Rozdział 7

Katarzyna zaparkowała przy osiedlowej uliczce. Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Torba z bronią przyjemnie zaciążyła jej na ramieniu. Przeszła przez boisko i łąkę. Minęła wąski pas zagajnika, przedarła się przez resztki po nieużywanej bocznicy kolejowej. Tu, koło płotu opuszczonej fabryki, rozciągały się kilkuhektarowe nieużytki. Wybrała spory pagórek gruzu, będzie służył jako kulochwyt. Rozstawiła sobie tarcze. Najpierw wywaliła dwa magazynki z beretty. Dobry dzień. No, teraz pora na grubszy kaliber.

Nabiła krócicę Alchemika, przybitka, kula, przybitka, dobiła stemplem. Sprawdziła, czy krzemienna skałka tkwi dobrze na miejscu. Złapała broń tak, jak pokazała jej Monika, i pociągnęła za spust. Huknęło zdrowo. No to trzeba zobaczyć, jakie są prawdziwe możliwości tej pukawki. Na kilku cegłach postawiła kupiony od rzeźnika świński łeb. Przyłożyła się i rąbnęła.

Broń mistrza była niezwykle celna. Trafiła precyzyjnie między oczy. Głowa wieprza, koziołkując, poleciała w tył. Katarzyna podeszła i zimno, spokojnie obejrzała skutki trafienia. Z przodu świńska czaszka jest mniej więcej trzykrotnie grubsza niż ludzka. Kula przeszła przez kość jak przez masło, grzybkowała w mózgu i wyrwała z tyłu praktycznie całą potylicę.

Skorzystała, że przyjaciółki nie usłyszą jej wypowiedzi:

– Urwie jaja przy samej szyi – mruknęła radośnie.

Wskoczyła do samochodu i wróciła na kwaterę. Zanim postrzela do członków Bractwa, musi ich odnaleźć. Bez reszty zagrzebała się w sieci. Internet to miliony danych. Jeśli się wie, jak je odnaleźć, można zdobyć naprawdę dużo informacji. Problem w tym, że na razie to, co zdobyła, to sieczka, która nie układa się w żadną sensowną całość. Alchemika porwano skradzionym samochodem. Pojazd odpowiadający z grubsza tym parametrom wychwyciły dwie kamery monitorujące ruch uliczny. Jechał wzdłuż Plant, minął zjazd w ulicę Lubicz i tu trop się urywa. O ile, oczywiście, to ten.

Bractwo pozbyło się swojej siedziby. Tylko czy aby na pewno się pozbyło? Parcelę sprzedała Agencja Mienia Wojskowego. Może po prostu, grzebiąc w ewidencji, trafili na dane o atrakcyjnej działce w centrum miasta i postanowili natychmiast ją spieniężyć? Próbowała ustalić, kto podjął decyzję, ale zabrakło potrzebnych informacji. Ziemię i budynek nabyła hurtownia owoców cytrusowych stanowiąca część dużej, zagranicznej grupy kapitałowej.

Tożsamości członków Bractwa, którzy zginęli wtedy w podwórzu, nie zdołała ustalić. Może udałoby się czegoś dowiedzieć, sprawdzając numery rejestracyjne samochodów, którymi przyjechali na „akcję"? Tylko skąd je wytrzasnąć? Policja zapewne je zabezpieczyła, sprzątając tę jatkę. Nie! Stały zaparkowane przy ulicy, więc trudno było odróżnić je od innych. Ci, którzy przeżyli, zabrali je zapewne potem. Czy mieli kluczyki? Niekoniecznie. Pogotowie zamkowe? A może…? Co się dzieje, jeśli samochód długo stoi w jednym miejscu?

Wywołała plan stref płatnego parkowania. Bingo! Parę samochodów, nawet jeśli „bracia" wykupili bilety, to po godzinie lub kilku ich ważność się skończyła. Przyjechała straż miejska, założyła blokady, a skoro to nie pomogło, zwiozła je na parking.

Godzinę później znalazła, co trzeba.

Tydzień po strzelaninie strażnicy odholowali cztery samochody. Zanotowała numery rejestracyjne. Nazwisk właścicieli nie udało jej się jednak ustalić. Utajnione z uwagi na dobro śledztwa. Sygnatura akt? Odpaliła kolejny program. No i ładnie… Było śledztwo i zostało umorzone. Bractwo Drugiej Drogi musi być bardzo wysoko kryte. Mają kogoś w komendzie wojewódzkiej? A może jeszcze wyżej. Hmmm… Prowadzący dochodzenie nadkomisarz pewnie się wściekł. Odnaleźć go i pogadać?

