann skrzywił się lekko, bo mijali właśnie zamtuz.
Sądząc po liczbie kobiecych głów spoglądających przez okna, zadbano o zgromadzenie naprawdę bogatych i różnorodnych zapasów siły roboczej.
– No, no…
– Dbamy, by naszym gościom nie zabrakło absolutnie niczego, co potrzebne im do szczęścia.
– A egzemplarze bardziej niezwykłe z pewnością jesteście w stanie dostarczyć w kilka tygodni. – W głosie Michała zabrzmiało z trudem tłumione rozbawienie.
– Tego akurat nie wiem, to nie moja dziedzina. Jestem plenipotentem do spraw naukowych – odciął się Hans. – Domem publicznym zawiaduje nasz kat, jego pytajcie. A co do osobliwości tego zakładu, mają nawet prawdziwą Murzynkę z samej Afryki, czarną jak smoła i brzydką jak sam diabeł. Ponoć jej sprowadzenie kosztowało tyle srebra, ile ważyła, a lekka, małpa, nie jest…
– Niesamowite – zdumiał się gość. Do tej pory zej trzy razy w życiu zdarzyło mu się widzieć Murzynów.
Symetrię ulicy psuł bardzo stary, przysadzisty budynek o grubych, kamiennych ścianach.
– A to jest dawny arsenał miejski, dziś mieszczący największą alchemiczną bibliotekę na świecie. Moje dzieło, chluba i duma. Posiadamy wszystkie księgi naukowe i rękopisy, o jakich tylko słyszano w krajach Wschodu i Zachodu. Tu niczego nie trzeba zamawiać, wszystko jest już na miejscu. Prawie trzy tysiące woluminów.
Sędziwój gwizdnął z uznaniem.
– Toż to bogatszy księgozbiór niż u cesarza Rudolfa w Pradze! A sądziłem, że nic nie może się z nim równać.
– I kosztował więcej niż całe stado Murzynek – dodał z dumą plenipotent. – Są pergaminy, które kupować trzeba za pięciokrotną wagową równowartość złota…
– Wiem. – Michał widywał już wcześniej tak cenne księgi.
– Mamy też tłumaczy z arabskiego, aramejskiego i perskiego, którzy dzień i noc przekładają mniej znane traktaty na niemiecki. No i wreszcie to, co najważniejsze…
Wyszli na rynek. Otaczały go niewielkie, ładne kamieniczki. W któryś dzień tygodnia z pewnością odbywał się na nim targ, obecnie bruk znaczyły tylko przywiędłe liście kapusty i nieświeże już ryby. Kilka kundli wyrywało sobie porzucony ochłap. Na szczęście silny wiatr wydmuchiwał co bardziej zjadliwe wonie.
– Straszny chlew – mruknął Hans. – Ale pogonię pachołków, niech tu pozamiatają. W końcu to ich obowiązek.
Stanęli przed rzędem domostw.
– W tych budynkach mieszkają najważniejsi goście. Każdy dostaje na kwaterę jedną kamienicę, a tamta z okrętem nad bramą będzie, mistrzu, twoja.
Alchemik popatrzył na budynek. Niczego sobie. Parter na pracownię, na piętrze można wygodnie mieszkać i gromadzić dokumenty, na poddaszu umieści się służbę. Tylko co z koniem?
– W podwórzu jest szopa, studnia, chlewik i stajnia, gdzie można trzymać zwierzęta. – Przewodnik odpowiedział na niezadane pytanie. – Są też piwniczki do składowania wina. A gdybyś się chciał trochę rozerwać, przy rynku jest szynk. W planach mamy jeszcze budowę teatru oraz trzeciej łaźni miejskiej…
Mistrz oderwał wzrok od swojego przyszłego domu i spojrzał w drugą stronę. Na środku placu stał kamienny szafot. Nad nim na wysokość trzydziestu pięciu stóp wznosiła się szubienica odlana z żelaza. W kołyszącej się na łańcuchach stalowej klatce ciągle tkwiły na wpół zmumifikowane zwłoki. Łagodny, jesienny wiatr poruszał resztkami włosów, między żebrami jakieś ptaszki uwiły gniazdo. Na hakach przynitowanych do głównego pala szubienicy bielało siedem czaszek.
– Grzegorz Honauer – wyjaśnił Hans. – Otrzymał tysiące dukatów na swoje badania, ale oszukał księcia i próbował uciec z resztą pieniędzy. Ponieważ obiecał zamienić w złoto dwadzieścia pięć cetnarów żelaza, mieliśmy z czego wykonać to urządzenie…
– Słyszałem. – Sędziwój długą chwilę w milczeniu patrzył na skurczone ciało. Znał kiedyś tego człowieka, wiedział, że był paskudnym wydrwigroszem i oszustem. Ale ten widok mimo wszystko po raz kolejny obudził w jego sercu pytania o sens tej eskapady.
– Nasz książę oferuje ci, mistrzu, czterdzieści tysięcy dukatów na doświadczenia. – Z zamyślenia wyrwał go głos Assmanna. – Jednak pod warunkiem spisania umowy, która zapewni mu zwrot kosztów i udział w zyskach. Książę najbardziej zainteresowany jest uzyskaniem eliksiru życia, kamienia filozoficznego i panaceum, ale nie pogardzi też substancjami zamieniającymi ołów w srebro, lekami na trąd i dżumę. Jeśli ci się nie powiedzie, zawiśniesz obok Honauera, a twoja głowa nabita na hak po wsze czasy stanowić będzie ostrzeżenie dla innych szarlatanów.
Michał zamyślił się. Wiedział, iż książę jest hojny, ale nie sądził, że aż tak. Suma była oszałamiająca. Mógłby za to kupić kilka wsi w Rzeczypospolitej i żyć dostatnio do końca życia… No właśnie: do końca życia. Zarządca rozpostarł pergamin na kamiennym podeście szubienicy, z tubusu wyjął gęsie pióro i metalowy kałamarz. Sędziwój uśmiechnął się lekko. Szybko podjął właściwą decyzję.
