Rozdział 6

Podczas gdy właścicielka dworu kładła się spać, w jednym z opuszczonych baraków trwało zebranie kolektywu pracowniczego. Wokół aparatury bimbrowniczej zebrali się wszyscy tubylcy i obserwując kapiące do blaszanego kubka krople, naradzali się gorączkowo.

– Musimy coś wymyślić, bo ta robota nas wykończy – powiedział Józwa, masując obolałe ramiona.

– Tak, tak – mruknął Maciej. – Nie od dziś wiadomo, że wysiłek fizyczny wpływa upośledzająco na pracę mózgu.

– Co? – zdziwił się Heniek.

– Znaczy, od machania łopatą się głupieje – wyjaśniła Hanka. – Im więcej machasz, tym gorzej myślisz.

– O, kuźwa, one chcą, żebyśmy głupi byli! – Młody poderwał się na równe nogi.

– A coś ty myślał! – burknęła brygadzistka. – Wiadomo, że durniami łatwiej rządzić.

– Nie pozwolę – jęknął.

– Co racja, to racja – rzekł były sołtys. – Trzeba coś pomyśleć i znaleźćsposób, żeby się tych choler pozbyć na dobre.

– Drewno na dwór pewnikiem pierońsko kosztowało – zauważył Maciej. – Wykupiły też pegeer. To musi jeszcze drożej wyniosło.

– Forsy mają jak lodu. – Hanka plunęła w palenisko.

– Niekoniecznie. – Pokręcił głową. – Mają tylko jeden samochód, i to raczej byle jaki. Nawet telewizora sobie nie kupiły, że o antenie satelitarnej nie wspomnę.

– I plastikowych krasnali w ogrodzie nie mają! -wykrzyknął sołtys. – Znaczy, z forsą u nich faktycznie krucho… Dobrze tak zołzom. Tylko co z tego? – zafrasował się.

– Ano to, że gdyby im się tak dwór spalił, to już go nie odbudują, bo nie będą miały za co. – W oczach starego zabłysły ogniki. – Tak to trzeba robić. Wygnać dziedzica, spalić dwór, a w pogorzelisko osikowy kołek wbić. Wtedy nie wrócą.

– Czerwonego kura im, znaczy, zapuścimy. – Oczy Hanki zabłysły złowrogo. – Ty to masz jednak łeb jak szafa – rzuciła z uznaniem.

– No, nie sam to wymyśliłem. – Uśmiechnął się skromnie. – Słyszałem, że w Mońkach Górnych jakiemuś miastowemu malarzowi chałupę spalili.

– O – zdziwiła się Hanka. – A za co?

– Jakąś dziouchę, zdaje się, wziął do łóżka i pewnikiem do miasta sobie zabrał, bo jej chłopak nigdzie ich nie może znaleźć. To i podpalił. Sprawiedliwie, po naszemu… – Maciej pokiwał głową zachwycony wymierzoną karą. – Tedy pomyślałem, że i my możemy tak samo, a jakby co, to gliny będą jednego podpalacza szukać i jak tamtego złapią, to na niego i ten dwór pomyślą.

– Dobry plan – pochwaliła Hanka.

– Jak w czterdziestym ósmym – rozmarzył się Józwa. – Wygnać dziedzica, podzielić się ziemią…

– A po cholerę nam ta ziemia? – zdumiał się Heniek. – Co ty, chcesz w polu tyrać jak jakiś wół roboczy?

– W zasadzie na grzyba. Ale sprawiedliwość dziejowa musi być. Tak teraz, jak i wtedy.

– A co, pamiętasz? – Brygadzistka popatrzyła na niego zaskoczona. – Na świecie cię jeszcze nie było!

– Może i nie było, ale ojciec tak pięknie o tym opowiadał…

Maciej uznał, że nakapało dość, i polał bimbru do fajansowych kubków. Wychylili po łyku, zagryźli kradzionymi w sąsiedniej wsi ogórkami.

– Puścić kura to dobry pomysł – mruknął. – Ale jest problem z tym cholernym wampirem.

– Wampirka i ta młoda wzięły samochód i gdzieś pojechały – doniósł Heniek. – Dziedziczka została sama. Czeczeńcy też już swoje zrobili i się wynieśli. Jeśli mamy coś zdziałać, to teraz jest dobra okazja.

– Są jeszcze ci dwaj, Ruskie czy coś takiego – zauważyła Hanka. – Śpią w samochodzie.

– To spoko, ominę ich. Nic nie zauważą. – Heniek Poderwał się z miejsca.

Bimber dodał mu szalonego animuszu, a za to odebrał resztę rozwagi.

– Czekaj – warknął Józwa. – Co nagle, to po diable. Trza pomyśleć, co i jak. Dziedziczka śpi tam, gdzie światło w oknie. Lepiej, żeby się nie wykończyła przy okazji, zabijać nie chcemy, tylko przegnać.

– To podpalę dom od drugiego końca. Ciepnę butelkę nafty do pokoju na prawo od sieni. – Młody z podniecenia nie mógł usiedzieć na miejscu.

– Dobra. Obudzić się obudzi. Albo cieśle usłyszą i ją obudzą. Ale nafta śmierdzi nawet po spaleniu. Tu trzeba czegoś, co nie zostawia śladów.

– Mamy denaturat, ten od rozpalania – zasugerowała brygadzistka. – Jeszcze tak z pół butelki i drugą, całkiem pełną… A może nawet i więcej w szopie stoi? – Usiłowała sobie przypomnieć. – Kiedyś do mycia stołów w świetlicy całą skrzynkę kupili.

– Dobra! – Były sołtys klasnął w dłonie. – Polejesz ścianę koło gniazdka i podhajcujesz, niby że zwarcie instalacji było. Podejrzewać nas mogą, ale nie udowodnią nic i nawet przed sądem w razie czego nie postawią.


* * *

Czarna chmura zasłoniła księżyc. Heniek wystawił głowę zza płotu. Teraz! Pokłusował w stronę dworu. Wpadł w ciemności na sąg drewna i omal nie stłukł butelek. Znowu zrobiło się jaśniej. Podpalacz skulił się i przyczajony w głębokim cieniu czekał na kolejną chmurę.

Wreszcie nadciągnęła. Poderwał się, by przebiec ostatni odcinek dzielący go od ściany dworu, i omal nie wpadł na Ihora. Ostre światło latarki prawie go oślepiło.

– Cześć, Heniek! – przywitał go cieśla.

– Ty skąd wiesz, jak się nazywam? – zdumiał się pegeerowiec.

– A któż by nie znał chluby naszej wsi? – zażartował obcy. – Co tak biegasz po nocy? Sadełko chcesz zgubić? Czy może tylko dla kondycji?

– Dla kondycji. Sport to ja cholernie lubię…

– Zaskakujące. Ja też w dzieciństwie piłkę kopałem każdego ranka.

– No, futbol to jest fajna rzecz.

– Popatrz, popatrz, myślałem, zwykły obszczymurek, a tu takie zainteresowania – ucieszył się Ukrainiec. -I nawet brakiem dresu się nie przejmujesz, tylko zasuwasz… O, widzę, że i flaszeczkę z jakimś płynem regeneracyjnym wziąłeś. – Utkwił wzrok na butelce denaturatu sterczącej z kieszeni drelicha.

