Dyskoteka opustoszała, policja zdołała przesłuchać tylko kilku uczestników. Większość nic nie widziała, ale na szczęście na imprezie byli dwaj konfidenci. To i owo udało się ustalić. Pierwsi ranni pojechali już do szpitala, kolejni dwaj czekali na transport. Posterunkowy nadszedł swobodnym krokiem.
– No i co, Bejsbol? – zagadnął dresiarza, któremu lekarz właśnie opatrywał oderżniętego do połowy ptaka. – Może opowiesz, co tu się, kuźwa, stało?
– Nie wiem – wychrypiał tubylec. – Muszę do szpitala, może da się przyszyć… – Zerknął przerażony na swoje przyrodzenie.
– Nie wiesz? A ludzie gadają, że twoja banda próbowała zatłuc jakąś małolatę. I gdzie ona jest, co?
– Ucięła mi eh… – Obecność gliniarza w ostatniej chwili powstrzymała go przed użyciem wyrazu cisnącego się na usta. – Siurka mi upitoliła! – zawył i zalał się izami. – A Grucha łapę stracił.
– I gdzie jest?
– Wisi, jeszcze się trochę trzyma. – Spojrzał na genitalia i pociągnął nosem.
– Nie o to pytam.
– Grucha z Mielonym do szpitala pojechali. Mielonemu zrobiła kosą dziurę w brzuchu, aż flaki na wierzch wyszły.
– Nie o twoich kolesiów mi chodzi, tylko o dziewczynę! – huknął na niego policjant. – Porwaliście ją? Czterech oberwało, ale byliście tu pewnie całym gangiem?
– Nie! Pobiła nas, porznęła nożem i uciekła.
– Nie pierdol, Bejsbol, bo tylko sobie sytuację pogarszasz! – pogroził mu. – A jak już chcesz łgać, to się przynajmniej postaraj, żeby to prawdopodobnie brzmiało.
– Ale tak było! – wykrztusił chłopak.
– Dziewięciu wiejskich mięśniaków oberwało od jednej małolaty, w tym czterech tak, że trzeba ich szyć i wieźć na pogotowie? Może jeszcze powiesz, że to ona na was napadła.
– Napadła – potwierdził ranny.
– Przestań bredzić, bo naprawdę się wkurzę. Podjechała kolejna karetka. Pielęgniarz wsadził do niej Łysego. Osiłek trzymał się za połamaną szczękę i mimo zastrzyku wył z bólu.
– A wiesz, kutasku, co teraz zrobimy? – Posterunkowy stanął nad łobuzem i uśmiechnął się niemal czule. -Zamiast jechać do szpitala, posiedzisz, gnoju, w areszcie, aż dziewczyna się znajdzie. Wątpię, żeby to się samozrosło, więc zacznij się już uczyć sikania na siedząco.
– Eeeee… – Bejsbol zrobił się blady jak ściana.
– No to słucham. Ludzie widzieli, jak ogłuszyliście ją butelką i wywlekliście z lokalu. Wiesz, co to znaczy?
– Eeeee…
– Paragraf o uprowadzeniach. – Zacytował treść. -No, chyba że przedstawisz lepszą wersję wydarzeń. Taką, która będzie trzymać się kupy.
– Dobra, powiem. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz i pojawili się oni.
– Jacy oni?
– Ośmiu drabów w kominiarkach, chyba z czerwonych beretów, mieli noże szturmowe, takie z gumowanymi rękojeściami. Spuścili mam wpierdol i odjechali z dziewczyną. Do jednego mówiła „tato" – zełgał.
– No widzisz, Bejsbol, jednak można się z tobą dogadać – uśmiechnął się gliniarz. – Pamiętasz? Ostrzegałem cię, frajerze, że wcześniej czy później traficie na kogoś, kto was ustawi.
A potem westchnął ciężko. Pół roku temu w Krakowie grzebał przy jednej sprawie trochę za bardzo i to jego ustawiono.
Monika obudziła się o ósmej. Przeciągnęła się z rozkosznym ziewnięciem. Stanęła przed lustrem i obejrzała uważnie ciało. Trochę siniaków i obtarć, jakieś już częściowo zabliźnione draśnięcie na ramieniu. Guz na potylicy prawie nie bolał. Wykręciła się sianem. Zeszła na parter i wzięła prysznic.
Założyła spodnie oraz koszulę i była gotowa do pracy – Kruszewskie zrobiły śniadanie, na stole czekał talerz z kanapkami. Zjadła, ale ciągle była głodna. Jajecznica? Dzisiaj niech będzie po turecku. Rzuciła na patelnię kawałek masła, dwie łyżki miodu i trzy jajka. Świat od razu wydał się dużo weselszy. Nocna bójka zacierała się w jej pamięci jak wspomnienie niedobrego snu. Po posiłku dziewczyna wyszła przed dworek. Pomogła Katarzynie ugniatać glinę, aż masa stała się miękka jak dobrze wyrobione ciasto.
– Wystarczy – powiedziała agentka. – Nie mam jeszcze odpowiedniej formy.
Przeszły do szopy. Z kilkunastu fasek księżniczka wybrała najlepszą.
– Ta będzie na wzór – zaproponowała.
– Dobrze. Potrzebuję worek gipsu sztukatorskiego. Masz ochotę odwiedzić Kraków?
– Jasne.
Zapakowały się do samochodu i kilkanaście minut później mknęły już szosą na Kraków.
– Jak sądzisz, uda nam się? – zapytała Katarzyna. – Żyjesz tak niewyobrażalnie długo, z pewnością niejedno przedsięwzięcie widziałaś…
– Doświadczenie życiowe nie daje, niestety, zmysłu jasnowidzenia. – Księżniczka przymknęła oczy. – Choć pozwala uniknąć wielu kłopotów. Sądzę, że się uda – powiedziała, wzruszając ramionami. – Zaczęłyście w bardzo złym momencie, macie nieobsiane pola, zapuszczone sady. Budowa wsi jest rozgrzebana, więcw tym roku nie będzie zysków z agroturystyki, ale gęsipowinny się utuczyć do świętego Marcina.
– Tylko że prawie nikt tego święta nie obchodzi – zasępiła się Katarzyna.
– No to je rozreklamujcie. I tradycję odbudujecie, i jeszcze na tym może trochę zarobicie. Zima będzie ciężka jak diabli – zadumała się. – Ale jeśli wytrzymacie do przyszłego lata, to powinny być pierwsze zyski z majątku. Za sześć do siedmiu lat, gdy winnica da pierwsze plony, będzie wino i wtedy powinnyście dobrze stanąć na nogi. A teraz nie traćcie czasu, rozwijajcie produkcję rzemieślniczą. Zresztą, w razie czego dorobicie kilka sztabek…
– Stanisława powiedziała, że nie może chwilowo. Alchemicy mają specjalny kodeks etyczny, który zabrania im zbyt częstego przeprowadzania transmutacji.
Gips zdobyły bez problemu. Agentka poszła zrobić zakupy na Kleparzu, a Monika zajrzała do kiosku. Przeczucie jej nie myliło. Lokalne brukowce odnotowały nocną zadymę.
Masakra na dyskotece! - krzyczały nagłówki.