– Badania alchemiczne mają to do siebie, że mogą prowadzić ku wspaniałym efektom lub zakończyć się zgoła żałosną klęską. Choć skłonność do ryzyka leży w mojej naturze, obrzydzeniem napawa mnie myśl o narażaniu życia danego przez Boga dla zdobycia pieniędzy. Przekaż swojemu panu, że z wielkim żalem odrzucam jego wspaniałą propozycję, ale widząc głowy mych poprzedników, poczułem się właśnie dostateczne ostrzeżony – dodał, wskakując na siodło. – Bywaj, przyjacielu.
Zaciąłkonia i pogalopował w stronę bramy.
– Pięćdziesiąt tysięcy! – zawołał za nim Hans. -Sześćdziesiąt… Siedemdziesiąt! A żeby cię diabli wzięli, chciwa małpo! Osiemdziesiąt! Słyszysz? Osiemdziesiąt tysięcy dukatów, i wracaj tu natychmiast! A udław się, ty pazerny wieprzu!!!
Odpowiedziały mu tylko stukot końskich kopyt i śmiech Sędziwoja odbijający się echem od kamiennych ścian. Z komory pod szafotem wyszedł kat.
– Znowuście, panie, za dokładnie wyjaśnili szczegóły kontraktu – powiedział.
– Szkoda – westchnął zarządca.
– Szkoda – zawtórował mistrz małodobry, choć chyba co innego miał na myśli.
Katarzyna nie mogła się nadziwić. Tempo stawiania konstrukcji prawdziwie ją oszałamiało.
– Nie do wiary! W trzy dni można wznieść tak wielki budynek – powiedziała.
– Z gotowych elementów, na istniejącym już fundamencie – uzupełniła Stanisława. – Wynajęłyśmy najlepszego w kraju fachowca, który ma do pomocy kilkunastu z grubsza przeszkolonych pomocników. Zresztą, są firmy, które coś podobnego postawią od ręki w tydzień…
– Hm, nie do końca podoba mi się budowanie z drewna.
– Wiadomo, taki dom wytrzyma może trzysta lat – uśmiechnęła się alchemiczka. – Choć w Tarnowie Pałuckim czy Dębnie drewniane kościoły stoją ponad pięć stuleci. Ale to dobra technologia. Szybka, czysta, tania i poniekąd nawet ekologiczna, bo drzewa odrosną.
– Ale w razie wojny wystarczy jedna bomba zapalająca… – Przypomniała sobie próby spalenia kawałka deski i zamilkła.
– Oczywiście. Z drugiej strony, jeśli już spadają bomby, to i budynek z żelbetu ma duże szanse runąć. Ale każda wojna kiedyś się kończy… – Dziedziczka klepnęła ścianę. – A wtedy drewniane domy odbudowuje się szybko. Bardzo szybko. Zresztą… – Wzruszyła ramionami. – W ciągu najbliższych kilkunastu lat konflikty zbrojne powinny omijać tę część świata.
Czeczeńcy skończyli montować łaty i ułożyli warstwę izolacyjną. Teraz przybijali drewniane gonty. Jeden zaśpiewał coś smutnym, monotonnym głosem, reszta podchwyciła pieśń. Alchemiczka zasłuchała się…
– O, mamy gości – zauważyła jej kuzynka.
Od przełęczy między wzgórzami nadjeżdżał nieduży, czerwony samochód.
Pojazd zatrzymał się tuż koło dworu. Wysiadł z niego jakiś bubek w garniturze.
– Urzędas – mruknęła Katarzyna. – Nawet wiem, który. Zaraz go pogonię.
– O, nie. – Stanisława pokręciła głową. – Ja też potrzebuję trochę rozrywki.
– Wykopać dół z wapnem? – zapytał Ihor.
– Nie trzeba – uspokoiła go agentka.
Mężczyzna przez chwilę kontemplował plac budowy potem wyjął z teczki formularz i rozejrzał się wokoło.
– Kto tu jest kierownikiem budowy? – zapytał.
– Nie ma. – Alchemiczka wzruszyła ramionami.
– A pani kto?
– Dziedziczka – oświadczyła z godnością.
– Co?
– Właścicielka majątku – wyjaśniła. – Poza tym to teren prywatny, a pan wszedł bez zaproszenia.
– Dostaliśmy telefon z Urzędu Gminy, że wpłynęło do nich anonimowe pismo, że jest tu nielegalna budowa – oznajmił. – Ponoć zatrudniacie też gastarbeiterów, a ja osobiście widzę złamanie co najmniej kilku przepisów prawa budowlanego.
– A co, konkretnie, jest nie tak? – zapytała Katarzyna.
– Nie mają panie pozwolenia na budowę. W naszej ewidencji brak wszystkich dwudziestu siedmiu załączników.
– Myli się pan. – Wzruszyła ramionami. – Mamy pozwolenia. Wystawili nam w centrali. – Wyjęła szarą teczkę i pokazała plik doskonale sfabrykowanych papierów.
– Dlaczego nikt nas nie zawiadomił? – zdumiał się urzędnik. – A tak w ogóle, to co wy tu budujecie?
– Jak pan będzie zbyt ciekawy, trafi pan do nas. – Pod dokumentami leżał jeszcze jeden, ozdobiony pieczęciami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Śledczego.
– O, cholera – wykrztusił. – A tamci śniadzi? -Wskazał na Czeczeńców.
– Tu mamy pewien problem. – Uśmiechnęła się słodko. – Ci ludzie pracowali dla Rzeczypospolitej tam – Machnęła ręką z grubsza na wschód. – No i niestety, trzeba było ich ewakuować. Tylko że pan nie ma prawa o tym wiedzieć… A tu pech, zobaczył ich pan. Dlatego trzeba będzie zastosować przepisy o ochronie tajemnicy państwowej.
Zrobiła przy tym tak cmentarną minę, że urzędas poczuł strużkę potu na plecach.
– Yyy… – wykrztusił.