– A tak, to po treningu…

– Siadaj, co tak będziemy stali. – Ihor wskazał belkę. – A cóż to takiego w tej flaszce?

– Woda mineralna – bąknął Heniek.

– Coś takiego, a przysiągłbym, że denaturat.

– Bo do takiej butelki przelałem.

– Wiesz, ja sportowcem nie jestem, więc sobie piwko strzelę, a ty pewnie po treningu zgrzany i zmęczony, to lepiej się wody napij… – W głosie cieśli krył się cały ocean życzliwości. – Zresztą, alkohol nie bardzo przystoi lekkoatletom.

– Ale mi się nie chce pić!

– No co ty? Ze mną się nie napijesz? – Ihor spojrzał na niego groźnie i odkorkował butelkę piwa.

Stuknęli się i Heniek, krztusząc się, zaczął sączyć ohydną ciecz z flaszki.

– Lubię tak sobie posiedzieć wieczorem i popatrzeć na gwiazdy – mówił przybysz ze Wschodu. – Zwłaszcza w tak miłym towarzystwie. Pij, pij. Musisz zbilansować utraconą ilość płynów w organizmie. Duszkiem najlepiej, bo jak tak przez zęby będziesz sączył, to od zimnej wody zabolą.

Pegeerowiec z ulgą odstawił pustą flaszkę i teraz z trudem łapał powietrze ustami.

– Popatrz, ile tam światów, obcych cywilizacji, komet. – Cieśla patrzył na nieboskłon. – Ileż tam się cudownych rzeczy dzieje. To co? Na drugą nogę? – Wyjął kolejną butelkę piwa.

– Ale ja już nie mam – zełgał jego kompan.

– Masz, masz, widziałem, w drugiej kieszeni siedzi. I słusznie, bo przy ostrym treningu to i litr wody się traci z potem. Napij się, to ci opowiem, jak ruskiego kosmonautę spotkałem…

Godzinę później Heniek, zataczając się, dobrnął do baraku. Po drodze kilkakrotnie chwytały go torsje. Wreszcie wyrżnął łbem o drzwi i z trudem pokonawszy próg, wtarabanił się do środka.

– Dlaczego dwór się nie pali? – zapytał Maciej, patrząc przez okno.

– Yyy ups! – Heniek czknął potężnie, rozsiewając wokoło intensywną woń „jagodzianki na kościach".

Józwa podszedł i wyrżnął go na odlew w mordę.

– Ty bydlaku! Wyżłopałeś denaturat zamiast ogień podłożyć! Złamałeś też nasze święte prawo, które mówi…

– …Ludzi dzielimy na przezroczystych i niebieskich – powiedziała Hanka. – Przezroczyści piją wszystko, co

jest białe lub żółte. Niebiescy piją błękitne i fioletowe… – I wyrżnęła młodego kułakiem, aż zęba wypluł.

– …Każdy niebieski będzie pobity i wygnany ze wsi – dokończył Maciej, zamierzając się do ciosu.

– Czekaj – warknął sołtys. Już się trochę opamiętał. – Coś mi się tu nie zgadza.

– Co takiego? – zdziwiła się brygadzistka.

– Butelek na wymianę nie przyniósł! Bo jakby tak zwyczajnie wypił, to by zabrał z powrotem. Gadaj, co się stało?

Młody z trudem zogniskował wzrok i nieskładnie zaczął opowiadać.


* * *

Zapłonęło światło. Drzwi celi skrzypnęły przeraźliwie i do wnętrza weszli trzej zakapturzeni mężczyźni. Michał, spoczywający na wiązce słomy, rozbudził się natychmiast. A potem uśmiechnął lekko pod wąsem. Kilka razy zdarzyło mu się siedzieć w więzieniach. Tylko raz wypuścili go z własnej woli. W pozostałych przypadkach… No cóż, pragnienie wolności to siła trudna do okiełznania. Kawałek porcelanowej miski ukrył pomiędzy palcami. Sprężył się w sobie. Bliżej, jeszcze bliżej… Usiadł i tarł oczy kułakami, udając głęboko zaspanego. Jeszcze krok, pół… Zaraz będzie odległość kontaktowa. Teraz! Pięści uderzyły niespodziewanie. Trafił bez pudła, dwaj „bracia" zarobili pięknie, prawy sierpowy i lewy prosty sięgnęły ich poniżej pasa. Może nie było to zbyt czyste zagranie, ale niestety, gdy chodzi o życie, nie pora na sentymenty. Dwa ciała zwaliły się na ziemię.

Mistrz poderwał się jak sprężyna i trafił trzeciego bykiem w splot słoneczny. Rozległo się głośne chrupnięcie. Trzasnęły żebra i mostek wroga, ten też wyeliminowany na dobre. Drzwi. Był pewien, że ktoś stoi na korytarzu i ubezpiecza tych trzech. I nie pomylił się. Ciął błyskawicznym ruchem, głęboko. Dłoń uzbrojona w odprysk miski zatoczyła łuk. Tętnica szyjna poszła, krew chlapnęła na ścianę. Piąty przeciwnik uchylił się. Alchemik skoczył ku niemu jak pantera.

Podwójny błysk prawie go oślepił. Obrzyn z dubeltówki? Wykonał unik, czując, że jest już za późno. Coś zatrzymało go w pół skoku. Zderzył się z niewidzialną przeszkodą, jakby między nimi nagle wyrosła ściana. Huk rozdarł ciszę lochów. W następnym ułamku sekundy mistrz runął ciężko na ceglaną posadzkę. Echo wystrzału długo odbijało się w piwnicznych korytarzach, aż wreszcie ucichło. Sędziwoja pochłonęły ciemność i cisza.

Przytomność odzyskał w jednej chwili. Jeszcze nie otwierał oczu. Co się z nim dzieje? Siedzi przywiązany, a może przykuty do twardego, drewnianego fotela z oparciami pod ręce. Strzelali do niego. Trafili. Gdzie? Ból lewego uda był tak silny, że prawie pozbawił go oddechu. Leciutko napiął mięśnie, analizując doznania. Kość chyba cała, mięso przerobili na siekane kotlety… Czucie w stopie ma, a zatem nerwy rdzeniowe zapewne ocalały. W łydce czuje chłód, a to oznacza, że wiele naczyń krwionośnych uległo zerwaniu. Fatalnie, to poważnie skomplikuje plany ucieczki.

Otworzył oczy. Pomieszczenie przypominało celę, w której wcześniej go więziono. Zasadnicza różnica polegała na tym, że najdłuższa ściana posiadała dużą strzelnicę. W otwór wprawiono okno, szyby oklejono od zewnątrz folią odblaskową. Kiedyś stało tu działo obecnie urządzono – no cóż, to było do przewidzenia – izbę tortur.

Zbadał, na ile się dało, skórzane pasy, którymi go unieruchomiono. Niestety, okazały się nad podziw solidne. Żadnej fuszerki, która umożliwiłaby mu przejście do kontrataku.

Postrzelona noga pulsowała silnie, więc skoncentrował się i zablokował w mózgu obszary odpowiedzialne za odbieranie bólu. Nic się nie da zrobić? Nic. A zatem trzeba się uzbroić w cierpliwość. Wcześniej czy później odczepią go od fotela, by zadać obiecane tortury. Działania większości ludzi cechuje kompletny chaos. Popełniają błędy, wystarczy wyczekać odpowiedniej chwili i wtedy spróbować coś zdziałać.