Po chwili wahania wysupłała złotówkę i kupiła gazetę. Pięć minut później artykuł był już przeczytany, a czasopismo spoczywało w koszu na śmieci. Dowiedziała się wszystkiego, co było jej potrzebne. Ośmiu osiłków zostało zatrzymanych, policja poszukiwała jej i zagadkowych ludzi, którzy spuścili im łomot. Zamieszczono nawet portret pamięciowy, ale podobieństwo było znikome. Odetchnęła z ulgą. Następnej nocy też poszaleje, trzeba sprawdzić, gdzie urządzają kolejną potańcówkę…
Nagle zamarła w bezruchu. Co? Skąd ten idiotyczny Pomysł?! Potrząsnęła głową ze zdziwieniem. To pewnie z przemęczenia.
Rozejrzała się wokoło i zlokalizowała sklepik z bielizną – Pochlapany krwią stanik musiała wyrzucić, drugi już zszarzał. A zatem pora na małe zakupy. Weszła potrzech schodkach. Przekroczyła drzwi i znalazła się w świecie jak z bajki. Koronkowe majtki, biustonosze, haftowane halki, pończochy delikatne jak jedwab. W zasadzie są i jedwabne… Stanęła oniemiała, zauroczona bogactwem kolorów i fasonów.
– Czego potrzebujesz? – Sprzedawczyni puściła do niej oko.
Wyszła zadowolona ze sporą paczką w siatce. Dobrze, że miała kartę, bo nie wypłaciłaby się. Ech, dlaczego te najładniejsze rzeczy są zarazem najdroższe? Spojrzała na zegarek. Ma jeszcze trochę czasu, zresztą gdyby agentka skończyła zakupy wcześniej, zadzwoni po nią. Rozejrzała się, zagłębiła w bramę i weszła do sex-shopu. Za ladą siedział starszy mężczyzna. Na jej widok wytrzeszczył oczy.
– Dziecko, zmiataj stąd – powiedział łagodnie, ale stanowczo. – Wstęp od osiemnastu lat.
– Co? – Wyrwana z zamyślenia popatrzyła nieprzytomnie na półkę zastawioną ogromną kolekcją silikonowych „protez". – Przepraszam, pomyliłam drzwi…
– Tak, wam się drzwi mylą, a mnie potem dzielnicowy opieprza – fuknął sprzedawca. – Wynocha i wróć za jakieś cztery lata.
– Przepraszam…
Wyszła oszołomiona. Potrząsnęła głową. Zaspanie zaspaniem, ale czego, u licha, tam szukała?! W kieszeni zapikał jej telefon.
– Monika? – Usłyszała głos agentki. – Zbieramy się do domu. Kareta czeka, księżniczko – zażartowała. – Kończ zakupy i spotkamy się przy aucie.
– Już idę.
Nadal lekko otumaniona szła chodnikiem, lawirując wśród ludzi. Nieoczekiwanie poczuła na karku czyjeś spojrzenie. Obejrzała się odruchowo, ale w tłumie nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy.
Student ASP uśmiechnął się do swoich myśli. Stał na szerokim gzymsie, cztery piętra nad ulicą. Jego sylwetka była znakomicie widoczna na tle błękitnego czerwcowego nieba, ale ludzie, drepcząc w upale po ulicy, nie mieli sił, by unieść głowy i popatrzeć w górę.
Kompletna ciemność, absolutna cisza… Mistrz Michał zaklął pod nosem. Słowa wsiąkły w mrok, nie wzbudziły nawet echa. Ciało zesztywniało, od dobrych czterdziestu godzin nie zmieniał pozycji. Wilk jest strasznie sprytnym draniem. Odgadł, że najgorszą torturą będzie porażająca nuda. Ale nie przewidział, że bezczynność w którymś momencie popchnie uwięzionego do zupełnie desperackich działań.
Alchemik planuje. Każdy problem, nawet jeśli z pozoru wydaje się nierozwiązywalny, w rzeczywistości stanowi sumę kilku mniejszych problemów. A zatem po kolei. Cel dalekosiężny to dostanie się na Tajwan. Aby go osiągnąć, trzeba odzyskać wolność. Pierwszym pytaniem, które należy sobie zadać, jest: gdzie został uwięziony i co z tego wynika.
Celę zbudowano z cegieł na planie z grubsza prostokąta. Drzwi wyglądają na stare. Są bardzo solidne, mogą pochodzić z dowolnego dziewiętnastowiecznego obiektu albo okresu międzywojennego. To za mało. Zmierzył stopami długość wszystkich ścian. Ta z zamurowanym oknem okazała się dłuższa o około pół metra. Pomieszczenie jest lekko klinowate. To oznacza że stanowi część budynku wzniesionego na planie koła. Ściany, ta z oknem i ta z drzwiami, są sobie równoległe. Dwie pozostałe – ustawione pod kątem do hipotetycznej osi symetrii przechodzącej przez środek celi. Twierdzenie Talesa i kilka funkcji trygonometrycznych pozwolą obliczyć ten kąt. Potem uzyska promień rotundy oraz jej obwód. To powinno pozwolić na precyzyjne określenie rozmiarów budynku. A stąd już tylko krok do jego identyfikacji.
Usiadł i ścisnął skronie dłońmi. Niełatwo robić tak skomplikowane obliczenia w pamięci. Był zły na siebie. Rozleniwił się przez ostatnie dziesięciolecia. Ale czy to jego wina? Kalkulator jest tak łatwy w obsłudze… Zacisnął zęby. Dość użalania się nad własnym zgnuśnieniem. Policzy to nie „na piechotę", ale urządzeniem, którego nie ma! Wyobraził sobie suwak logarytmiczny. Obrócił w myślach w powietrzu. Wysunął środkową część i sprawdził, czy jest w stanie przenieść w myślach cyferki o odpowiednią odległość. Da się.
Myśli płonęły jasno. Czuł straszliwą determinację. Możliwości mózgu są prawie nieograniczone, trzeba go tylko zmusić do pracy. Dziesięć minut później miał dwa wyniki. Średnice zewnętrznego i wewnętrznego okręgu, których częścią składową są dłuższy i krótszy bok celi. Wymiary powiedziały mu nieomal wszystko. Okno jest zamurowaną strzelnicą. Pomieszczenie znajduje się przy zewnętrznej ścianie fortu artyleryjskiego. Sądząc po tym, że mury są dość suche, a prześladowcy mają tu elektryczność, kompleks musi być jakoś wykorzystywany. Hurtownia wina na Nowym Kleparzu? Chyba pasuje… Z drugiej strony, nie wie, ile czasu był nieprzytomny. Mogli go zawieźć i do Przemyśla. A trudno, nieważne. Tak czy siak, to zamurowane okno nie prowadzi na zewnątrz umocnień, tylko na majdan fortu.
Ujął miskę w dłoń i wypił kilka łyków wody. Obmacał krawędzie. Puknął i wsłuchał się w dźwięk. Porcelit, może nawet porcelana. Kawałek suchego jak wiór chleba leżący w misce obok… Zjadł pieczywo, a potem rozdeptał naczynie. Wilk może się wkurzyć, ale cóż, nie udowodni, że zostało zniszczone celowo. Alchemik przegrzebał dłonią okruchy i wybrawszy dwa najodpowiedniejsze, wrzucił je do kieszeni. Mało prawdopodobne, by jego prześladowca zechciał dopasować wszystkie elementy. A zatem do roboty. Odnalazł w ciemności drzwi. Znajdują się w idealnym miejscu, kamera wisi nad nimi. Gdyby prześladowcy zechcieli zapalić światło, nie zdołają zobaczyć, co robi.