– Kurde, szkoda mi pana – westchnęła. – Ale jak się rozniesie, ja będę odpowiadać, więc…
Nic nie pojął, ale przestraszył się jeszcze bardziej.
– Nie da się trochę nagiąć tych przepisów? – jęknął. – Zapomnieć o tym, że w ogóle tu byłem i coś widziałem?
– No, nie wiem. – Skrzywiła się. – Sam pan rozumie, bezpieczeństwo naszej agentury przekłada się wprost na bezpieczeństwo naszej ojczyzny. To bardzo poważne sprawy. Cholera, wpadł pan jak śliwka w kompot… No dobra, niech będzie. – Złagodniała. – Ale nikomu ani słowa, a, i niech pan wypisze nam zaświadczenie, protokół pokontrolny, że wszystko zgodnie z przepisami.
– Jasne, już piszę. – Z ogromną ulgą wyciągnął z teczki nowy formularz.
Trzy minuty później wskoczył w samochód i pomknął szosą, jakby go wszyscy diabli gonili.
– No i po kłopocie. – Katarzyna otrzepała odruchowo ręce. – Tak się to robi.
– Naród sam sobie pozwala włazić takim mendom na głowę – westchnęła alchemiczka. – Na szczęście są jeszcze ludzie gotowi bronić swoich miejsc pracy. – Uśmiechnęła się do górali.
– Swoją drogą – rozważała głośno agentka – ciekawe, co go tu przyniosło. Dolina jest zupełnie na uboczu, zjazd z głównej drogi. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu osiadłyśmy. A tymczasem wspomniał coś o donosie…
– „Chłopom podziękować" – zacytowała Stanisława, patrząc w stronę baraków, a jej palce bezwiednie zawiązały kawałek linki w szubieniczną pętlę.
Było późne popołudnie, gdy Czeczeńcy zameldowali, że budowa domu została ukończona. Instalacje na razie położono prowizorycznie, zresztą prąd jest z agregatu, do sieci przesyłowej trzeba się będzie dopiero podpiąć. Jednak woda już podłączona. Pokrycie dachu gontem potrwa jeszcze ze dwa dni, ale tym zajmą się Ihor i Pawło. Stropy oraz pokój na poddaszu są już gotowe.
Stanęły w trójkę przed budynkiem. Ładny ganek, podmurówka i trzy stopnie z wyślizganych butami kamieni pamiętają siedemnaste stulecie. Grube kolumny, ściany z solidnych belek i okute drzwi lśnią jasną barwą świeżego drewna. Zatrzymały się na progu. Stanisława złapała trzymaną pod pachą kurę i puściła ją przodem.
– Jak tam siedzi jakaś bida, to lepiej, żeby nie na nas spadła… – mruknęła.
Monika spojrzała na nią zgorszona i przeżegnała się. Nie lubi guseł. Weszły do środka. Alchemiczka rozejrzała się wokoło. Szeroka, przestronna sień, na lewo i prawo po dwoje drzwi, schodki prowadzące na poddasze.
– Dobrze wrócić do domu – westchnęła.
Proporcje i rozkład pomieszczeń są niemal identyczne. Alchemik odgadł jej niewypowiedziane pragnienie. Dobrze zapamiętał stary dwór Kruszewskich, choć gościł w nim zaledwie kilka razy. Stanisława skręciła w prawo, rozejrzała się po saloniku. Okno szklone gomółkami przepuszcza niewiele światła. Skinęła głową. Tu będzie mieszkać. Katarzyna rozlokowała się na lewo od sieni. Woli zwykłe szyby. Księżniczka już wcześniej zaklepała sobie pokoik na poddaszu. Czeczeńcy wnieśli przywiezione wcześniej meble, pudła z książkami, rozstawili wszystko szybko i sprawnie. Agentka podziękowała im i wręczyła zwitek banknotów. Ukłonili się i już ich nie było.
Jej kuzynka rzuciła na jasne, szerokie deski podłogi skórę z renifera i wyciągnęła się wygodnie na tapczanie. Księżniczka miała najmniej dobytku. Przez lata nauczyła się żyć prawie bez mebli. Stanisława kazała jednak wstawić do jej pokoju łóżko i solidną szafę z dużym lustrem po wewnętrznej stronie prawych drzwi. Monika powiesiła na wieszaku dwie koszule, sukienkę, na półce porozkładała bieliznę. Wysokie, miękkie buty do konnej jazdy odstawiła w kąt. Łóżko zasłała śpiworem, a z pledu zrobiła zasłonkę do okna. I to jej wystarczy do szczęścia. Można sobie mieszkać.
W okresie świetności majątku w Kruszewicach zawsze istniała niewielka garncarnia. Dziś jeszcze w wąwozie za dworem każdy deszcz wymywa z ziemi skorupy pouczonych garnków. Katarzyna dokładnie wypytała kuzynkę, a potem z łopatą na ramieniu ruszyła na poszukiwania. Złoże dobrej glinki zlokalizowała po godzinie. Nakopała surowca, wysuszyła bryły, starła je na proszek i przesiała przez zestaw sit. Przygotowała sobie kilka pecyn, uruchomiła niewielkie koło garncarskie. W dzieciństwie chodziła do ogniska plastycznego, potem trochę doczytała. Może uda się zrobić kamionkę? Gotowe naczynka wstawiła do przywiezionego z miasta piecyka i ustawiła programator na suszenie.
Monika wjechała na szczyt kolejnego wzgórza. W dolinie leżała wioska, kilka chałup na krzyż. Dziewczyna wyjęła z torby sztabówkę i badała przebytą trasę. Była prawie dziesięć kilometrów od Kruszewie. Wahała się, czy zjechać w dolinę, czy popędzić wąską ścieżką biegnącą przez grzbiety wzgórz.
Dwa zupełnie odmienne światy zastygły w chwilowej równowadze. Łagodne stoki pokryte wykłoszonym, złocistym zbożem. Tu i ówdzie kilka drzew lub krzewów. Na miedzy płoży się dzika róża. Na poboczu ścieżki – kępy macierzanki i białe kielichy powoju. Wampirzyca westchnęła w duchu. Piękny Polacy mają kraj.