Mistrz obrzucił wzrokiem ściany. Cęgi, kleszcze, przecinaki, pochodzące chyba ze zlikwidowanej kuźni. Skalpele, noże, piły, trepany, spisane z wyposażenia jakiegoś szpitala. Piły, siekierki i dłuta. Ładny zbiór dawnej broni siecznej i obuchowej. Do tego kneble, pejcze i kajdany, gdyby nie brak różowego futerka, można by pomyśleć, że pochodzą z sex-shopu dla wielbicieli „boskiego markiza" de Sade.

– Imponująca kolekcja – zakpił.

Stojący koło okna zakapturzony typek odwrócił się na pięcie.

– Owszem, ciekawe zbiory – powiedział. – Będziesz miał zresztą okazję zapoznać się bliżej z niektórymi egzemplarzami.

Alchemik wyszczerzył zęby. Tak, to byłoby interesujące. Wziąć takie cęgi i zacisnąć temu palantowi na przykład na…

– Poraniłeś trzech naszych towarzyszy, a jednego zabiłeś – warknął Wilk.

– To oni zaczęli. – Michał wzruszył ramionami. – Gdyby nie włazili bez zaproszenia do mojej celi, cieszyliby się dobrym zdrowiem.

– Bracia chcieli cię natychmiast zgładzić. Tylko mojej interwencji zawdzięczasz, że…

– Wypuść mnie, to w podzięce kupię ci flachę najlepszego koniaku, jaki sprzedają w tym mieście – szydził Sędziwój. – Od czego zaczniemy? – Przesunął wzrokiem po ścianach.

– Czy ty się niczego nie boisz? – Przywódca Bractwa spojrzał na niego zaskoczony.

– Tylko duchów. Macie może jakiegoś na składzie? Jak go skłonicie do współpracy? – Poczucie humoru nie opuszczało go w zasadzie nigdy.

– Czeka cię śmierć wśród najstraszliwszych męczarni. Będziesz nas jeszcze błagał, żebyśmy zechcieli cię wysłuchać… I może nawet się na to zgodzimy. Przegrałeś.

Mistrz ziewnął. Niestety, ręce miał przykute do oparcia stalowymi obejmami, więc gest nie wyglądał dostatecznie obraźliwie.

– To już słyszałem – burknął. – Wiele razy, w czasach, gdy nie było was jeszcze na świecie. Wasz problem polega na tym, że nie wierzycie w Boga – powiedział. – Możecie zniszczyć moje ciało, pozbawić życia ten kawałek mięsa, w którym teraz przebywa moja dusza. Ale człowiek, którego przepełnia ogień prawdziwej wiary nie będzie się przejmował takim drobiazgiem jak zakończenie swojej ziemskiej pielgrzymki.

– Zabijałeś, więc powinieneś wiedzieć, że pójdziesz do piekła – warknął Wilk.

– Na szczęście znam zarówno hebrajski, jak i aramejski. Opieracie się na błędnym przekładzie Biblii. W dziesięciorgu przykazań powiedziano „nie morduj", czyli nie zabijaj bez powodu, skrycie, niehonorowo, dla realizacji własnych, przyziemnych celów. Przez blisko pięćset lat, jakie dane było mi przeżyć, nie zamordowałem nikogo, choć często niosłem śmierć tym, którzy na to zasłużyli.

– Cóż za głęboka filozofia – prychnął wróg.

– Prosta jak konstrukcja cepa… Ale życie jest w ogóle proste, to ludzie sami je sobie komplikują.

– Dogadajmy się. Przekaż nam sekret tynktury, a uwolnimy cię i możemy obiecać, że więcej się nie spotkamy.

– Za późno. Złamaliście piąte przykazanie. I to wielokrotnie. Jesteście bandą morderców i musicie zostać wyeliminowani. – W oczach Alchemika błysnęła stal. – Może mi nie uda się tego dokonać, ale wcześniej czy później ktoś was powstrzyma.

– Może i jesteśmy bandą morderców. Ale nie zabijamy bez powodu…

– Potrzebujecie krwi, by robić złoto – uzupełnił Sędziwój. – Poświęcacie cudze istnienia dla swoich celów.

– Nigdy nie czułeś, że jesteś kimś lepszym, a życie innych ludzi stanowi w twoim ręku tylko tworzywo, z którego można uczynić coś wielkiego?

– Rozczaruję cię, jeśli powiem, że nie? Swoją drogą, gdy walczyłem po raz pierwszy z waszymi poprzednikami, było jakby ciekawiej. Poza prozaicznym robieniem złota z, jak to określiłeś, tworzywa ludzkiego, przeprowadzali masę odrażających eksperymentów pseudomagicznych.

– A kto ci powiedział, że już nie zajmujemy się czarną magią? – W oczach prześladowcy błysnęły dziwne iskierki.

Sędziwój po raz pierwszy od chwili uwięzienia stracił pewność siebie. Te dziwne myśli obsesyjnie krążące wokół tajemnicy kamienia filozoficznego. Czyżby ich czary naprawdę działały?

– Spokojnie. – Kaptur skrywał twarz, ale ton głosu wskazywał, że oblicze Wilka przyozdabia jadowity uśmieszek. – Wkrótce na własnej skórze zapoznasz się z naszymi sekretami.


* * *

Pomieszczenie było ładne i przestronne. Duże okno wychodziło na kanał. Na ścianach wisiało kilka stalorytów. Trzy stare fotele kryte skórą, zabytkowe biurko, w kącie stół kreślarski i jakiś szkic przypięty do blatu.

– Chcieli się panowie ze mną zobaczyć – Lars Riedel zaprosił ich, by usiedli. – Mogę panom poświęcić godzinkę. O co chodzi?

Mówił dobrze po niemiecku.

– No cóż – powiedział Arminius. – Nasza profesja jest dość specyficzna. Zajmujemy się generalnie eliminacją pewnych endemicznych istot rozumnych, wykorzystujących dla podtrzymania swego istnienia nie zwykłą fizjologię, ale bionekrozę.

– Wampirów i innych temu podobnych – dodał Laszlo, choć nie było to chyba potrzebne.

– Rozumiem. – Architekt w żaden sposób nie okazał zdziwienia. – Zapewne jestem na waszej liście do odstrzału? – W jego oczach nie pojawił się najlżejszy cień niepokoju.

– W zasadzie tak – rzekł stary łowca. – Problem w tym, że nie bardzo nam się to składa do kupy. A żeby kogoś zabić, wolelibyśmy wcześniej zdobyć pewność, że trzeba.

– Widzę, że są panowie profesjonalistami. – Riedel z uznaniem skłonił głowę. – Nie tak jak zwykle. Nie uwierzycie, jakich wariatów do tej pory spotykałem.

– Rzuci pan okiem na nasze materiały? – zagadnął Laszlo. – Tak chyba łatwiej będzie nam rozmawiać.

– Z przyjemnością.

Młody otworzył neseser i wyłożył na stół kilkanaście odbitek.

– Na wszystkich tych budynkach widnieje pański gmerk, staroegipski znak wyobrażający filar dżed – powiedział Arminius.