Oczywiście lepiej byłoby zaatakować zamurowane okno – ale znajduje się w paskudnym miejscu, jeden rzut oka do celi i po sprawie. A zatem drzwi. Kiedyś, dawno temu, siedział w celi X Pawilonu Cytadeli Warszawskiej. Razem z nim osadzono niejakiego Feliksa Kona, wyjątkowo zagorzałego wielbiciela socjalizmu. Kon, choć intelektualnie nie dorastał Alchemikowi do pięt, zadziwił go rozmachem, z jakim planował swoją ucieczkę. Jego plan mimo pozorów szaleństwa wyglądał dość realnie. Do więzienia przemycono kilkadziesiąt sztuk „żydowskich włosów" – specjalnie hartowanych złodziejskich piłek. Były podobne do brzeszczotów od laubzegi. Włamywacze cięli nimi kraty sklepowe, Feliks planował podpiłować płyciny drzwi. Nie tylko tych od swojej celi. Piłki chciał przekazać wszystkim socjalistom uwięzionym na tym piętrze.
O oznaczonej godzinie jego towarzysze w jednej z cel mieli wszcząć harmider. Gdy przybiegną strażnicy, pozostali osadzeni wyłamią podpiłowane drzwi, rzucą się na nich na korytarzu, rozbroją, wezmą jako zakładników, zdobędą broń i siłą przedrą się przez mur twierdzy. Alchemik, wysłuchawszy szczegółów planu, zasugerował pewne modyfikacje. Wizja więźniów gołymi rękami walczących z uzbrojonym żołdactwem wydała mu się absurdalna. Doradził więc, między innymi, by po podcięciu desek wykorzystać piły do oderżnięcia metalowych nóg łóżek, a te z kolei przerobić na pały. Niestety, Kona przeniesiono do innej celi i Alchemik musiał uciekać sam…
Podszedł do drzwi. W ciemności niewiele widać, więc wywołał obraz z pamięci. Solidne, dębowe dranice. Wokoło rama z nitowanego ceownika. Przez środek wzmocnione zardzewiałymi płaskownikami. Drewno? – pociągnął opuszkami palców. Coś twardego, źle obrobionego. Buk albo dębina. Wycięcie dziury wystarczającej, by wydostać się na zewnątrz, zajmie całe lata. Za duże ryzyko. Obmacał framugę. Kamień. Nie wypiłuje jej ze ściany. Zostają zawiasy. Solidne, żelazne, kowalskiej roboty. Ciężka sprawa, ale przecież się da. Uśmiechnął się pod nosem. Po powstaniu styczniowymzesłano go na Sybir. Używając stalowych igieł do robótek ręcznych, przepiłował kajdany, którymi przykuto go do taczek. Fakt, zajęło mu to cztery miesiące…
Silnie spieczona i twarda porcelana jest użytecznym materiałem. Powinno pójść szybciej. Przyłożył ułamek miski do zardzewiałego zawiasu i wykonał pierwsze delikatne pociągnięcie. Zgrzyt był prawie niesłyszalny. Dobra nasza! Odłożył narzędzie na podłogę. Alchemik lubi grać w szachy. Umie planować kilka ruchów naprzód. Podstawowym problemem jest przeciwnik. Nie zawsze robi to, co zaplanowaliśmy, by zwabić go w pułapkę. A zatem optymalnym wyjściem jest zastawienie kilku pułapek. Plan podstawowy ucieczki został opracowany, ale jeśli się nie powiedzie, trzeba mieć w zapasie plan rezerwowy…
Po całym dniu pracy przyjemnie było stanąć pod ciepłym prysznicem. Pluskała się przez kilka chwil, potem, owinięta grubym szlafrokiem, pobiegła do swojego pokoju. Rozpakowała paczkę z bielizną i zasłoniła okno. Otworzyła drzwi szafy. Dawno nie nosiła gorsetu. Patrząc na swoje odbicie, zagryzła lekko wargi. O, do licha. Wygląda w nim, jakby się wybierała prosto pod latarnię. Przebrała się pospiesznie. Nie, to też zbyt nieprzyzwoite. Przeglądała zakupy z rosnącym rozczarowaniem. Wszystko śliczne, białe koronki, kokardki, a jednak po założeniu przestaje się jej podobać. Frywolny nastrój, który ogarnął ją podczas zakupów, prysł bez sladu. Naprawdę poszalała, ale na szczęście, co nieco normalnych ciuszków też kupiła…
Założyła na rozgrzane jeszcze od kąpieli ciało cienką, haftowaną halkę. Przeczesała włosy i wsunęła się pod chłodną, miękką kołdrę. Teraz dopiero poczuła jak bardzo jest zmęczona. Chciała jeszcze pomodlić się przed snem, ale powieki opadły ciężko i odpłynęła…
Sen przyszedł szybko.
Miała jedenaście, może dwanaście lat. Wymknęła się z palatium ojca, by zapolować. W wysokich, skórzanych butach, z lekkim łukiem w ręce, bezszelestnie przemykała się przez las wysrebrzony nierealnym blaskiem księżyca. Jej ojciec podpisuje traktat pokojowy z wysłannikami cesarza. Nie ma syna, więc gwarancją umowy będzie ona. Pojedzie jako zakładniczka do Konstantynopola. Zobaczy ten wielki i wspaniały świat. Będzie traktowana jak księżniczka krwi, ale jeśli jej lud złamie pakt, słudzy Bazylego uduszą ją kawałkiem jedwabnego sznura…
Tak czy inaczej, w mieście nie ma jeleni. Nie wiadomo, kiedy zdarzy się jej ponownie zapolować, więc należy wykorzystać ostatnią okazję…
Biegła bezszelestnie ścieżką. Jesienny las nie budził w niej strachu. Jeśli spotka wilki lub dziki – wejdzie na drzewo, jeśli natknie się na niedźwiedzia – zdoła mu uciec. Jeśli na plecy skoczy jej ryś – zrzuci go i zabije sztyletem. Oczywiście, w lesie podczas pełni natknąć może się na wilkołaka lub upiora. Ale przed nimi ochroni ją wytatuowana na piersiach litania do jej patronki, świętej Moniki z Ostii. A ludzie? Nie, ludzie o tej porze śpią…
Wybiegła na skraj wielkiej polany. Daleko przed sobą zobaczyła jasny punkt. Strażnik na wieży zapalił pochodnię. Gdzieś tam, kilkaset kroków dalej, leży wioska, skupisko kilku półziemianek obwiedzionych palisadą. Zboża to przysmak saren i jeleni. Ostrożnie wciągnęła nosem powietrze. Rozpoznała zapachy. Coś tu jest… Blisko. Stojąc między grubymi pniami, wyjęła z kołczanu strzałę i napięła cięciwę.
Coś ostrego dotknęło jej łopatki. Rzuciła łuk na ziemię, a potem nagle padła przed siebie, przetoczyła się na plecy i już wstawała na równe nogi z dziadkowym sztyletem w wyciągniętej dłoni. W pierwszej chwili sądziła, że ktoś przystawił jej ostrze dzirytu do pleców. Woj siedzący na nieskazitelnie białym rumaku? Nie! Na grzbiecie nie było jeźdźca.
Patrzyła na jarzącą się w ciemności srebrzystą sierść. Kopyta miał rozdwojone jak u sarny, ale sylwetką przypominał raczej konia niż jelenia. Grzywa zapleciona w potargane warkoczyki opadała prawie do ziemi. Błękitne jak niebo oczy patrzyły na nią spokojnie, ale przenikliwie. Był piękny.