Wyszukała adres parkingu policji. Może te cztery pojazdy jeszcze tam stoją? Przeciągnęła się, odchylając na oparciu krzesła. Trzeba się będzie przejść…

Parking nie wyglądał specjalnie okazale. Siatka, drut kolczasty i kilkadziesiąt pojazdów. Trafiły tu w różny sposób. Część stanowi dowody w sprawach karnych. Inne zostały skonfiskowane, ale z jakichś przyczyn nie mogły trafić na licytację. Wspinając się na palce dla lepszego widoku, zlustrowała plac.

Mercedesy stojące na kapciach, korozja odsądza lakier karoserii, zapewne skonfiskowano je cinkciarzom i badylarzom jeszcze „za komuny". Ogromna kolekcja aut w różnym stadium rozbicia. I wreszcie bingo! Trzy pojazdy o numerach rejestracyjnych zgodnych z tym, co ustaliła. Minęła szlaban i kolczatkę i weszła do kantorka strażników.

– Centralne Biuro Śledcze. – Okazała legitymację.

– Aha. – Stary wartownik o poczciwym wyglądzie odłożył kanapkę. – Czym mogę służyć?

– Kontrolujemy sprawę… – Tu podała numer akt. – Macie trzy samochody, które były z nią związane.

– Yhym… – Zaczął kartkować opasłe tomiszcze. – Ma pani numery rejestracyjne?

– Tak. – Podała mu kartkę.

– Trzy ciągle u nas stoją, a ten czwarty, jak się okazało, to przez przypadek odholowali. Właściciel go zabrał. Chce pani zobaczyć je w środku?

– Chyba nie ma po co… – Zawahała się na chwilę. Z pewnością policyjni technicy wyczyścili wnętrza, szukając dowodów. – A ten czwarty? Kto go zabrał?

– Renault Kangoo, firma Świntex – odczytał.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się i poszła. Pojechała do mieszkania. Monika już wróciła. Siedziała z naburmuszoną miną.

– Coś się stało? – zaniepokoiła się Katarzyna. – Jakoś nieszczególnie wyglądasz…

– Źle się czuję – wyjaśniła wampirzyca. – Nic takiego – dodała. – Przejdzie.

Katarzyna odpaliła komputer. Firma Świntex, część grupy producenckiej Polkiełbas. Sprawozdania z działalności, wyniki finansowe, oferta… Chyba faktycznie ich samochód znalazł się tam przypadkiem. A może został skradziony przez Bractwo na potrzeby tej akcji?

Do diaska! A jeśli…? Nagła myśl poraziła ją niczym grom. A jeśli to nie przypadek i da się znaleźć powiązania pomiędzy Świnteksem a Herberto?


* * *

– Co to było? – Wilk szarpnął Alchemika za ramię. Mistrz wyrwany ze snu natychmiast doszedł do siebie, ale popatrzył na niego półprzytomnie.

– Co takiego? – zainteresował się.

– Podałeś Łowcy Myśli przepis na jakieś świństwo! Otrułeś i jego, i dwu innych naszych towarzyszy!

– Jak niby miałem kogoś otruć, skoro siedzę tutaj? -zakpił Michał. – A swoją drogą, kto to jest Łowca Myśli?

– Nie zgrywaj się, bo gorzko pożałujesz! – syknął przywódca Bractwa.

– A jak się nie będę zgrywał, to oczywiście przeprosicie mnie i wypuścicie. Ten wasz telepata był całkiem niezły. – Więzień cmoknął z uznaniem. – Tylko dlaczego nie powiedział od razu, że potrzebuje przepisu na tynkturę? Wlazł mi do głowy, faktycznie, przypominałem sobie akurat jedno doświadczonko… I co, zżarł to? – zaciekawił się. – I jeszcze kumpli poczęstował. Jakie to szlachetne z jego strony. Bo, szczerze powiedziawszy, sądziłem, że pozabijacie się nawzajem i zostanie tylko jeden…

– Trzech naszych!

– To już mówiłeś. Czemu tylko trzech? Widać coś z proporcjami mi się pomyliło… – Zadumał się. – Tak, cholera. Ale to już tak bywa, gdy się w pamięci oblicza… Nie, u licha. A, już wiem! – W jego oczach błysnęło zrozumienie. – To było czterdzieści dawek śmiertelnych, tylko źle odczytał, ile trzeba zażyć na raz… Ta telepatia to poważne osiągnięcie naukowe, ale jak sądzę, trochę jeszcze niedopracowane. O, i zdaje się wykończyłem wam niechcący jedynego fachowca, który mógłby nad tym popracować. Szkoda, to wielka strata dla ludzkości. – Przybrał sztucznie zbolały wyraz twarzy.

– Ty… – Przywódca Bractwa wyciągnął pistolet i odbezpieczył z trzaskiem.

Przystawił Alchemikowi broń do skroni.