Wieś w dolinie była, dla odmiany, dość obrzydliwa. Asfaltowa szosa, kilka klockowatych domów zbudowanych z wapiennej cegły lub pustaków. Obok rozsypujące się płoty, wałęsające świnie, cuchnące bajora gnojówki. Nie, nie mam ochoty na spotkanie z ludźmi – zdecydowała Monika. Uderzyła klacz piętami. Przecięła niewielki zagajnik i znalazła się na skraju kolejnej doliny. Kopyta zastukały na kamieniach. Zeskoczyła lekko na ziemię. Na krawędzi skarpy ktoś rozstawił sztalugi, składane krzesełko, w trawie leżała paleta, w kubku moczyło się kilka pędzli. Opodal spoczywała skórzana torba na przybory.
Złapała klacz mocniej za cugle przy uździe i podeszła zaciekawiona. Pejzaż niczego sobie. Widać talent. Bardziej wyczuła czyjąś obecność, niż usłyszała kroki. Odwróciła się.
Malarz był wysoki, szczupły, choć dobrze zbudowany. Miał pociągłą twarz, czarne, krótko obcięte włosy i bardzo ciemne oczy o leciutko skośnym wykroju. I był przystojny jak diabli. Ubrany w markowe szorty do kolan, pod płócienną koszulą z krótkim rękawem grały mięśnie. Przed słońcem chronił go szerokoskrzydły, jakby skautowski lub harcerski kapelusz.
Student – przemknęło jej przez myśl.
– Witaj – powiedział po prostu. – Widzę, że interesujesz się sztuką?
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Koń położył po sobie uszy i zatańczył w miejscu. Puściła go, pozwalając odejść.
– Tak tylko sobie patrzyłam – bąknęła. – To bardzo dobry obraz. Tylko tematyka taka jakaś… – Wskazała dolinę leżącą u ich stóp. -…Nijaka.
– Muszę namalować na zaliczenie całą serię pejzaży – wyjaśnił. – Snuję się więc po okolicy i realizuję zadanie.
Gestem zaprosił ją, by usiadła na trawie. Ze skórzanej torby wyjął dwie puszki piwa. Poczuła gwałtowny napływ śliny. Rozsiedli się wygodnie, otworzyli i wypili po długim łyku złocistego napoju. O rany, jak dawno nie miała tego w ustach…
– To ciekawe miejsce – powiedział. – Wsie, lasy i doliny. Zróżnicowany krajobraz i szata roślinna. Wystarczy dobrze poszukać i tematów można znaleźć multum.
– Aha. – Przytaknęła z roztargnieniem. – No tak… Tworzy pan tylko pejzaże?
– Mam na imię Paweł.
– Monika.
– Nie, nie tylko. Zamierzam specjalizować się w portretach, lubię też malować konie. Niestety, postęp techniczny praktycznie wyrugował je ze wsi.
Monika obejrzała się odruchowo, ale klacz spokojnie pasła się kawałek dalej.
– Może warto pojechać gdzieś dalej – zasugerowała. – Na Bałkany. Tam ciągle są regiony, gdzie można spotkać wozy zaprzężone w woły.
– O, to bardzo ciekawe.
Rozmowa potoczyła się leniwie jak leśny strumyk. Student wyjął szkicownik oraz ołówek i patrząc w zadumie na wzgórza, machnął jakby od niechcenia portret nowej znajomej. Podobieństwo uchwycił z zaskakującą dokładnością. Wypili jeszcze po puszce. Sprezentował jej szkic, w torbie miał nawet tekturową rurę na rysunki, więc nie było ryzyka, że się pogniecie.
– Da się z takiego malowania wyżyć? – zapytała.
– Zależy. – Uśmiechnął się lekko. – Maluję rocznie po kilkaset i sprzedaję przez Internet. Gdyby udało mi się wkręcić do tych, którzy handlują koło Bramy Floriańskiej…
– Studiujesz w Krakowie? – zainteresowała się.
– Tak.
– Ja też tam mieszkam. Masz wielki talent. – Przeglądała jego notatnik.
Kilkadziesiąt prac przedstawiających głównie jakieś ruiny, cmentarne zjawy, nagie dziewczyny z mieczami,
demony…
– Wiem. Mam więcej obrazów na kwaterze, dziś już późno. – Spojrzał na słońce, które prawie dotykało horyzontu. – Może wpadniesz na dniach? Wynająłem sobie chałupę, tę z blaszanym dachem.
– Wpadnę – obiecała. – Muszę ci oddać tubus.
Złapała klacz, wsunęła nogę w strzemię i nagle poczuła, że nie jest w stanie wywindować się na siodło. Zobaczyła przed oczyma mroczki. Zatoczyła się, chłopak podtrzymał ją w ostatniej chwili, ratując przed upadkiem.
– O, do licha… – mruknęła.
– O jedno piwo za dużo – zauważył. – Zmęczona byłaś po całym dniu, to i ścięło…
– Żeby tylko siąść. – Patrzyła półprzytomnie na kulbakę.
– Podsadzę cię.
Objął ją delikatnie w pasie. Odbiła się od ziemi i tym razem bez trudu spoczęła w siodle. Zawroty głowy minęły. Pomachała nowemu znajomemu na pożegnanie pojechała ścieżkami w stronę majątku, w gęstniejącym mroku, ziewając od czasu do czasu. Do diaska. Ostatnie dni były dość intensywne…
Raz prawie przydrzemała, ale zdołała się otrząsnąć. Wkrótce zobaczyła ze szczytu wzgórza układające się
już do snu Kruszewice. W oknach dworu jaśniała łagodna poświata płonących świec. Widać agregat już wyłączony na noc. Słusznie, po co marnować paliwo?
Stanisława poszła spać. Katarzyna siedziała przy oknie pogrążona w dziwnej melancholii. Położyła dłonie na parapecie i oparła na nich brodę. Jej profil ostro rysował się w blasku woskowej świecy.