Podeszła i dotknęła dłonią aksamitnego nosa. Pozwolił się objąć za szyję. Spędziła większą część nocy, siedząc na mchu. Nie czuła chłodu ani zmęczenia. Jednorożec leżał obok, trzymał głowę na jej kolanach. Kościanym grzebieniem rozczesała mu grzywę i zaplotła od nowa. Nie wiedziała, dlaczego przyszedł akurat do niej.
Niebo zaróżowiło się.
– Pora wracać do domu – odezwało się zwierzę. Nawet się nie zdziwiła.
– Chcę zostać – odparła.
Sama nie była pewna, czy ma na myśli ten las, czy swój kraj. I nie miało to większego znaczenia.
– Ścieżki waszego życia są splątane – powiedział. -Wy, ludzie, nigdy nie możecie robić tego, na co macie ochotę. – Zrozumiała, że to odmowa.
Świtało, gdy wślizgnęła się do palatium. Nikt nie zauważył jej nieobecności. Następnego dnia pojechała daleko na wschód. Zobaczyła wszystkie cuda cywilizacji. Nauczyła się myć codziennie i trefić włosy, wełniane szaty zamieniła na jedwabne. Poznała grekę i łacinę. Rok później jej ojciec zerwał rozejm. Poszedł z sąsiadami przeciw Bizancjum. Wtargnęli w granice imperium, by zdobywać miasta, rabować kosztowności i palić biblioteki. Myślała, że słudzy cesarza zabiją ją zgodnie z traktatem, ale okazano jej łaskę. Zamiast sznura z jedwabnej plecionki dostała polecenie osiedlenia się w dalekim, portowym mieście. I zamieszkała w pięknej willi nad ciepłym morzem…
Nie sądziła, że tak dobrze zapamiętała tamto wydarzenie. Przez te wszystkie lata zdołała sobie wmówić, że to był tylko sen. Ale teraz pamięć wróciła. To stało się naprawdę. Gdy była małą dziewczynką, spotkała stworzenie opisane po tylekroć w mitach różnych krajów i ludów… Kiedy w Bizancjum odbierała staranną, choć pospieszną edukację, wzmianki o nim znalazła w pismach mędrców. Sporo uwagi poświęcili mu Herodot, Elian, Ktezjasz, Pliniusz, Solinus, Cezar.
Podeszła do okna i popatrzyła. Serce skoczyło jej do gardła. Wielkie, srebrzyste zwierzę stało na szczycie wzgórza, patrząc prosto w jej okno.
To tylko koń, pomyślała. Księżyc go tak oświetla…
Ale wiedziała. To nie jest koń. Czekał tam. Po co? Zeszła na parter i, tak jak przed millenium, ruszyła na spotkanie uzbrojona w łuk i sztylet. Stał, patrząc swoimi błękitnymi oczyma. Podeszła i zatrzymała się o krok od niego. Wyciągnęła dłoń, tak jak wtedy, by dotknąć nosa zwierzęcia. Cofnął głowę i obnażył ostrzegawczo zęby. Jego róg lśnił w świetle księżyca. Wyglądało na to, że jest paskudnie ostry. Przypomniała sobie starą legendę. Tylko dziewica może okiełznać jednorożca.
– No tak, straciłam cnotę – mruknęła.
– Cnota to tylko płatek ciała, trochę krwi i kilka chwil bólu. – Zwierzę przemówiło jak wtedy, używając dialektu jej ludu. – Gorsza jest utrata niewinności… Naruszenie czystości ciała jest niczym w porównaniu ze zbrukaniem duszy.
Stawał się półprzejrzysty, nierealny. Przez jarzącego się srebrną poświatą jednorożca coraz wyraźniej prześwitywały drzewa. I nagle zrozumiała, że nadal śni. Ale zaintrygował ją.
– Czy to się stało wtedy, gdy po raz pierwszy popatrzyłam na mężczyznę z pożądaniem? – zapytała.
– To dzieje się teraz – odparł. – Strzeż się… – W błękitnych oczach odmalował się głęboki smutek i coś jeszcze. Strach.
Usiadła na łóżku. Szczękała zębami, lodowaty pot zwilżył jej skronie. Podeszła do okna, wyjrzała. Księżyc skrył się za chmurami i nigdzie nie było widać żadnych zwierząt. Ani mitycznych, ani normalnych. Wypiła łyk zimnej herbaty.
Nie mogła zasnąć, więc zapaliła nocną lampkę.
Przejrzała znów paczkę z bielizną. Przymierzyła pas do pończoch i stanęła przed lustrem. Głupia jest i tyle. Przecież ładnie w nim wygląda. Podwiązki dobrze się układają, pończochy uroczo podkreślają smukłość ud i łydek… I co z tego, że w obecnych czasach taki strój budzi niezdrowe raczej skojarzenia? Siedemdziesiąt lat temu nikogo by nie zdziwił! Przebrała się raz jeszcze przymierzyła koronkowe stringi. Przeciągnęła się zmysłowo i okręciła na pięcie, obserwując swoje odbicie w lustrze. O rany, nawet nie sądziła, że ma taki zgrabny tyłeczek. Laszlo będzie zachwycony. A może… Przypomniała sobie malarza. Jak miał na imię? Ach tak, Paweł. Ziewnęła rozdzierająco i położyła się spać.
Monika zeszła ze swojego strychu dopiero koło ósmej.
– Znowu zaspałam – usprawiedliwiała się, trąc zaczerwienione oczy.
– Nic nie szkodzi – powiedziała agentka. – Zjedz coś i mi pomożesz.
Szybko zgrały czynności. Informatyczka dzieliła glinę na odpowiednie kęsy, księżniczka modelowała na gipsowych formach.
– Nie wyglądasz ostatnio najlepiej. – Katarzyna przerwała milczenie. – Źle sypiasz?
– Trochę, i śnią mi się różne głupoty…
– Myślałam, że może jesteś chora. Bo chyba nie zaszłaś w ciążę? Choć Laszlo nie wygląda na takiego, który by świeżo poznaną dziewczynę wlókł od razu… Zresztą, ty też nie wyglądasz na, że się tak wyrażę, pierwszą lepszą.
Monika uśmiechnęła się lekko. Sto lat temu za taką sugestię obraziłaby się śmiertelnie.
– Nie wiem, czy w ogóle jestem płodna – odparła. – Zakładam, że nie. Ostatnio… Coś się ze mną porobiło sama nie wiem. Chciałabym gdzieś jechać, coś zrobić…
– Nudzisz się?
– Chyba nie. Lubię siedzieć z wami i patrzeć, jak realizujecie swoje pomysły. A jednocześnie wszystko mnie jakoś męczy i drażni.
– Młodzieńczy bunt związany z burzą hormonalną – zawyrokowała. – To normalne u nastolatek.
– Hm, mam, jeśli się nie mylę w obliczeniach, tysiąc dwieście szesnaście lat – mruknęła księżniczka. – Ale biologicznie… Piętnaście chyba. Miałam czternaście w chwili inicjacji, ale przez następny rok trochę jeszcze podrosłam, zanim, jak mi się wydaje, zegar ostatecznie wyhamował. Sądzisz, że mógł nagle ruszyć? – Spojrzała na agentkę. – Że nagle wraca normalny proces dojrzewania i starzenia się? Z burzą hormonów, trądzikiem i innymi przypadłościami?
– Nie wiem. Ale można sprawdzić – rzekła Katarzyna. – Zmierzymy cię dokładnie. Za miesiąc zobaczymy, czy nie podrosłaś na przykład o centymetr. Chyba że zmiany zachodzą bardzo powoli, na przykład centymetr na stulecie.