– Strzelaj, strzelaj. Będę cię straszył po nocy. – Mistrza, mimo częściowej porażki planu, nie opuszczał dobry humor. – Tylko pamiętaj, żeby nie dawać odstępu między końcem lufy a skórą. Będziesz mógł zawsze powiedzieć, że popełniłem samobójstwo.

Wilk opuścił spluwę. Spojrzał na zaczerwienione wokół prowizorycznego opatrunku udo Alchemika i uspokoił się.

– Czekaj, niedługo inaczej zaśpiewasz – warknął. W chwili gdy stał już na progu, Sędziwój chrząknął delikatnie. Wróg odwrócił się z nadzieją. -Tak?

– To był arsenian złota – powiedział więzień pogodnie. – Bardzo ciekawy związek chemiczny. Występuje w Polsce w postaci minerałów. Niestety, toksyczny jak piorun…

Drzwi zatrzasnęły się. Teraz dopiero uśmiech spełzł z warg mistrza. Popełnił dwa paskudne błędy. Po pierwsze, podał telepacie złe proporcje. Po drugie… No cóż, użył nie tej trucizny, której trzeba, i za szybko się dranie zorientowali. Trzeba było podsunąć im coś, co działa z równie śmiertelną skutecznością, ale za to powolutku. Żeby przez kilka dni nawet nie podejrzewali, że coś jest nie tak…

Michał przeciągnął się. Rana na nodze bolała coraz bardziej, stan zapalny obejmował kolejne warstwy tkanki. Główny wróg, Łowca Myśli, został wyeliminowany. Ale to nie koniec problemów. Trzeba wykończyć pozostałych. Wypalić pseudoalchemiczną sektę siarką i żelazem. Ich siedzibę zburzyć, zaorać i posypać solą, a w ruiny wbić osikowy kołek… Tak, aby już nigdy więcej się nie odrodzili. Tylko że nadal jest uwięziony, a to poważnie utrudnia wprowadzenie w życie tego błyskotliwego planu.

Trzeba odzyskać swobodę działania. W pierwszej kolejności wyrwać się na wolność. Przywiązali go do krzesła wyjątkowo starannie. Nawet gdyby się wyplątał, niewiele mu to da. Ściany są za grube. Podkopu też nie zrobi. Ze smutkiem musi stwierdzić, że o własnych siłach się stąd nie wydostanie.

Dziewczyny z pewnością wiedzą już, że został porwany. Zapewne przeryły całe miasto. Mistrz poznał możliwości Katarzyny, wie, jak błyskawicznie zdołała kiedyś odnaleźć Monikę. Skoro do tej pory go nie uwolniła, oznacza to, że porywacze zostawili zbyt mało śladów. Oczekiwanie na ratunek nie ma sensu. Zresztą bierność nie leży w naturze Sędziwoja.

Trzeba jakoś się porozumieć ze światem zewnętrznym. Jak tego dokonać? Siedząc wielokrotnie w różnych kazamatach, opanował doskonale specjalny alfabet. Zna obie jego odmiany, tylko że ta umiejętność na nic mu się nie przyda. W sąsiednich celach nie ma nikogo. Co dalej? Można wysłać gryps na zewnątrz. Przeważnie robi się to za pomocą przekupionego strażnika. Można napisać coś widelcem na cynowym talerzu i wyrzucić oknem. Kiedyś, w czasie Rewolucji Francuskiej, siedząc w więzieniu Dyrektoriatu, widział tresowanego szczura, który przenosił wiadomości przyczepione do obroży. Słyszał też o udanych wysyłkach listu przy użyciu zwykłych gołębi.

Tu nie ma okien, szczurów, ba, w celi nie ma nawet myszy, bo co by tu jadły? Nie da się walić w rury, bo nie ma rur. Diabli nadali. Myślmy dalej. Zbudować radio? Gdyby miał choć głupią baterię i kawał miedzianego drutu… A, do licha.

Poddać się? W jego słowniku nie ma takiego pojęcia.

Pozostaje zatem chyba tylko jedno. Telepatia. To znowu rodzi szereg problemów, wydawałoby się, nierozwiązywalnych. Przede wszystkim, nie ma zielonego pojęcia o naturze tych zjawisk. Jak to działa? Mózg jest nadajnikiem i odbiornikiem sygnałów. Arminius był w stanie wyśledzić Monikę, lecz brakowało mu precyzji – wiedział, że jest gdzieś w mieście, ale nie bardzo mógł zlokalizować konkretne miejsce.