Jakoś nie może się ostatnio pozbierać – pomyślała Monika leniwie. Weszła po schodach na poddasze i zamknęła drzwi do swojego pokoju. Przez ostatnie tysiąc lat wiele razy widywała podobny wyraz twarzy. Raz nawet widziała go w tafli zwierciadła. Doskonale wie, co oznacza taka tęsknota. Alchemik wyjechał, a tu został ktoś, kto czeka na jego powrót…
Księżniczka starannie zasłoniła okno. Ona też musi się kłaść, ledwo stoi na nogach. Otworzyła starą, skrzypiącą szafę. Wiekowe lustro odrobinę zmętniało, ale uznała, że do jej celów wystarczy. Zapaliła trzy świece. Zdjęła sukienkę, rozpuściła włosy. Rozpięła stanik, po chwili wahania zsunęła majtki. Pozwoliła, by opadły na podłogę. Ujęła lichtarz w dłoń i długo, w zadumie taksowała swoje odbicie w lustrzanej tafli. Krągłe ramiona uznała za całkiem ładne, ale obojczyki za bardzo się uwidaczniają. Skóra gładka, w dotyku przypomina aksamit.
I tylko ten cholerny tatuaż! Prychnęła ze złością. Wszystkie uszkodzenia ciała znikają bez śladu po najdalej kilkudziesięciu latach, a draństwo trzyma się jak przymurowane. Kiedyś zdarła sobie cały płat skóry z herbem, wyszarpała do mięsa, ale odrosło. Diabli nadali. Widocznie symbol dawno wymarłej dynastii Stiepankoviców zostanie jej aż do końca życia. Zmrużyła lekko oczy, oceniła sylwetkę. Nie ma garba, obie połowy ciała są symetryczne i harmonijnie zbudowane, jak z podręcznika anatomii dla studentów ASP. Żadnych większych defektów. Jedynie oczy stanowią skazę. Jedno jest ciemnobłękitne, drugie brązowe.
Przypomniała sobie Laszlo. Jego spojrzenie pełne smutku, gdy stał wtedy z osikowym kołkiem w ręce. Wiedziała, że mu się spodobała, ale poczucie obowiązku przeważyło. Westchnęła. Szkoda, że wyjechał. Obiecał wrócić, gdy z Arminiusem załatwią kilka spraw. Ale czy w ogóle ma zamiar wrócić? Nie była pewna… Może mówił tak tylko po to, żeby ją uspokoić? A może już się nie zobaczą?
Musnęła palcami piersi. Niewielkie, niezwykle kształtne, przypominają rozmiarami połówki pomarańczy, ale są raczej dziewczęce niż kobiece. W zasadzie może być z nich zadowolona, nie przeszkadzają, gdy naciąga cięciwę łuku. A jednak chyba wolałaby coś bardziej efektownego…
Przeciągnęła się kusząco, mięśnie zagrały pod jej skórą. Nogi o silnych, nieco zbyt twardych łydkach i odrobinę za grubych, dziecięcych kolanach, na udzie stara, rozmyta blizna po postrzale. Ładne, nieduże stopy, odcięte palce szczęśliwie odrosły, ale długością odrobinę się jeszcze różnią. Ciągle jest zbyt chuda, kości miednicy zanadto wystają, choć biodra są ładnie zaokrąglone.
Musnęła swawolną kępkę między udami, delikatne aksamitne kędziorki owinęły się wokół palców. Nagle drgnęła przestraszona. Znowu poczuła, że jest śledzona. Omiotła pokój spojrzeniem. Pusto, cicho, wprawdzie w kątach zaległy cienie, ale przecież nie na tyle głębokie, by mogła się w nich skryć choćby mysz. Ukryta kamera? A skąd, u licha, by się tu wzięła?!
Przez stulecia spędzone na Bałkanach księżniczka nasłuchała się legend o lustrach. Zwierciadło to brama innego świata. Gdy ktoś godzinami się w nie wpatruje, musi liczyć się z tym, że i z tamtej strony coś może na niego popatrzeć… Zamknęła drzwi szafy. Jednak uczucie niepokoju nie mijało. Zdmuchnęła świece i naciągnąwszy koszulę nocną, wsunęła się w gładką, chłodną pościel. Po chwili już spała.
Katarzyna przerwała rysowanie. Spojrzała na projekt. Nawet niczego sobie… Podeszła do piecyka ceramicznego. Rzut oka na zegarek powiedział jej, że może już wyjmować faski. Na wszelki wypadek założyła grube, skórzane rękawice. Pierwsze cztery kubki były pęknięte. A zatem trzeba stosować mniej domieszki schudzającej glinę albo zmienić temperaturę wypalania. Obejrzała kolejne. Szkliwo na pierwszych nie wyglądało najlepiej, pokryło się harysem – siateczką cieniutkich pęknięć – Katarzyna westchnęła i otworzyła drugi piec. Miseczki zrobione z majoliki wyglądały zdecydowanie lepiej. Obejrzała je uważnie. Postukała końcem noża. Jedna dała głuchy odgłos, pęknięta. Pozostałe były dobre.
Stanisława siedziała w swoim pokoju i siedemnastowiecznym pismem kaligraficznym projektowała etykietki.
– Co o tym sądzisz? – Kuzynka wręczyła jej gotowe naczyńko.
Stanisława obejrzała je uważnie, potem rąbnęła znienacka o ścianę i pozbierawszy kawałki, zlustrowała przełom.
– Znakomite – powiedziała. – Przypominają jakością dzbany świętego Jakuba… No, takie flamandzkie, kamionkowe. Trzymaliśmy w nich wino – dodała, widząc pytający wzrok kuzynki. – Jak je zrobiłaś?
– Metodą prób i błędów. Odciskane z formy niczym rzymskie naczyńka terra sigilata…
– Aha – zgodziła się kuzynka, choć nie miała zielonego pojęcia o archeologii. – To znaczy wszystkie będą identyczne?
– Zgadza się. – Podała jej kolejną faskę i pokrywkę.
– Hmmm…
Alchemiczka obejrzała wytłoczony herb Habdank i napis.