– To dobry pomysł – kiwnęła głową Monika. Przeniosły gotowe faski do szopki.
– Jutro zrobimy kolejną partię. – Agentka z zadowoleniem zatarła dłonie.
– Ile sztuk chcesz mieć?
– Może pięćset, może tysiąc, nie zastanawiałam się jeszcze. Trzeba będzie policzyć. Nie wiesz, ile smalcu wytapia się z jednej gęsi?
– Zależy, czy jest dobrze wypasiona, czy nie. Z piersi dorodnej sztuki można mieć około litra…
Weszły do dworu. Katarzyna zaprosiła przyjaciółkę do łazienki. Spuściła roletę.
– Zajęcia z antropologii miałam wedle dość okrojonego programu, ale to i owo jestem w stanie sprawdzić. Rasowo nie odbiegasz specjalnie od mieszkańców naszego kraju… Może najpierw wskocz na wagę.
Księżniczka posłusznie wypełniła polecenie.
– Czterdzieści osiem kilogramów. W normie. Zobaczymy, czy nie będzie fluktuacji masy. Dziewczęta w tym wieku, jeśli prawidłowo się rozwijają, czasem trochę tyją lub chudną, niezależnie od stosowania diety. Zęby nam dużo nie powiedzą, ale…
Otworzyła buzię dziewczyny.
– Aż mi się przypomniał targ niewolników – mruknęła Monika trochę zażenowana, gdy przyjaciółka zakończyła oględziny.
– Przepraszam.
– I co wyczytałaś?
– Siekacze i kły starte nie jak u młodej dziewczyny, ale jak u osiemdziesięcioletniej staruszki. Zębów mądrości ani śladu. Ale poza tym wszystko w normie. A raczej, hmmm… Masz nienormalnie doskonałe uzębienie. Nigdy ci się nie psuły?
– Nigdy. A starły się trochę widać jeszcze od chleba mielonego na żarnach… Jadłam taki przez większą część życia.
– Rozbierz się.
Monika zdjęła bluzkę i spódnicę. Rozpięła stanik. Szare figi delikatnie kontrastowały z jasną skórą. Nawet bordowej barwy nitki tatuaży wydawały się do nich pasować.
– Ładny sobie komplecik kupiłaś. – Katarzyna pokręciła głową z uznaniem.
Obejrzała dokładnie jej sylwetkę, na koniec obmacała łokcie i kolana.
– Tu też nie ma żadnych anomalii.
– A czego się spodziewałaś?
– Te zaczepy przy chrząstkach są mocniej wyrośnięte, gdy kończy się siedemnaście do dziewiętnastu lat. No i piersi masz jeszcze, na dobrą sprawę, dziewczęce. – Musnęła je spojrzeniem. – Zmierzymy cię w kilku miejscach. – Wzięła z półki centymetr krawiecki. – I za miesiąc zgłosisz się na kontrolę – zażartowała. – Myślę, że jeśli nastąpią jakieś zmiany, zdołamy je wychwycić.
– Tak jest, pani doktor.
Katarzyna zanotowała starannie wszystkie wymiary. Wzrost jest kluczowy, ale i kości długie potrafią wyczyniać różne rzeczy… Monika ubrała się, ochlapała twarz przy zlewie.
– Zrobię obiad – zaofiarowała się i poszła do kuchni.
Siadły we trójkę przy stole wystawionym na ganek. Księżniczka przyniosła wazę z leczo i postawiła ją pośrodku. Nad doliną zaległ ciężki upał, ale tu, na wzgórzu, lekkie powiewy wiatru łagodziły żar.
– Nie mogę się skontaktować z Alchemikiem – powiedziała Stanisława. – Nie odpowiada na maile, komórka milczy.
– Jeszcze nie minął tydzień – zauważyła agentka. – Może po prostu dotarł na miejsce i jest zbyt zajęty? A może pojechał w góry Tajwanu do świątyń ukrytych w lasach i nie ma dostępu do sieci?
Jej głos dziwnie zadrżał.
Tęskni, pomyślała Monika. Tęskni i boi się, a jednocześnie nie dopuszcza do siebie myśli, że się zakochała.
Alchemiczka nie zwróciła uwagi na zachowanie kuzynki.
– Możliwe – westchnęła. – Ale niepokoi mnie to. I to… – Spojrzała na medalion połyskujący w dekolcie księżniczki. – Mam jakieś niedobre przeczucia. Jak posuwają się prace?
– Mamy gotowe trzysta fasek na smalec – zaraportowała Katarzyna. – To znaczy zrobionych i odstawionych do suszenia. Trzeba je jeszcze wypalić, zanurzyć w szkliwie i wypalić jeszcze raz. Zastanawiam się, czy nie kupić dużego pieca ceramicznego. Bo w tym małym można robić partie próbne po kilka naczyń…
– Pomyślimy.
– Gęsi będą dopiero za tydzień. Okólnik zrobimy na lewo od dworu. Ihor obiecał postawić niewielką szopkę na fundamentach, które tam są.
– To był lamus – uściśliła Stanisława.
– Kukurydza, otręby owsiane i inne takie do ich karmienia też już zamówione. Jeśli chcemy mieć miód, trzeba się rozejrzeć za pszczołami i może nająć jakiegoś fachowca, żeby co jakiś czas ich doglądnął. Na ile się orientuję, w gminie nie ma ani jednego ula…
– To ciekawe – zdumiała się alchemiczka. – Bo pszczół tu istne zatrzęsienie. – Przed chwilą odpędziła jedną, latającą nad wazą. – Skąd one mogą przylatywać?
– Nie wiem. Ile kilometrów może przelecieć pszczoła? – zastanawiała się agentka.
– Nawet kilkanaście – powiedziała Monika. – W majątku była pasieka?
– Zawsze mieliśmy, czasem nawet kilkadziesiąt uli.
– No to gdzieś siedzą.
– Co masz na myśli? – zapytała Katarzyna.
– Nikt nie doglądał pszczół w PGR-ze, więc się parę razy wyroiły i uciekły. Żyją w lesie, jak dzikie. Porobiły sobie barcie w dziuplach i wypróchniałych kłodach. Może nawet kilkadziesiąt rojów…
– Ty to masz głowę. – Stanisława zerknęła na podopieczną z podziwem. – No, to teraz wystarczy wyśledzić, gdzie mieszkają, wypiłować razem z dziuplami i przenieść tutaj, a wiosną przesiedlić do nowych uli.
– Mogę spróbować je znaleźć – zaofiarowała się wampirzyca, tęsknie patrząc na swoją klacz pasącą się na łące.
– Mamy jakieś plany na popołudnie? – Agentka popatrzyła na kuzynkę.
Ta wzruszyła ramionami.
– Myślę, że możemy oddać się słodkiemu nieróbstwu.
Osiodłanie klaczy to pięć minut. Ani się obejrzały a ich przyjaciółka znikała w lesie.
Wzgórza, parowy, ścieżki wydeptane przez sarny. Las pachnie inaczej niż tamten w Bośni, jest mniej dziki, co i rusz natrafia się na ślady działalności człowieka. Na rozstaju dróg w zamierzchłej przeszłości postawiono kamienną kolumnę i figurę jakiegoś świętego. Musiało minąć wiele lat, od kiedy wszystko runęło. Szary piaskowiec porośnięty jest grubą warstwą mchu. Ale pewnie da się doczyścić. Zaznaczyła sobie to miejsce na sztabówce.