– A jak doszliście, że to nie przypadek?

– Mieliśmy takie założenie i szukaliśmy potwierdzenia teorii. Zanalizowaliśmy pański charakter pisma. – Stary przyrodnik położył obok fotografii kartę z wydrukiem. – Oczywiście, krój liter zmienia się z epoki na epokę, ale sposób stawiania kresek czy łączenia poszczególnych znaków…

– Rozumiem.

– Dokonaliśmy też analizy wymiarów trzydziestu wzniesionych przez pana budowli. We wszystkich stosuje pan proporcje oparte na egipskich i arabskich kwadratach magicznych oraz średniowiecznych zasadach tajemnej sztuki murarskiej – dodał młody.

– Chylę czoła – powiedział poważnie Riedel. – I muszę przyznać, że jestem głęboko zdumiony. Minęło wiele stuleci, ale nikt nigdy nie przeprowadził tak dogłębnej analizy moich dokonań. Nie sądziłem, iż ktoś na to wpadnie. Zwłaszcza że chyba żaden z panów nie jest z zawodu budowniczym?

– Żaden. – Laszlo pokręcił głową. – Czyli nasze podejrzenia są słuszne?

– Owszem. Ja wzniosłem to wszystko. – Wzruszył ramionami. – A także szereg innych konstrukcji, których albo nie odnaleźliście, albo które się nie zachowały. Jestem naczelnym architektem ludzkości od przeszło czterech tysięcy lat.

– O, cholera! – Laszlo automatycznym ruchem wyjął z torby samopał i odciągnął kurek.

Arminius uspokoił go jednym gestem. Wyłożył kilkanaście kolejnych odbitek. Portrety. Wszystkie, jakie udało im się odnaleźć.

– Pańska twarz się zmienia – powiedział. – Przyzwyczajenia nie, charakter pisma też nie, ale…

– Oczywiście – uśmiechnął się Architekt. – Tym bardziej jestem pełen podziwu, że zdołaliście mnie wyśledzić i zlokalizować. I szczerze powiedziawszy, najbardziej zaskakujące jest to, że zidentyfikowawszy, zdecydowaliście się przyjść i wyjaśniać wątpliwości, zamiast strzelić mi w plecy zza węgła… Choć, jak widzę, rozważaliście i taką ewentualność. – Musnął oskarżycielskim spojrzeniem spluwę leżącąna kolanach chłopaka.

– Zawsze staramy się o zachowanie naukowych podstaw działania. Gromadzimy wiedzę, która przyda się naszym następcom – wyjaśnił Laszlo z godnością. – Tradycja łowców podupada, a ktoś powinien bronić ludzkości przed istotami takimi jak pan.

– Nie za dużo ode mnie żądacie? Chcecie, żebym wyjaśnił, co jest grane, bo dzięki temu łatwiej będzie wam dopaść następnych?

– Owszem – rzekł stary. – Czy za dużo? Ma pan wobec ludzkości dług, którego nie spłaci postawienie kilku budynków. Choćby były i piękne, i pożyteczne.

– I pewnie, jeśli odpowiem na wasze pytania, w zamian darujecie mi życie? – Wyglądało na to, że kpi sobie z nich w żywe oczy.

Dlaczego się nas nie boi? – zaniepokoił się Laszlo. Coś mu w tym strasznie śmierdziało.

– Niestety… – Przyrodnik wzruszył ramionami. – Kompromisy z istotami bionekrotycznymi nie wchodzą w grę. Myśliwy nie wchodzi w układy z wilkami.

– Nie ma w tym specjalnej tajemnicy. Trzeba sięgnąć do mądrości starożytnych religii.

– Wędrówka dusz? – Arminius zmrużył oczy tknięty nagłym domysłem. – Zachowuje pan świadomość kolejnych wcieleń?

– Niezupełnie o tę religię mi chodzi. Zresztą podejrzewałem zawsze, że reinkarnacja to totalna bzdura. – Architekt puścił do niego oko. – Po co szukać po świecie mądrości innych ludów, gdy odpowiedź jest tak blisko… Kiedyś, dawno, dawno temu, nazywałem się Hiram.

– Budowniczy Świątyni Salomona? – Chłopak wytrzeszczył oczy.

– Owszem. Jestem Żydem. A raczej byłem nim dawno temu. Nie praktykuję już mojej religii, przez te tysiąclecia za bardzo odbiegła od tego, w co wierzyłem. Ale ciągle darzę ją pewnym sentymentem. I sporo zapamiętałem.

– Judaizm jest przecież wolny od takich idei – zdziwił się stary przyrodnik. – Chyba że w czasach Salomona, przed ostatecznymi redakcjami i ujednoliceniem tekstu Starego Testamentu…

– Każda religia dzieli się na część ortodoksyjną i, nazwijmy to, tradycję przekazywaną ustnie, ignorowaną przez teologów. Obok pism kanonicznych istnieją apokryfy. Mędrcy badający naturę rzeczy często szyfrują swoje notatki, by uniknąć ryzyka dostania się wiedzy w ręce profanów. Słyszeli panowie opowieści o dybukach?

Laszlo pokręcił głową, a stary zagryzł wargi.

– Jeśli ktoś umiera paskudną, niedobrą, nagłą śmiercią, jego dusza zostaje wyrwana z ciała i zamiast zstąpić do szeolu, błąka się po ziemi, aż znajdzie kogoś, kto jest na tyle słaby, by mogła opanować jego ciało – wyjaśnił Riedel. – Za pierwszym razem przygniotła mnie waląca się ściana. Odzyskałem świadomość kilkadziesiąt lat po śmierci. Zrozumiałem, co się stało. Mieliśmy naprawdę dobrych magów, za trzecim razem wiedziałem już, że jestem w stanie częściowo to kontrolować.

– A jak z pamięcią? – zaciekawił się Arminius. – Nie ulega zatarciu?

– Z kolejnych wcieleń pamiętam bardzo dużo. Najmniej z tych pierwszych, potem, wraz z kolejnymi przeskokami, moja jaźń coraz lepiej sobie radziła.

– Jeśli teraz pana zabijemy, to po prostu wyjdzie pan z ciała i za jakiś czas pojawi się znowu – domyślił się młody. – Dlatego zupełnie się nas pan nie boi?

– Owszem. Wasza misja od początku była chybiona. – Architekt uśmiechnął się kpiąco. – I jak mniemam, teraz, gdy wyjaśniliśmy sobie wszystko, odstąpicie od swych uroczo krwiożerczych planów? Nie stanowię dla was zagrożenia i byłbym wdzięczny, gdyby okazali mi panowie tę samą grzeczność.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – mruknął stary. – Ale faktycznie, chyba nic tu po nas…

– Czyli mam oczekiwać w każdej chwili strzału w plecy? Najdalej za kilka lat wrócę. Obejmuję ciała zazwyczaj już podrośnięte…

– Wymyślimy coś, aby odesłać pana definitywnie w niebyt – zagroził przyrodnik. – To nic osobistego, takie są po prostu nasze zasady.

– Oczywiście. Nie będę miał za złe, jeśli wam się uda. O ile wam się uda… – dodał z naciskiem.

– Jeszcze jedno pytanie – przypomniał sobie Laszlo. – Nad niektórymi z pańskich budowli wydaje się ciążyć jakieś fatum. Na przykład ta katedra. Czym jest to spowodowane? Błędami w zaklęciach?