– Majątek ziemski Kruszewice – odczytała. – Ładnie wygląda, ale gdyby tak zmienić trochę krój literek…?
– Co proponujesz?
Zaskrzypiały schody. Księżniczka, rozczochrana, w szlafroku i kapciach, zajrzała do pokoju.
– Już wstałyście? – zdziwiła się.
– Już? Prawie jedenasta. – W głosie Katarzyny nie było nagany. – Źle się czujesz?
– Jestem trochę senna – mruknęła Monika. Obejrzała faskę.
– A gdyby tak dodać do gliny ciut kobaltu? – zaproponowała. – Zrobi się lekko błękitne.
– Będzie ładniejsze – przyznała Katarzyna. – Tylko skąd wytrzasnąć kobalt? I czy nie jest czasem toksyczny?
– Używano go właśnie do malowania naczyń – wyjaśniła wampirzyca i poczłapała do kuchni.
– Chyba mała urwała się w nocy na potańcówkę. -Stanisława uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Nie wydaje mi się. – Agentka pokręciła głową. – Jak etykietki?
Dziedziczki zabrały się do roboty.
Monika niepewnie popatrzyła na kabinę prysznicową. Ciepła woda? Agregat buczy, więc terma powinna działać. Nie, lepiej popływać w źródle. Zjadła pospiesznie pajdę chleba z kawałkiem kiełbasy i osiodłała swoją klacz. Przemknęła przez wieś jak powiew wiatru.
Słońce stało wysoko, na niebie ani jednej chmurki. Dziś znowu będzie dziki upał. Wjechała w cień drzew, zatrzymała się nad stawem, zeskoczyła z konia i zamarła ze zdumienia, widząc swoje odbicie w wodzie. O, do licha…
Nadal miała na sobie szlafrok i ranne pantofle. Zapomniała się ubrać. Po prostu zapomniała… No nic, najwyższy czas się obudzić. Rozejrzała się wokoło. Żywego ducha. Naga, tylko z naszyjnikiem na szyi, skoczyła, rękoma dotknęła dna, wypłynęła, parskając jak foka, i zanurkowała znowu. Lodowata woda otrzeźwiła ją, pozwoliła pozbyć się resztek zmęczenia. Ach, jak cudownie. Poczuła ucisk w uszach i na skroniach. Uaaa. Tego jej było trzeba. Wynurzyła się i stojąc na brzegu, przez długą chwilę w niemym zachwycie patrzyła w swoje leciutko drgające odbicie na powierzchni stawu. Twarde łydki i uda, mięśnie tuż pod gładką, czystą skórą. Wygląda jak antyczny posąg wykuty przez natchnionego mistrza z bryły najlepszego marmuru. Narzuciła na mokre ciało szlafrok.
Wróciła do dworu okrężną drogą, przez pola. Lepiej w takim stroju nie pokazywać się ludziom na oczy…
A gdyby tak – rozmarzyła się – wymknąć się nocą z dworu, osiodłać klacz i całkiem nago pogalopować przez wzgórza w blasku księżyca? Poczuć na skórze tylko nocny wiatr, wytarzać się w cudownej chłodnej rosie i dzikich ziołach… A potem… Może poszukać kogoś, kto ugasi ogień płonący w żyłach.
Księżniczka znalazła porzuconą gazetę i zaczęła ją przeglądać. Ceny skupu płodów rolnych, ogłoszenia drobne… Nieoczekiwanie jej uwagę przykuła informacja zamieszczona pomiędzy komunikatami. Dyskoteka? Dawno nie była na żadnej zabawie, a przecież lubi tańczyć. Może by się wybrać? Zażyje trochę rozrywki, poszaleje. Gdzie to będzie? Wyjęła z szuflady mapę i sprawdziła. No cóż, kawałek drogi, prawie trzydzieści kilometrów. Z drugiej strony, ma przecież rower. W dwie godzinki można dojechać. I nagle poczuła nieodpartą pokusę. Wyrwie się ze wsi, pojedzie tam, gdzie jasno płoną światła lamp, gdzie zamiast dzwoniącej w uszach ciszy można posłuchać muzyki. Tam, gdzie ludzie będą podziwiali jej nieziemską urodę. Tam, gdzie jej smukła kibić i zgrabne nogi przyciągną męskie spojrzenia…
Popołudnie i wieczór wlokły jej się niemiłosiernie. Wreszcie zapadł zmrok. Stanisława zamknęła się w swoim pokoju. Katarzyna zmęczona wyrabianiem gliny poszła spać. A zatem w drogę.
Po pierwsze, włosy. Po tym najłatwiej ją rozpoznać. Lepiej, żeby zakochani tubylcy nie śpiewali jej potem serenad pod oknem. Od dawna chciała zobaczyć, jak będzie wyglądać, gdy zmieni kolor. Kupiła sobie odpowiednie kosmetyki i akurat nadarza się sposobność, by je wypróbować. Pianka koloryzująca zamieni ją na jedną noc w brunetkę. Jeszcze oczy – barwne szkła kontaktowe zdobyła już dawno, ale jak do tej pory nie było okazji ich użyć. Z dna plecaka wyszarpnęła bluzkę kupioną kiedyś na jakąś specjalną okazję. Jest trochę niepraktyczna, ma zbyt głęboki dekolt. Ale ostatecznie… Z kosmetyczki wyjęła korektor. Staranne zamalowanie herbu zajęło jej tylko kilka minut. Spojrzała na swoje odbicie. Wygląda nieźle, ale czegoś jakby brakuje. Zawiesiła na szyi medalion, będzie się ładnie prezentował. Otworzyła okno, z kocią zwinnością ześlizgnęła się na ziemię po dachu i piorunochronie. Wyciągnęła rower z komórki. I za moment mknęła już pylistą, polną drogą.