Pszczoły nie lubią nadmiaru wilgoci, nie ma sensu szukać ich w głębokich parowach. Za to na dobrze nasłonecznionych stokach wzgórz… Pierwsze gniazdo zlokalizowała niedaleko od przewróconej statuy. Owady zagospodarowały dziuplę potężnego dębu. Kilkadziesiąt metrów dalej odkryła kolejną barć. Upał wykończył ją kompletnie.
A, do diabła z pszczołami. Odgoniła kilka owadów krążących jej nad głową. Skoro już wyrwała się z domu, trzeba oddać rurę na rysunki malarzowi.
Pawłowi – poprawiła się w myślach. Ma na imię Paweł.
Postawiła na mapie jedenastą czerwoną kropkę. Jeśli Kruszewskie chcą założyć pasiekę, to mają pszczół do wypęku.
Złożyła sztabówkę i wskoczyła na siodło. Zmusiła klacz do kłusa, pęd powietrza owiewał czoło, ciało parowało. Popełniła błąd, zakładając kuse szorty. Wewnętrzne powierzchnie ud mogą się odparzyć od stykania z siodłem i końską sierścią…
Odnalazła właściwą wioskę. Zatrzymała się na krawędzi doliny i dłuższą chwilę lustrowała stoki. Nigdzie nie wypatrzyła znajomego ani jego sztalug. A zatem Pewnie jest na kwaterze.
Malarz siedział na ganku. Rysownicę położył na kolanach. W zadumie ostrzył ołówek. Nałożył francuski beret. Było mu w nim szalenie do twarzy. Na jej widok odłożył szkicownik i podniósł się z uśmiechem.
Wyglądał na nieco przygaszonego, ale teraz wyraźnie się ożywił.
– Tak czułem, że dziś wpadniesz – powiedział z uśmiechem.
Zmieszała się. Naciągnęła ze studni wiadro wody, napoiła konia i przywiązała go do płotu.
– Wejdź, proszę, pokażę ci obrazy…
Usłuchała. Ostatecznie, czego miała się bać? Gdyby miał złe zamiary, załatwi go bez problemu. Ale chyba nie ma. Wewnątrz chaty panował przyjemny chłód. Niewielka sionka dzieliła dom na dwie części. Po lewej kuchnia, po prawej coś na kształt pracowni. Obrazów było sporo, po kątach rozstawiono zagruntowane blejtramy, na nich czerniły się pierwsze szkice.
– To zasadniczo na handel i na zaliczenie. – Wskazał kilkanaście widoczków. Drewniane dworki nad stawami, łąki obsypane kwiatami. W sumie nic ciekawego, ale strasznie się jej spodobały.
– A to tak dla siebie – wyjaśnił.
Mroczny staw w gęstym lesie, w wodzie zanurzony tajemniczy kształt. Może tylko stara kłoda, a może zwłoki jakiejś topielicy. Kościotrup z kosą trzyma w dłoni klepsydrę. Rewelacyjny obraz przedstawiający stary cmentarz skąpany blaskiem księżyca. Monika nie mogła oderwać oczu. Co najmniej czterdzieści odcieni czerni…
– Robią wrażenie – przyznała.
Krypta egipskiego grobowca, zabójczo przystojny archeolog w korkowym hełmie zdejmuje jakiś amulet z szyi mumii owiniętej w resztki bandaży…
– Napijesz się wina czy herbaty?
– Wina.
Na stolik rzucił serwetę, ustawił talerz ciasteczek, przyniósł z lodówki oszronioną butelkę i dwa kryształowe kieliszki. Odkorkował zręcznie. Upiła pierwszy łyk czerwonego płynu. Mmm… Trochę zbyt zmrożone, ale znakomite.
– Z artystycznego punktu widzenia pogranicze świata żywych i umarłych jest bardzo ciekawe – powiedział. – W każdym razie niezwykle inspirujące. Zobacz to…
Odwrócił stojący pod ścianą obraz. Rzeźbione skrzydło drzwi, zza niego widoczna połowa twarzy wampirzycy. Długie zęby, kropla krwi ściekająca po brodzie.
– Wspaniałe – zachwyciła się Monika.
– A to może uda mi się sprzedać jednemu pismu na okładkę… Gadałem z nimi na razie telefonicznie, nie mam tu Internetu.
Obraz nie był jeszcze wykończony, student wystylizował go na osiemnastowieczny flamandzki portret. Tylko że nad szeroką kryzą zamiast twarzy widniała trupia czaszka.
– Robi wrażenie – przyznała.
– Oczywiście tworzę i bardziej pogodne rzeczy. – Uśmiechnął się, aż poczuła dziwny dreszcz.
Ściągnął muślinową zasłonę z kolejnego malowidła. Noc, trzy kobiety pląsające po łące. Ognisko, poblask płomieni na nagiej skórze.
– Jak widzę, malujesz też akty…
– E, taka tam partanina. Żeby namalować naprawdę dobry akt, trzeba mieć odpowiednią modelkę, a o to w tym kraju bardzo ciężko. Na szczęście znalazłem jedną.
Rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, jak się okazało, posiadał ogromną wiedzę na temat późnośredniowiecznego malarstwa holenderskiego, a z braku odpowiednich albumów kilka problemów kompozycyjnych wyjaśnił, ilustrując własnymi, pospiesznymi szkicami. Była pod ogromnym wrażeniem jego erudycji. Wreszcie trzeba było zbierać się do domu…
Wróciła do dworu zziajana, koszula przylgnęła jej do pleców. Zadekowała się w łazience i długo nie wychodziła spod zimnego prysznica. Reszta wieczoru mijała w sennym otępieniu. Powietrze stawało się coraz bardziej duszne. Wreszcie nadeszło to, co musiało nadejść. Po kolacji niebo zaciągnęły ciemne chmury. Dobrze, że Pawło i Ihor skończyli dach.
Mężczyzna zwany Łowcą Myśli ujął w dłoń sznurek i kawałek kredy. Zaznaczył środek podłogi. Odmierzył odpowiedni odcinek linki i zatoczył koło. Wpisał w nie pentagram, a potem drugi, mniejszy i odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Wilk usiadł w wykuszu okna i obserwował go obojętnie. Telepata w rogach większej gwiazdy ustawił stojaki z lustrami, w szczytach małej – wysokie świeczniki. Zapalił świece. Przez jakiś czas patrzył w zwielokrotnione odbicia, dokonał niewielkiej korekty.
– Mam wyjść? – zapytał przywódca Bractwa.
– Jak chcesz…
Łowca stanął pośrodku kręgu, rozłożył ręce i odchyliwszy się mocno w tył, zawisł w powietrzu w pozycji łamiącej wszelkie prawa fizyki, tylko piętami zaparty o podłogę.
Piętro niżej Alchemik przymknął oczy. Kamienna posadzka była twarda, ale bardziej dawało mu się we znaki znużenie bezczynnością. Co można robić w ciszy i samotności, gdy jedynym zajęciem jest monotonne piłowanie zawiasów? Na razie największym problemem jest nuda. Teoretycznie mógłby spać, ale przecież nie przez całą dobę…
Każdy ma jakieś wspomnienia, on zebrał ich naprawdę dużo. Świetlisty letni poranek, miasto budzi się do życia. Słońce przegląda się w szklonych gomółkami oknach jego kamienicy. U Jezuitów właśnie skończyły się poranne modlitwy. W kościele Świętego Szczepana uderzył głucho stary, nadpęknięty dzwon. Nadchodzi kolejny dzień studiowania starożytnych traktatów, znów przez długie godziny będzie wpatrywał się w płomienie atanora… Uczniowie i służba obudzili się, słyszy krzątaninę w zakamarkach domu.