– Czasem zdarza się wypadek i ginę podczas budowy. Wtedy to miejsce jest przeklęte. Wyrwanie mojej duszy z ciała poważnie zaburza strukturę czasoprzestrzeni.

– Można coś na to poradzić?

– Nie wiem. – Riedel pokręcił głową. – Obawiam się, że nic.

A zatem dwór Kruszewskich prawdopodobnie znowu spłonie… Może za trzydzieści lat, może dopiero za sto, ale jego los jest przesądzony.

Wstali z foteli i ukłoniwszy się, opuścili biuro. Arminius zaszedł do sklepu monopolowego i kupił wino. Przeszli most nad rzeką Nidelvą i wspięli się na szczyt góry. Nie mieli kieliszków, więc napili się prosto z butelki.

– Sądzisz, że mówił prawdę? – zapytał młody.

– Tak.

– I co dalej? Rezygnujemy z likwidacji? Odpuszczamy sobie problem i wracamy do domu?

– Po pierwsze, nie do domu, tylko sprawdzać kolejny ślad – mruknął jego towarzysz. – Po drugie… To pasożyt. Przejmuje ciała, wypiera dusze ich właścicieli, by podtrzymać swoją egzystencję. Kradnie ludziom życie, tak jakby ich mordował.

– Zabicie Architekta nic nie zmieni. Co najwyżej jakiś czas go nie będzie, a potem wróci. Albo i od razu przechwyci kolejne ciało.

– Właśnie. Ale gdyby umarł tak zwyczajnie, ze starości, to może już się nie odrodzi… – Przyrodnik pociągnął wina.

– To może jednak jakoś go wykończymy? Tak, żeby nie było ani nagle, ani paskudnie? – Laszlo przejął butelkę. – Ja wiem, może jakaś wolno działająca trucizna? Grzybki czy coś. – Trącił butem kępę muchomorów. – Podobno są toksyny, które niszczą człowiekowi wątrobę tak, że umiera przez pół roku lub dłużej…

– Owszem, znam takie. Tylko że to nic nam nie da. Zorientuje się przecież, że jest chory, a wtedy odkręci gaz i położy się z zapalniczką na łóżku…

– To jak go załatwić? Srebrną kulą jak ducha? Osikowym kołkiem czy co? Przecież musi być jakiś sposób, by odesłać go w niebyt!

– Pomyślimy wieczorem. Mam kilku przyjaciół dobrze zorientowanych w kabale. To chasydzi, więc powinni wiedzieć też coś na temat dybuków. Spróbuję złapać ich przez Internet i przeprowadzę konsultacje.


* * *

Księżniczka obudziła się, czując dziwne osłabienie. Łydki ciągle ją bolały po wczorajszych tańcach. Agentka siedziała przy komputerze.

– Wstawaj, już dziewiąta. – Uśmiechnęła się do przyjaciółki i znowu wbiła wzrok w ekran.

– Masz coś ciekawego?

– Nic a nic. Tyle tylko, że kilka dni temu policja znalazła w jednym z opuszczonych fortów spalonego czerwonego volkswagena.

– Nawet jeśli znaleźli właściwego, to niewiele z tego wynika. – Monika, choć nie czytała kryminałów, umiała wyciągać wnioski. – Z pewnością nie porzucili go w pobliżu swojej kryjówki.

– No właśnie… To chyba droga donikąd. Ale znajdę drani.

– Aha – zgodziła się Monika. – Jeśli nie jestem ci potrzebna, to może przejdę się trochę.

– Yhym… – mruknęła informatyczka i zagłębiła się bez reszty w wirtualną rzeczywistość.

Monika wyszła z domu. Nogi same poniosły ją na Stare Miasto. Może niepotrzebnie się martwią? Może gdzieś w danych była luka i Alchemik po prostu pojechał na Tajwan? A może znudziło mu się ich towarzystwo i postanowił dać nogę? Przecież to niewykluczone. Zajrzała do kilku antykwariatów, obejrzała piękną intarsjowaną komódkę za prawie siedem tysięcy złotych.

Spojrzała w niebo zaciągające się coraz ciemniejszymi chmurami. Będzie padać… Paweł siedział na placyku przy Kościele Mariackim. Rozłożył ołówki na obramowaniu fontanny i coś rysował.

– Znowu się spotykamy. – Na jej widok odłożył blok. – Uroczo wyglądasz w niebieskiej sukience.

– O? – zdziwiła się. – Skąd się tu wziąłeś?

– Mieszkam tuż obok. Wyszedłem sobie szkicować.

– A ja poszłam na spacer. Nudzi mi się.

– Może powinnaś coś poczytać – zasugerował. – Albo iść do kina? W mieście jest masa możliwości, by przyjemnie spędzić czas.

– Jakoś nic mi się nie chce – wyznała. – Wszystkie zainteresowania stały się szare i nijakie, jak popiół.

Pierwsze krople deszczu ciężko uderzyły o bruk.

– Chodźmy do ciebie – zaproponowała. – Zaraz lunie.

Pobiegli przez bramę, wypadli na Mały Rynek. Niebo przecięła błyskawica, zagrzmiało. Odnaleźli kolejną bramę, a potem po nieskończenie długich, trzeszczących schodach wspięli się na ostatnie piętro.

– Tu mam pracownię – wyjaśnił. – I mieszkanie przy okazji.

– Fajne miejsce. Wszędzie blisko…

– To chyba taka tradycja, że malarze i studenci mieszkają na strychach – zażartował i otworzył drzwi. – Powinni też być ubodzy i cierpieć na suchoty…

Zapalił światło, rozbłysła naga żarówka wisząca pod sufitem. Pracownia była nieduża. Jedno długie pomieszczenie z mansardowymi oknami. Pod połacią dachową na podłodze leżał materac zasłany kocem. Drzwi w głębi prowadziły do małej łazienki i kuchni.

– Ciasne, ale własne. – Uśmiechnął się. – I z roku na rok jego wartość rośnie. Masa snobów ma ochotę zamieszkać na Starym Mieście. A nie dla wszystkich wystarcza miejsca.

Kilkadziesiąt obrazów stało opartych o ściany. Był także ten jej – niedokończona martwa natura.

– Zabrałem go trochę z rozpędu. No i proszę, w sam raz może się przydać. Bo pewnie chcesz go dokończyć? Tylko kompozycja została na wsi.

– Ale są linie szkicu, czyli wystarczy dać kolor…

– Nie bardzo. – Potrząsnął głową z lekkim rozbawieniem.

– Spróbuję, nie musi to być przecież dzieło sztuki. – Zacisnęła wargi. – Mogę obejrzeć? – Wskazała prace.

Kiwnął głową. Zapalił trzy świece w lichtarzu. Wnętrze zrobiło się jakby bardziej przytulne. Odwracała je po kolei, oglądała. Dziesiątki widoczków, bukietów w wazonach, sielskich pejzażyków, starych młynów i wiatraków…

– To na handel. Partanina, malowałem ot tak, żeby kilka groszy zarobić. Te ciekawsze są dalej – powiedział.