Dyskoteka odbywała się w sporym budynku remizy strażackiej. Księżniczka zostawiła rower kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach i przypięła starannie łańcuchem do drzewa. Wykorzystując osłonę ciemności, ściągnęła spodnie i założyła spódnicę. Sięga do kolan, szkoda, mini byłoby lepsze. Kurtka też nie będzie potrzebna, rzuciła ją na bagażnik. Gdzie schować sztylet? W zasadzie mogłaby go tu zostawić, ale głupio czuła się bez broni. Katarzyna nosiła ostrze wplecione w warkocz, to chyba dobry pomysł. Przez ten rok włosy wampirzycy nieźle odrosły. Rozdzieliła je na kilka pasemek, przeczesała i oplotła pochwę. Machnęła głową i omal nie wybiła sobie zębów. Na nic. W końcu zawiesiła broń pod bluzką, przekładając mocowanie przez ramiączko stanika. Rękawy są krótkie i szerokie, dekolt też obszerny, w razie czego zdąży wyciągnąć.
Podeszła do obłażących z farby drzwi, zapłaciła pięć złotych za wstęp, dostała za to pieczątkę na lewe przedramię. Ciekawy sposób wydawania biletów – uśmiechnęła się w duchu. Po chwili zapomniała o tym. Wmieszała się w tłum, ogarnął ją dziki, pierwotny rytm. W pomieszczeniu było duszno, tłoczno i ciemno, blaszana muzyczka dudniła na cały regulator. Widocznie organizatorzy uznali to za najlepszy sposób na zapewnienie klientom dobrej zabawy. Zawirowała w tańcu. Czas przestał istnieć. Muzyka jest inna. Inne słowa piosenek, inny rytm, inni ludzie, ale jednocześnie chodzi przecież o to samo. Zagubić się w tłumie, odrzucie swoją tożsamość, na kilka godzin wyłączyć nieznośną uporczywość myślenia.
Zapomnieć o swoim bydlęcym i pełnym znoju życiu… Zawieszenie broni podczas interwencji na Krymie, potańcówki w górach Bułgarii, dzika zabawa abchaskich górali, wszystko wymieszało jej się w głowie. Muzyka i szaleństwo. Aż do teraz nie wiedziała, że tak bardzo tego potrzebuje. W przerwie przepchnęła się do baru. Mieli tylko piwo, kiepskie, a do tego najprawdopodobniej rozwodnione, ale w gardle jej zaschło, więc skusiła się na kufel. W smaku było dość paskudne, ale przyjemnie zimne. Nikt nie zapytał jej o wiek. Przypomniała sobie studenta i zaklęła pod nosem. Trzeba było wziąć od niego numer na komórkę. Mogliby się tu spotkać, potańczyć, zabawić się trochę razem. Nie pomyślała. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Ugasiła pragnienie i mogła znowu ruszać w tany.
Pół nocy minęło jak z bicza strzelił. Przez ostatnią godzinę naprzeciw niej podrygiwał jakiś przypakowany koleś w odświętnym dresiku. Musiała zrobić na nim spore wrażenie. Uśmiechała się obiecująco, spuszczała zalotnie wzrok. Tajemniczy kamień połyskiwał w głębokim dekolcie. Kilka razy wychwyciła wrogie spojrzenia ze strony miejscowych dziewczyn. Widać ten kafar ma tu wzięcie…
Przerwa, zabłysły światła. Oparła się o słup. Chłopak podszedł pewnym krokiem, najwidoczniej uznał ją już za swoją zdobycz. Złapał za ramiona, by ją objąć, wyszczerzył zęby. Ale znudziła się tą zabawą. Rąbnęła go kolanem i uśmiech przyozdabiający mordę zgasł razem ze świadomością. Koleś wolno osunął się w tył i runął w tłum, który rozstąpił się usłużnie. Czterech podobnie zbudowanych mutantów poderwało się od stolika. Kolejni dwaj jak w zwolnionym filmie odwrócili się od baru. Zanurkowała między ludzi. Sądziła, że zdoła dopaść drzwi, ale nie udało się. Trzej mięśniacy zabarykadowali je własnymi cielskami. Dziewięciu? Ciut dużo…
– Z drogi – warknęła.
Nie zareagowali, więc zaatakowała pierwsza. Środkowy wyglądał na wodza. Od niego zaczęła. Horda, gdy zabraknie przewodnika stada, zazwyczaj idzie w rozsypkę. Zamachnęła się potężnie, wywinęła piruet i przyładowała z całej siły. Szczęka poszła w drzazgi, krew, zęby i jakieś ochłapy bryznęły na tego po prawej, który poderwał odruchowo dłonie do twarzy. Kopnęła go w kolano, coś chrupnęło. Został jeszcze jeden. W tym momencie wszystko nagle pociemniało. A więc nie zdążyła… Zatoczyła się ciężko po ciosie butelką w potylicę. Opadła na czworaka, kopniak w żebra odebrał jej dech. Na chwilę. Świeże powietrze. Jest na dworze? Ach tak, odciągnęli ją za róg budynku.
– Podnieś – wycedził dobrze zbudowany bysio.
To ten pierwszy, ten, z którym tańczyła. Szybko doszedł do siebie. A może minęło więcej czasu, niż sądziła? Szarpnięcie za włosy ustawiło ją do pionu. Za plecami wyczuwała trzech, może czterech typków. Przed sobą miała jednego. Uśmiechnęła się promiennie.
– Ty suko, zaraz cię nauczymy – syknął, sięgając, by spuścić spodnie.
Zachciało mu się gwałcić? Ręce miała wolne, nogi też. Ten z tyłu trzymał ją tylko za włosy Lewą czy prawą ręką? Prawą. Broń tkwiła na miejscu. No to do roboty.