Stukot żelaznej kołatki, nerwowy, jakby ukradkowy. Zszedł wtedy na parter, dłuższą chwilę patrzył zaskoczony na stojącego w progu młodzieńca. Jego twarz wydawała mu się znajoma i nieznajoma jednocześnie. Musiała minąć prawie minuta, zanim zrozumiał, że to jego mała przyjaciółka, Stanisława Kruszewska, przebrana w męski strój… Wiedział, czemu się ukrywa, więc bez słowa wciągnął ją do sieni i zatrzasnął drzwi. Zarżnęła swojego męża. W biały dzień zarąbała go szablą w szynku. Wypatroszyła jak wieprza na oczach conajmniej trzydziestu świadków i srodze poszczerbiła tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Zabiła w obrębie murów obronnych Krakowa. Złamała prawo miejskie w związku z tym będzie karana jak mieszczka, a nie jak szlachcianka. Czeka ją szafot. Oczywiście, jeśli zostanie złapana. Trzeba więc zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło…
Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Te kilka lat, gdy była jego uczennicą, uważa za jeden z najlepszych okresów w życiu.
– Właściwie szkoda, że jej potem nie poślubiłem… – Zadumał się.
Tamten dzień, gdy odcyfrował wreszcie do końca zapiski Setona i przystąpił do wielkiego dzieła. Stanisława w prostej, lnianej sukni, krzątająca się po pracowni, odmierzająca substancje ze słojów i puszek. Rtęć, magnezja, wapno…
Nagle drgnął i uchylił powieki. Dziwne. W celi było nadal pusto, ale wyraźnie poczuł czyjąś obecność. Duchy? Nie, spotkał je dwa lub trzy razy w życiu, to było coś innego. Przymknął oczy, wracając do przeszłości. Wtedy, gdy wyciągnął Setona z więzienia u Christiana II, o!, to dopiero była historia… Film można by nakręcić. I to jaki! I znowu przyszła mu na myśl Stanisława. Jej smukłe, długie palce odmierzające składniki. Jasne, czyste i niewinne spojrzenie. Niezwykła zręczność, z jaką łapie widełkami rozgrzaną kolbę z topiącą się siarką. I znowu przy wadze…
Co, u diabła? Czemu myśli krążą mu wokół tak nudnych spraw? Ślub z Teresą. Pobrali się głupio, rok po śmierci Setona, i w zasadzie tylko dlatego, że tego zażądał, umierając. Ale małżeństwo, choć nieco wymuszone, okazało się nadspodziewanie szczęśliwe. Pasowali do siebie. W ciągu następnego roku rozkwitło w ich sercach prawdziwe uczucie. Choć nie lubiła alchemii. Rozumiał, alchemia zabrała jej pierwszego męża. Co innego Stanisława. Ta drobnokoścista szlachcianeczka wykazała się niesamowitym talentem. Przypomniał sobie, jak ze świecą w dłoni czytała jakieś opasłe tomiszcze, wosk ściekał, parząc palce, a ona nawet tego nie dostrzegła… Wspaniała dziewczyna. I znowu jej obraz w laboratorium. Uciera w moździerzu drobiny złotego pyłu…
Cholera. Nie to chciał sobie powspominać. Teresa. Noc poślubna była średnio udana, za to potem, gdy poznali się lepiej… Ależ miała w sobie ogień! Te długie godziny, które spędzali na miłosnych igraszkach, wymyślając coraz to nowe pieszczoty. Musiał kneblować jej usta dłonią, obawiał się, że jęki rozkoszy obudzą całe miasto. I inne wspomnienie. Poszedł na strych po węgiel drzewny. Była już noc. I wtedy zobaczył jasną smugę światła. Za jedną ze ścian był pokoik, w którym mieszkała jego uczennica. Dwie belki, wysychając, spaczyły się, tworząc szparę szeroką może na ćwierć cala. Podszedł i zajrzał, sam nie wiedząc, dlaczego.
Stanisława przebierała się przy blasku świecy. Delikatne, jeszcze dziewczęce piersi, wysmukła kibić, rozkoszne dołeczki nad kolanami. Zdjęła spodnią szatę, rozpuściła włosy… Poruszała się z niezwykłym wdziękiem, nie był w stanie porzucić tego widowiska, ale w końcu zdołał opanować żądzę i oderwał się od szczeliny w ścianie. Po prawdzie, dokonał tego dopiero wtedy, gdy położyła się pod pierzyną i zdmuchnęła świecę Tak, trzeba jej to przyznać. Chodzi z gracją, jakby płynęła w powietrzu. Podchodzi do szafy, wyjmuje szklaną butlę z olejem witriolowym. Topi w tyglu żywicę szelakową…
Dość! Co się, u diabła, dzieje? Dlaczego, o czym by nie pomyślał, zawsze na końcu wypływają te wspomnienia? Teresa była wspaniałą, dojrzałą, bujną kobietą, o rozłożystych biodrach, piersiach jak dorodne, jesienne jabłka, urody mogły jej pozazdrościć księżniczki krwi. Poruszała się, jakby tańczyła. Czemu nie jest w stanie skoncentrować się na wspominaniu tego, co w jego życiu było najlepsze, dlaczego jego myśli kierują się ku tej wiejskiej gąsce?
Zrozumienie przyszło nagle. Stanisława to tylko klucz. Element, który w mózgu budzi inne wspomnienie. Cztery razy jego myśli zbaczały ku laboratorium. Cztery razy przypominał sobie dzień, w którym po raz pierwszy uwarzył kamień filozoficzny. Tak jakby coś kierowało go w tym kierunku. Delikatnie, ale przecież w stronę z góry upatrzonego celu. Hm… Spróbować raz jeszcze? Pomyślmy o czymś kompletnie niezwiązanym z dziewczyną. Na przykład o wojnie.
Poganiał konia, od wielu godzin przedzierając się na południe. Szwedzi wtargnęli na ten teren wczoraj. Błękitne, wiosenne niebo znaczyły dymy płonących wsi. Krył się w lasach, szybko przeskakiwał otwarte przestrzenie pól. Parokrotnie z daleka widział wroga. Raznatknął się na dwóch maruderów, zastrzelił pierwszego, zarąbał szablą jego towarzysza i wymienił zdrożonego konia na piękną, wypoczętą klacz.
Wyjechał na wzgórze i naraz zatrzymał się zdumiony. Pod nim, w dolinie, stało co najmniej trzydzieści szubienic. Z belek zwisały trupy szwedzkich oficerów. Ściągnięto im buty, od mundurów oderwano koronkowe kołnierze. Ciała chwiały się na lekkim wietrze, na twarzach zastygł grymas bólu, wybałuszone oczy patrzyły już w wieczność, ale pozostało w nich zdumienie. Przy drodze wbito słup opatrzony drewnianą tablicą. Podjechał do niego wolno, zaciekawiony. Napis wykonany czarną farbą nie zdążył jeszcze dobrze wyschnąć:
TU ZACZYNAJĄ SIĘ DOBRA RODZINY KRUSZEWSKICH.
TAK KOŃCZĄ CI, KTÓRZY WKRACZAJĄ NA TĘ ZIEMIĘ NIEPROSZENI.