Cykl grafik mogących być ilustracjami do książek fantasy i horrorów. Niektóre już widziała. Nagie lub skąpo odziane kobiety z zakrwawionymi mieczami, smoki i rycerze, mumie, szkielety, cmentarze… I wreszcie kilka aktów, ładnie namalowane, naturalistycznie. Spojrzała na Pawła spod oka. Dociskał klamkę okna smaganego deszczem. Widać bał się, żeby przez jakąś nieszczelność nie nalało mu się do pracowni. Na sztaludze stał zagruntowany podkład, ołówki leżały, jakby czekały tylko na odpowiednią okazję.

Podjęła decyzję. Obraz, na którym ją kiedyś uwieczniono, wisi dziś w muzeum w Sofii. Jednym ruchem ściągnęła sukienkę. Od razu zrobiło jej się przyjemniej. W mokrym ubraniu nie należy siedzieć, to przecież grozi zapaleniem płuc! Odwiesiła ją na oparcie krzesła. Wysunęła stopy z sandałów, ściągnęła mokre skarpetki. Gdy wreszcie oderwał wzrok od szyby i popatrzył w jej stronę, właśnie zdejmowała stanik.

– Więc jednak – jakby westchnął. – Naprawdę tego chcesz? Nie wiem, czy umiem namalować cię tak dobrze, jak na to zasługujesz. A jeśli mi nie wyjdzie?

Ujął w dłoń węgiel i podszedł do sztalugi. Zsunęła figi i stanęła przed nim całkiem naga. Popatrzył spokojnie i badawczo.

– Kształty masz ciągle jeszcze raczej dziewczęce niż kobiece – mruknął. – Za taki obraz to prokurator może mnie potem ścigać. Ale jesteś piękna.

Stała bez ruchu. Czuła dziwną tremę, od bardzo dawna żaden mężczyzna nie widział jej bez ubrania… Paweł uśmiechnął się ciepło.

– Wyglądasz uroczo – powiedział. – Tak świeżo i niewinnie zarazem. Hmmm… Może usiądź na tamtym krześle. Dobrze, teraz podwiń jedną nogę, opleć ją dłońmi i oprzyj brodę na kolanie.

Wykonała jego polecenie.

– Nie, do niczego. – Pokręcił głową. – Wyszło strasznie nienaturalnie…

Odwróciła krzesło tyłem, usiadła na nim okrakiem. Ażurowe szczebelki niewiele zasłaniały.

– A może tak? – zaproponowała. – Mogę jeszcze postawić stopy na…

– Chyba tak jest dobrze – ocenił po namyśle. – Usiądź wygodnie, to potrwa dość długo.

Podszedł, minął ją, zawiesił na ścianie długą, ciemnobłękitną kotarę.

– Będzie ładne tło – wyjaśnił.

Sięgnął po blok, rysownicę i kawałek miękkiego ołówka. Szkicował szybko, z pasją i wprawą. Potem odłożył papier i zaczął nanosić linie na podkład.

– Tatuażu nie malujemy? – zapytał. -Nie.

– Ciekawy, swoją drogą. Herb dynastii, która wymarła… No, będzie z pięćset lat.

Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie powiedzieć prawdy, jednak w ostatniej chwili podjęła inną decyzję.

– Dziadek interesował się historią – skłamała gładko. – Miał trochę tego… – Wkręciła sobie niewidzialną śrubkę w skroń. – No i zostawił mi pamiątkę na całe życie.

Paweł nie odpowiedział, całkowicie pogrążył się w pracy.

Żółte światło świec rzucało refleksy na jej skórę. Pożałowała, że ramiona i łydki ma znacznie bardziej opalone niż resztę ciała. Trzeba było poleżeć na słoneczku nago.

Ale przecież nie będzie jej fotografował, a malując w kolorze, z pewnością ujednolici barwę – uspokoiła się.

Wreszcie przerwał. Stał, oglądając swoje dzieło. W kuchni zaszumiał czajnik. Nawet nie pamiętała, kiedy wstawił wodę.

– Sukienka już wyschła. Ubierz się, bo zmarzniesz – polecił. – A ja zrobię nam dobrej herbaty. Słodzisz?

– Nie…

– I słusznie, moim zdaniem cukier zabija połowę smaku. Wolisz zwykłą czy z mango? Mam też yerba matę.

– Zwykłą – wykrztusiła.

– Kapnę ci naparstek rumu, bo coś mi się wydaje, że jesteś na najlepszej drodze do zaziębienia. – Jego troska tylko ją rozjuszyła.

Minął ją, idąc do kuchni. I znowu poczuła dziwne upokorzenie. Nie dostrzegł w niej kobiety.

A może jest gejem? – Myśl błysnęła jej w głowie i zgasła.

Nie, to chyba niemożliwe. Wprawdzie słyszała, że artyści lubią takie dziwactwa, ale zupełnie na to nie wyglądał.

Wrócił z dwiema parującymi szklankami. Stała ciągle naga i przechyliwszy głowę, patrzyła na niego zalotnie. Odstawił herbatę na stolik, podszedł do niej. Serce zabiło jej szybciej, ale znowu się rozczarowała. Uprzejmie podał jej stanik. Fuknęła wściekle i zrobiła krok do przodu. Nareszcie. Objął ją, poczuła jego dłonie na plecach. Zadrżała i naraz zorientowała się, co robi. Zapinał jej biustonosz!

– Cielaczku – powiedział łagodnie. – Jeśli ktoś lubi jabłka, nie będzie przecież jadł zielonych…

Porwała sukienkę, naciągnęła ją w biegu i wypadła z pracowni, trzaskając drzwiami. Złość aż z niej buchała. Nikt w życiu tak jej nie zlekceważył! Wyszła z kamienicy tak rozwścieczona, że nie zauważyła rozciągniętego między słupkami łańcucha. Ani się obejrzała, a runęła jak długa. Medalion brzęknął i potoczył się prosto pod koła przejeżdżającej taksówki. Poderwała się na równe nogi i podniosła go z bruku. Odetchnęła z ulgą. Kamień ocalał, tylko zapięcie łańcuszka trochę się zgniotło. Do licha. Zaraz, przecież koło Empiku jest jubiler. Może uda się na poczekaniu naprawić? Schowała amulet do torebki, łańcuszek wpuściła w kieszeń. Na szczęście to tylko kilka kroków.

Złotnik obejrzał w skupieniu uszkodzony element.

– Od ręki tego pani nie zrobię – powiedział. – Będzie gotów jutro rano. – Wypisał jej kwitek.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Dotarła do Rynku i usiadła na ławce. Znowu była jakaś zmęczona. I wściekła. Co powiedział ten palant? Zielonych jabłek nie lubi? Ale do malowania jakoś się przekonał?

Złość powoli jej mijała. W sumie to zachowała się jak idiotka. Zagryzła wargi. No, nieźle ją poniosło. Rozebrała się przed prawie obcym mężczyzną! Ładnie, ładnie. A potem… Uuu… Do diabła. Seksu jej się zachciało? Wzdrygnęła się. Tak z pierwszym lepszym? Miała nieprawdopodobne szczęście, że okazał się porządnym facetem i nie wykorzystał sytuacji. Tylko pytanie, co jej odbiło? Może to zmęczenie, nuda, gdzieś w podświadomości włączyła się potrzeba rozrywki? Wstała i noga za nogą powlokła się do domu.