Monika jednym ruchem rozerwała bluzkę. Koleś wybałuszył gały, patrząc na jej piersi, a ona spokojnie złapała rękojeść bułatowego sztyletu. Najpierw trzeba się uwolnić. Okręciła się i odcięła łapę wroga w nadgarstku. Palce kurczowo zacisnęły się jej we włosach, ale nie miało to większego znaczenia, potrząsnęła głową, pozbywając się „ozdoby". Pierwszy wyeliminowany. Niedoszły gwałciciel już zrozumiał, szarpał się w panice, usiłując podciągnąć spuszczone do kolan spodnie. Doskoczyła i pociągnęła nożem tylko raz. Cięcie eunusze ma opanowane do perfekcji, aczkolwiek brak czasu uniemożliwił jej sprawdzenie, czy na ziemię spadło wszystko, co tam miał, czy tylko „korzeń". Dwaj pozostali ruszyli na nią jednocześnie. Wykonała unik, wyprowadzając jeszcze jeden cios sztyletem. Nic tak skutecznie nie powstrzymuje napastnika, jak widok własnych jelit wyślizgujących się z rozciętych trzewi. Reszta dresiarzy uciekła. Szkoda.
Rozejrzała się szybko i spokojnie. Pociągnęła nosem, czując woń krwi, potu i uryny, któryś zlał się w gacie ze strachu albo z bólu… Co dalej? Dobić! Złapała za włosy tego, któremu uciachała dłoń, i przyłożyła mu nóż do szyi. Wystarczy jedno krótkie pociągnięcie… Nie. Zatrzymała się oszołomiona i skonsternowana. Co ona, u licha, wyrabia? Odrzuciła chłopaka jak łachman. I uciekła w ciemność. Odszukała rower.
Z tyłu głowy wymacała guz wielkości ziemniaka, ale na szczęście skóra draśnięta tylko w dwóch lub trzech miejscach. Założyła kurtkę i spodnie, zapięła się starannie. Wytarła bułatowe ostrze z krwi. Jeśli ktoś ją zechce ścigać, pomyśli, że uciekła szosą, a ona tymczasem wybrała polne drogi… Miarowo naciskając pedały, oddalała się z feralnego miejsca.
Chłód nocy szybko pozwolił jej dojść do siebie. Napięcie wywołane walką opadło i teraz poczuła, jak bardzo jest wyczerpana. Z daleka wiatr przyniósł odgłos syreny. Policja albo karetka. Ktoś mógł zobaczyć, w którą stronę pojechała, więc zatoczyła kilkunastokilometrowy łuk, nim obrała kurs na Kruszewice. Pęd owiewał czoło, pomagał zebrać myśli. Przeanalizowała walkę i zagryzła zęby. Co, u diabła, narobiła? Najpierw prowokowała tamtego byczka. Przymknęła oczy, by lepiej sobie przypomnieć. Podniosła wtedy ręce nad głowę, żeby podciągnąć piersi wyżej, bliżej dekoltu… Szlag, zachowywała się jak mewka z portowych dzielnic, a gdy chciał po nią sięgnąć, odepchnęła go z pogardą. Bezsens własnych działań zmroził krew w żyłach wampirzycy.
Zdarzało się jej zabijać. Na szlaku życia zostawiła wiele trupów. Jednak, jak dotąd, zawsze działała w obronie własnej lub kraju, który aktualnie uważała za swoją ojczyznę. Nigdy nie mordowała ani nie okaleczała dla zabawy. Aż do dzisiejszej nocy… Po co to wszystko? Dla kilku chwil zapomnienia w tańcu? Dla rozkosznego dreszczu, dla świadomości, że wzbudza w tych mięśniakach zwierzęce wręcz podniecenie?
Wiatr zachichotał. Mięśnie bolały ją jak diabli, ale wiedziała, że dociągnie do domu. Próbowała zanalizować swoje uczucia i trafiała na mur. Kochała kilka razy. Poznała uścisk męskich ramion, słodki dreszcz przenikający ciało… Dawno temu w górach Kaukazu oddała swoją cnotę przyjacielowi z partyzanckiego oddziału. Potem on poświęcił za nią życie. Kilka razy skosztowała owoców fizycznej miłości. Parokrotnie została zgwałcona, poznała też los niewolnicy. Raz oddała się za chleb, by nie umrzeć z głodu. Ale przecież nigdy nie pozwolić sobie na podobne prowokacje. Czemu zatem to zrobiła? Zwłaszcza wobec człowieka, który budził w niej tylko odrazę? Po co był cały ten rozlew krwi, po co ucięła rękę napastnikowi? Przecież mogła uwolnić się na tysiące innych sposobów.
Co ją opętało? A może? No cóż, wyjaśnienie jest dość proste, wręcz oczywiste. Piła piwo, widocznie już wtedy ktoś ją sobie upatrzył na ofiarę i dodał jakiegoś narkotyku lub, co bardziej prawdopodobne, afrodyzjaku. Wesoły kraj…
Trochę pobłądziła. Wzgórza i uśpione wioski były podobne do siebie niemal jak krople wody. Zeskoczyła ciężko z roweru i legła w wysokiej trawie. Popatrzmy… Konstelacje letniego nieba były niemal identyczne jak w jej ojczyźnie. Odszukała Gwiazdę Polarną. A więc tam jest północ. Odtworzyła w pamięci mapę okolicy. Jest chyba zbyt daleko na zachód. Wstała, otrząsnęła się z rosy i popedałowała drogą. Pół godziny później z wysokiego wzgórza dostrzegła uśpione Kruszewice. Zatrzymała się nad źródłem. Wciągnęła powietrze nosem. Była spocona, włosy przesiąkły jej tytoniowym dymem i krwią, bluzka podarta i też poplamiona… Rozebrała się i zanurkowała w ciemną, prawie czarną, cudownie lodowatą toń. Miała w kieszeni spodni dwie saszetki zszamponem, najwyższy czas powrócić do naturalnego koloru włosów. Woda zmyła wszystko, brud, kurz, posokę, zmęczenie, koloryzującą piankę… Mogłaby pływać tak bez końca, ale pora wreszcie iść spać. Trzeba regenerować siły.
Wspięła się po dachu, wślizgnęła bezszelestnie oknem, rozebrała i raz jeszcze przy świetle zbadała, czy nigdzie na ciele nie zostały jakieś kompromitujące ślady.
Nie, dobrze się umyła. Włosy odzyskały swój naturalm blask. Wyjęła szkła kontaktowe. Wsunęła się pod kołdrę. Ale jakoś nie mogła zasnąć.