Spojrzał na ciała dyndające na sznurach. Tylko niektórych wzięto żywcem. Rzut oka na rany powiedział mu wszystko. Grube, pospiesznie wykonane bełty kusz nie miały nawet stalowych grotów. Ich końce opalono tylko nad ogniem. Kruszewscy najwidoczniej wyszkolili w strzelaniu wszystkich swoich chłopów i wzięli Szwedów z zaskoczenia… Trzydziestu rajtarów, a przeciw nim może osiemdziesięciu kmiotków uzbrojonych w drągi i dzidy, kusze i łuki. Myślących tylko o tym, że przy każdym zabitym Szwedzie znajdą wypchaną sakiewkę, manierkę z wódką, srebrne guziki i skórzane buty, Pistolet wart kilkadziesiąt dukatów oraz masę innego cennego i pięknego dobra. Tak, łuki… Przypomniał sobie to lato, kiedy spotkał Stanisławę po raz pierwszy, trzynastoletnia szlachcianeczka, na bułanym koniku z tureckim łukiem wracała z porannego polowania wioząc trzy przytroczone do siodła zające. Rozmawiał z jej ojcem, gdy podjechała bliżej. Regał w pracowni był wysoki, a puszka z natrytem stała na najwyższej półce Szara, płócienna sukienka zadarła się lekko, gdy uczennica zeskoczyła z gracją z wysokiego stołka. Podeszła do wagi…
Dość! Mistrz szarpnął się, przerywając trans. Już wiedział. Coś lub ktoś kieruje jego myśli tam, gdzie chce. A po co? To jasne. Chce poznać sekret produkcji kamienia filozoficznego. Ktoś wdziera się do jego mózgu jak haker włamujący się do pamięci komputera!
Przez długie lata nabrał przekonania, że telepatia nie istnieje. Spotkanie z Arminiusem zachwiało jego pewność siebie. Stary łowca był w stanie odszukać wampiry dzięki temu, że ich myśli najczęściej obsesyjnie krążyły wokół picia krwi. I Sędziwój doszedł do wniosku, że to jest granica ludzkich możliwości. A tu proszę…
No i ma problem. Jak obronić się przed tego rodzaju atakiem? Nagle dziwny zamęt w myślach zniknął. Wróg wycofał się, mając nadzieję, że nie został wykryty…
Kruszewskie wykończone upałem poszły spać. Księżniczka poczytała sobie przez jakiś czas, ale oczy strasznie się jej kleiły, więc poszła w ich ślady. Ale, o dziwo, nie mogła zasnąć. Ledwie przyłożyła głowę do poduszki, przypomniała sobie poranne badanie. Twarde palce Katarzyny ugniatające jej ciało jak bryłę ciasta. Wtedy o tym nie pomyślała, ale teraz przeniknął ją słodki dreszcz. A gdyby tak zejść na parter i cicho wślizgnąć się agentce do łóżka? Zamknąć usta pocałunkiem. Rozewrzeć uda kolanem. Jest silna, ale przecież nie zdoła się wyrwać z uścisku wampirzycy. Trzeba ją tylko umiejętnie chwycić. A potem można wsunąć jej język do ucha…
Gdzieś daleko zagrzmiało. Monika usiadła na tapczanie i potrząsnęła głową. Oż, do diabła, co jej się ubzdurało? Jak żyje, nie popatrzyła na inną kobietę z pożądaniem! Sama myśl o takich igraszkach napawa ją obrzydzeniem… Jeździła po południu z odkrytą głową, musiała najwidoczniej przegrzać mózg na tym upale. Uchyliła okno, przez długą chwilę patrzyła w mrok rozświetlany tylko od czasu do czasu przez błyskawice. Burza krążyła, ale na razie chyba oddalała się od Kruszewic. Księżniczka zeszła na parter i otworzywszy drzwi wejściowe, stanęła na ganku. Nawałnica odeszła, deszcz nadal padał.
Na wpół świadomie ruszyła przed siebie. Noc była tak przyjemnie chłodna… Bose stopy zaklaskały po błocie, deszcz szybko przemoczył nocną koszulę na wylot. Szła powoli, właściwie spacerowała. Minęła sąg belek przygotowanych do budowy kurnika, w mroku zamajaczył samochód Ukraińców. Zrobiła krok w tamtą stronę i nagle poczuła, jak włosy stają jej dęba.
Ciało ogarnął dziwny paraliż, poczuła zawrót głowy, smak krwi w ustach, zatoczyła się i usiadła prosto w błoto. Co, do licha? Nadepnęła odizolowany kabel pod napięciem? Nie, niemożliwe. Tu nie ma prądu, jedynym jego źródłem jest generator w szopie, ale on przecież został na noc wyłączony…
Wstała i na próbę wyciągnęła rękę w kierunku samochodu. Nic. Ale gdy spróbowała postąpić krok -znowu to samo. Zlewne poty, ból głowy, nudności., Cofnęła się bardziej zdziwiona niż zła. To coś na ziemi. Magiczny krąg? Pole siły? Bzdury! Pochyliła się i korzystając ze swojego kociego wzroku, starannie zlustrowała błoto. I oczywiście znalazła. Na ścieżce ktoś położył kawałek konopnego sznurka zawiązany w siedem węzłów. Wyciągnęła po niego dłoń. Tym razem rąbnęło tak, że przez minutę nie mogła się pozbierać. Wreszcie, gdy była już prawie pewna, że wypaliło jej oczy, zielone plamy ustąpiły…
– Do licha – mruknęła. – A cóż to takiego?
– Obereh. - Pawło odezwał się zza sągu. – Po polsku chyba mówi się na to talizman. Położyliśmy sobie kilka wokoło samochodu, na wypadek gdyby się jakieś wampiry po nocy tłukły…
– Co to za magia? – Wytrzeszczyła oczy.
– Huculska – wyjaśnił z prostotą. – Może i ludowa, ale chyba działa…
Zapalił latarkę.
– Gorąco mi się zrobiło i wyszłam się tylko przewietrzyć – oświadczyła z godnością.
– Bardzo gorąco. – Uśmiechnął się z lekką kpiną, patrząc na jej cienki i przemoczony strój. – Wracaj do domu, cielaczku, i uważaj, bo następnym razem może ci się przytrafić coś dużo gorszego… – Dla podkreślenia swoich słów położył dłoń na sterczącej zza paska kolbie samopału.
Zawróciła bez słowa. Wzięła szybki prysznic, żeby zmyć błoto, i wdrapała się na swoje poddasze. Deszcz otrzeźwił ją, przywrócił zdolność logicznego myślenia. Założyła grubą piżamę i położyła się do łóżka.
Nadal nie mogła zasnąć. Alchemik sądził, że jej wampiryzm to tylko poważna anomalia genetyczna. Jakiś czynnik w organizmie blokuje procesy starzenia. On sam dokonał niemożliwego, uzyskał kamień filozoficzny, przeprowadził transmutację metali. Zdaje sobie oczywiście sprawę, że magia działa, widział golema, bryłę gliny ożywioną zaklęciem. A jednak wszystko stara się racjonalizować…
Ona też. Była przekonana, że wampiryzm da się wyjaśnić na gruncie biologii. Owszem, srebro ją parzy, jego związki są dla niej bardzo toksyczne, ale u zwykłych ludzi też zdarzają się alergicy! Sądziła, że magia jej nie dotyczy. Była w stanie chodzić do kościoła czy cerkwi i nie działo się nic niepokojącego. Woda święcona nie wypalała jej dziur w skórze.
Dziś nauczyła się czegoś nowego. Aby ją zatrzymać i obezwładnić, wystarczy kawałek sznurka ozdobiony góralskimi supełkami… Zrozumiała, że są takie chwile, kiedy trzeba zadać sobie pytanie: kim jestem?