* * *

Konsultacje przez Internet trwały nieomal całą noc. Wreszcie nad ranem Arminius skończył konferować z kolegami po fachu.

– Mamy go – powiedział.

– Masz informacje, które pozwolą unicestwić jego duszę? – zainteresował się Laszlo.

– Nie unicestwić, tylko odesłać definitywnie na tamten świat – sprostował stary. – Metoda nie jest skomplikowana. Trzeba go dziabnąć w serce sztyletem ozdobionym odpowiednimi zaklęciami.

– Nóż to nie problem. – Młody podał mu szturmowy majcher komandosów specnazu. – Ja mogę go zarżnąć. Tylko te zaklęcia. Wygrawerujemy czy wystarczy markerem na ostrzu napisać?

– Wygrawerujemy. – Arminius wyjął z torby modelarską wiertareczkę i komplet frezów dentystycznych.

Trzy godziny później sztylet był gotów. Laszlo spojrzał na zegarek.

– Siódma rano – powiedział. – Biuro otwierają o dziewiątej. Pewnie jest jeszcze w domu. Dopadniemy go tam, czy…?

– Byle nie koło katedry – ostrzegł przyrodnik. – Tym razem wolałbym, żeby ocalała. Ponowna śmierć Architekta mogłaby jeszcze bardziej jej zaszkodzić.

– Riedel mieszka nad kanałem. – Laszlo rozłożył plan. – A biuro ma po drugiej stronie rzeki. Co sądzisz o tym zaułku? – Wskazał palcem. – Powinien tędy przechodzić.

– Dobra. Tu go dopadniemy.


* * *

Rana nogi cały czas ćmiła. Alchemik, choć pogrążył się w głębokim transie, nie zdołał do końca zablokować bólu. Ciało wokół postrzału zaogniło się. Nie czas nad tym dumać, są ważniejsze sprawy. Nie da się wykluczyć, że zagadkowy telepata niebawem znowu spróbuje dobrać się do jego mózgu. Cholera, trzeba coś wymyślić. Przydałby się Arminius i jego wiedza. Hm, problem wygląda na dość skomplikowany. Zacznijmy od podstaw. Czym jest telepatia?

Ktoś coś myśli, a drugi odgaduje. A zatem musi w jakiś sposób przechwytywać to, co błąka się po neuronach innego człowieka. Tylko jak? Kontakt fizyczny nie wchodzi w grę. Fale elektromagnetyczne? Czy mózg może być nadajnikiem? Teoretycznie tak… Ale natężenie, które mogłoby aktywować komórki nerwowe, jest znikome. Daje się odczytać na encefalografie, jednak pozwala tylko określić, które części kory mózgowej są aktywne. Wątpliwe, żeby człowiek posiadał szczątkowy zmysł radiowy na tyle doskonały, by poznać przebieg poszczególnych prądów. Każdy mózg jest niepowtarzalny, każdy posiada inaczej wyspecjalizowane neurony, inaczej poodkładały się w nim białka pamięciowe. Nawet jeśli wróg pozna strukturę przepływu, to może ją podstawić jedynie do tego, co ma w swoim łbie – czyli nic mu to nie da.

Dlatego Alchemik sądził, że telepatia jest niemożliwa. Chyba że… Chyba że istnieje inne oddziaływanie, promieniowanie, może rodzaj fal nieznanych nauce. Najwidoczniej myśli wywołują jakieś energetyczne echo, które przy odpowiedniej wprawie można odczytać. Szkoda, że jest uwięziony, to ciekawy kierunek, warto go dokładnie zbadać! Teraz pytanie, co z tym fantem dalej robić. Czy da się je wytłumić? Klatka Faradaya zatrzymuje fale radiowe. Tylko jak ekranować coś, czego natury się nie zna? Można spróbować na przykład założyć na głowę metalowy garnek… Oczywiście, jeśli się go posiada.

Mistrz Michał ma co wspominać, ale nie ma ochoty, by wróg to odczytał. Ceni sobie prywatność. Pytanie, ilu takich dupków ma na swoich usługach Bractwo. Może tylko jednego? Najlepiej byłoby posłać go jakoś do piachu. Tylko jak? Ciekawe, czy umie odróżnić prawdziwe wspomnienia od tego, co można mu podsunąć? Załóżmy hipotetycznie, że nie potrafi. Wyobrazić sobie skrzynię skarbów i zasugerować, że zakopana jest na polu minowym? Pójdzie tam z wykrywaczem metali oraz łopatą i diabli go wezmą. Alchemik uśmiechnął się pod wąsem. Jest tylko jeden maluśki problem. Nie zna lokalizacji żadnego pola minowego.

A zatem trzeba szybko wymyślić coś innego. Rozwiązanie, które wpadło mu do głowy trzy sekundy później, było tak proste, że aż się zdziwił. Powtórzył sobie w myślach kilka reakcji chemicznych i był gotów.

Minęła może godzina, gdy wrażenie czyjejś obecności podpowiedziało mu, że nadszedł czas działania. Musi to wyglądać naturalnie? No to do dzieła…

W kątach pracowni w kilkunastu klatkach gdakały kury i piały koguty. Alchemik ostrożnie rozpiłował skorupkę cieniutką, jubilerską piłką. Wewnątrz, na żółtku, ciemniejszą plamką odznaczała się tarczka zarodkowa. Stanisława laubzegą oderżnęła czubek strusiego jaja. Alchemik naciął głęboko żółtko wokół zarodka i ostrożnie przeniósł go w nacięcie wykonane w tym drugim. Przyłożył szybko odpiłowaną część, posmarował krawędź żywicą i dobywszy pęczek cienkich drucików, zaczął oplatać jajo, jakby drutował pęknięty garnek.

– Jak myślisz mistrzu, co z tego wyjdzie? – Uczennica popatrzyła na niego zaciekawiona.

– To będzie kura wielkości krowy – powiedział z dumą. – Zaczątek wielkiego stada… Krzyżujemy stwora żyjącego w dalekiej Afryce z naszym ptakiem. Potomstwo przejmie od strusia wielkość, a od kur zdolność życia w naszym klimacie.

– A jeśli weźmie inne cechy? – zaciekawiła się. – Wyrośnie malutkie, złośliwe, z gołymi nogami i niezdolne do przetrwania zimowych mrozów?

– Gdyby wszyscy myśleli tak asekurancko jak ty, w nauce nie byłoby żadnego postępu – zgromił ją. -Wierzę, że ptak, którego wyhodujemy, będzie wielki i wspaniały, a eksperyment ten przyniesie ludziom szczęście i pożytek. Napełni brzuchy głodnym, a zmarzniętym przyda pierza na poduchy.

– Takie bydlę to i zeżre dużo. – Pokręciła głową z powątpiewaniem. – Żebyśmy tylko jakiego potwora z tego nie wyhodowali – zaniepokoiła się nagle.

– Nawet jeśli… – Uśmiechnął się. – Jesteśmy w Krakowie, tu każde dziecko wie, jak zgładzić smoka.

– A jeśli ten smok nie będzie jadał owiec? Mistrz zamyślił się głęboko.

– To mu podsypiemy woreczek zatrutego ziarna. – Wpadł na rozwiązanie bez większego trudu.

Ucisk na mózg był bardzo delikatny. Wróg ciągle tam jest. Nie zorientował się, że cała ta heca z jajkami nigdy nie miała miejsca… Nie odróżnia wspomnień prawdziwych od fałszywych. Zatem można spróbować zrobić go w balona.

Myśli podryfowały. Stanisława z jajkiem w ręce. A teraz stoi koło wagi. Mistrz skoncentrował się. Wydaje jej polecenia, ona odmierza, odważa, tłucze, miesza i uciera. Ściąga z regału kolejne słoje. Na wszelki wypadek na każdym z nich widnieje napis, co mieści się wewnątrz…

Łowca Myśli odłożył wieczne pióro na blat. Wstał z fotela i zdmuchnął świece, przerywając krąg.

– Udało się – powiedział, z ogromnym trudem hamując podniecenie. – Mam zapis całego procesu.

– Jak to? Za pierwszym razem? – Zdumiony Wilk popatrzył na kamrata. – Nieprawdopodobne… Chylę czoła przed twoimi wspaniałymi umiejętnościami.

– Za drugim podejściem – sprostował telepata. – Ale mamy formułę. A teraz wezwij, proszę, naszych pozostałych braci. Pora na zabawę w laboratorium.

– A co z Alchemikiem? Do piachu? – Przywódca Bractwa spojrzał na podłogę i przeładował pistolet.

– To zawsze zdążymy. – Telepata powstrzymał go gestem. – Najpierw trzeba sprawdzić, jakie jeszcze sekrety ukrywa… Tynktura to niewątpliwie jego największe dokonanie, ale znał ją już w siedemnastym wieku. Kto wie, co odkrył przez kolejne stulecia?

– Niepokoi mnie – mruknął Wilk. – Od kiedy zaczęliśmy z nim walczyć, bez przerwy padają trupy. Ten człowiek to demon zniszczenia. Jest w rękach Bractwa od trzech dni i już zabił jednego z nas. A wcześniej, poszli po niego dwa razy. Za pierwszym wyszli żywi. Za drugim nie wrócił nikt…

– Byli po prostu za słabi – stwierdził myśliwy. – Nie jest łatwo pokonać istotę, której doświadczenie liczy się w stuleciach. A już zwłaszcza trudno dokonać tego bronią, którą on włada lepiej. Mówiłem, gaz obezwładniający, strzelba z lotkami usypiającymi, to nie, musieli się upierać przy tradycji.

– Za drugim razem wzięli nowoczesną i poszli do piachu… – zaoponował Wilk. – Póki walczyli honorowo, darował im życie. Mimo wszystko, wydaje mu się, że w jakiś sposób złamaliśmy reguły gry. Więc on też je łamie. A przy okazji łamie nam karki.

– Capnęliśmy go niehonorowo, ale za to skutecznie. – Łowca Myśli uśmiechnął się. – A gdyby bracia od początku posłuchali mojej rady, żyliby do tej pory. Ale spokojnie, jest unieruchomiony, a do tego ranny i bardzo osłabiony. Już nam nie zagrozi.

– Wiem, ale nie mogę się otrząsnąć z dojmującego przeczucia zagłady – skrzywił się przywódca. – Czuję wręcz, że coś knuje i jeśli tylko będzie miał okazję, poprzegryza nam gardła.

– Zatem wystarczy nie dawać mu okazji. Pilnować się, ubezpieczać wzajemnie, unikać bezpośrednich kontaktów. I nie bać się. To tylko człowiek.

– Może masz rację. Ale naprawdę spokojnie będę mógł zasnąć dopiero, gdy jego ścierwo spocznie na wieki w wapnie.

Czekali w laboratorium. Kolejni zakapturzeni bracia meldowali się na miejscu i zasiadali na krzesłach. Wilk przeliczył ich wzrokiem i zagryzł wargi. Wiele siedzisk było pustych.

– Zostało nas niewielu – powiedział poważnie.

– Po co nas wezwałeś? – zapytał jeden, wsparty na kuli.

– Jesteśmy u celu – odezwał się Łowca Myśli. – Umysł Alchemika został spenetrowany. Dysponujemy przepisem, który umożliwi nam wyprodukowanie kamienia filozoficznego.

Mężczyźni popatrzyli po sobie zaskoczeni.

– Udało się?

– Tak. Oto przepis. – Telepata pokazał kartkę. – Niech brat laborant przystąpi do wielkiego dzieła…

Siedzieli w milczeniu, skupieni. Śledzili z uwagą każdy ruch technika. Kwas azotowy, kwas siarkowy, kilka gramów sproszkowanego miałko złota, dziesiątki innych składników… Wreszcie wszystko było gotowe. Laborant wlał mieszaninę do jaja filozoficznego i ostrożnie umieścił je w rozpalonym atanorze.

– Bracia! – Wilk przerwał milczenie. – Jesteśmy u progu chwili, na którą nasi poprzednicy czekali od pięciuset lat… Przez pół tysiąclecia walczyli o to, by wydrzeć alchemikom ich sekret. Dziś mamy w swoich rękach moc przemiany metali i będziemy żyć wiecznie, podczas gdy wrogowie sczezną…

– Ekstra – mruknął kulawy. – Ale może najpierw zobaczmy, co nam z tego wyszło?

– Za godzinę – wyjaśnił Łowca Myśli. – Tyle potrwa przemiana.

Wreszcie mogli rozbić jajo. W wypełniającym je gorącym szlamie tkwiły jakieś czerwonawe grudki.

– Jak się tego używa? – Laborant popatrzył na telepatę.

– Trzeba utrzeć na proszek. Po łyżeczce na osobę, popić wodą. Jedna dawka na pięćdziesiąt lat…

Szybko utłukł je w tyglu.

– Cztery dawki – ocenił zawartość. Bracia poderwali się z miejsc.

– Spokój! – zgromił ich Wilk. – Szykuj następną porcję. Trzech pierwszych wylosujemy, reszta dostanie za godzinę.

– Trzech? – warknął kulawy. – A czwarta, oczywiście, dla ciebie?

– Trzech. A czwartą wypróbujemy, trzeba zobaczyć, jak czyste złoto wychodzi w procesie transmutacji.

Rzucili losy. Myśliwy i dwaj bracia łyknęli po łyżeczce pyłu i popili wodą.

– U, gorzkie paskudztwo – splunął jeden z wybrańców. – Ale dla wieczności warto…

Technik stopił ołów w tygielku. Dosypał czwartą porcję proszku i zamieszał.

– No i jak? – Wilk podszedł bliżej i zajrzał mu przez ramię. – Działa czy nie?

– Coś jest nie tak. – Laborant patrzył w srebrzystą powierzchnię cieczy. – Chyba jeszcze poczekać trzeba… Czy pomieszać lepiej, żeby mogła zajść reakcja?

– Może dawka była za mała?

Z tyłu dobiegł dziwny charkot. Odwrócili się jak na komendę. Trzej kandydaci do wiecznego życia wyglądali cokolwiek nienajlepiej. Jeden rzęził, opuchnięty język nie mieścił mu się w ustach. Drugi, leżąc na podłodze, bił powietrze nogami. Telepata, przewieszony przez krzesło, toczył z ust krwawą pianę. Oczy poszły mu w słup. Nie minęły trzy minuty i wszyscy skonali.

– O, kurde – wyszeptał kulawy. – Co to było?

Загрузка...