Tylko że Monika nie nadawała świadomie żadnych sygnałów. Przyrodnik czuł echo jej myśli – podobnie jak posłany na tamten świat członek Bractwa był w stanie podsłuchać lub podejrzeć myśli Michała. Prawdopodobnie mózg jest nadajnikiem. Emituje jakieś fale niezależnie od woli swojego właściciela. Czy przenikają przez mur? Tak, telepata był w innym pomieszczeniu.

Teraz pytanie najważniejsze. Czy da się je emitować świadomie, tak, aby trafiły do konkretnej, wybranej osoby? Owszem. Myśliwy był w stanie nie tylko wysyłać je świadomie, ale zaopatrzyć w coś w rodzaju klucza dekodującego albo programu do odczytywania treści cudzych wspomnień. Czy echo będzie na tyle precyzyjne, że da się tą drogą przekazać informacje? To trzeba będzie sprawdzić. Jak określić adresata? Nie ma pojęcia. Trzeba będzie zdać się na intuicję. Nie ma sensu „nadawać" do Stanisławy, Katarzyny czy Moniki. Zdolności telepatyczne muszą być niezwykle rzadką cechą, skoro przez czterysta lat nie spotkał nikogo, kto by to potrafił. Jednak w ostatnim czasie los zetknął go aż z dwoma telepatami. Jeden, ten należący do Bractwa, przypłacił to życiem… Zostaje Arminius, przebywający prawdopodobnie w Trondheim. Natura fal pozostaje niejasna. Czy można założyć, że przechodzą przez ziemię, nie napotykając oporu? Niestety nie. A od miasta na północy Norwegii dzielą Alchemika zarówno wypukłość planety, jak i bariera zbudowanych z granitu Gór Skandynawskich. A może są w stanie odbić się od jonosfery jak sygnał krótkofalówki? To także niewiadoma.

Uśmiechnął się. Niezależnie od przyszłego wyniku cieszy go samo uczestniczenie w eksperymencie poszerzającym granice ludzkiego poznania.


* * *

– A, do diabła z tym! – Agentka wyłączyła komputer.

– Nic nie udało ci się znaleźć? – zapytała Monika.

– Nic. Są dwie firmy, które mogłyby być powiązane z Bractwem Drugiej Drogi, ale najprawdopodobniej nie są. I tyle. Ściśle przestrzegają zasad konspiracji, nie mogę namierzyć nikogo, kto by należał do organizacji.

– Nikogo, komu można by przejechać pilnikiem po zębach? – mruknęła księżniczka domyślnie.

– Na przykład… Ty chyba też nic ciekawego nie znalazłaś?

Pokręciła głową. Szczerze powiedziawszy, nawet nie szukała…

– Myślę, że możemy liczyć jedynie na to, iż Alchemik zdoła się jakoś wyrwać im z rąk – powiedziała. – Chyba ma spore doświadczenie w uciekaniu z więzień.

– Jeśli jeszcze żyje – uzupełniła ponuro Katarzyna.

– Sądzę, że zabiją go dopiero, gdy wyduszą tajemnicę robienia tynktury – rozważała. – A kiedy posiądą ten sekret, zaczną robić złoto.

– Czyli, gdy cena kruszcu ostro pójdzie w dół, będzie to znaczyło, że po ptokach… I być może nie uda nam się nigdy ustalić, jaki los go spotkał.

– Wielu słynnych alchemików przepadło bez wieści – powiedziała Monika. – A jeszcze więcej skończyło marnie. To dziwne powołanie. Trzeba być twardym ciałem, a przede wszystkim duchem.

– Uhum… – Katarzyna zapadła w fotel.

Sięgnęła po szablę przyjaciela i wysunęła ją z pochwy. Długo i w zadumie oglądała wzorzystą klingę.

– Może przeczuł to już wtedy. – Przyjaciółka odgadła tok jej myśli. – Nawet jeśli zginie, pozostanie po nim wspaniała broń. Ta szabla to unikat. Za pięćset lat kolekcjonerzy dadzą za nią każdą cenę. – Wyjęła jej z dłoni rękojeść, rzuciła w powietrze papierową chustkę do nosa i jednym ruchem przecięła ją na pół.

– Broń kompletnie anachroniczna, nieprzydatna już w naszej epoce. Tak jak alchemia – szepnęła agentka. – Chyba mistrz nie do końca potrafi odnaleźć się w dwudziestym pierwszym wieku.

– A ja go rozumiem. Jest podobny do mnie. Przyszło nam żyć w innych czasach niż te, w których się narodziliśmy. My też jesteśmy anachronizmem, chodzącym wykopaliskiem, i tylko jakiś kaprys losu sprawił, że przetrwaliśmy tak długo.

– Hmmm…

– Od każdej reguły jest jakiś wyjątek – powiedziała Monika. – Więc siłą rzeczy muszą istnieć jacyś nieśmiertelni. Alchemik, jego uczeń, ja, Stanisława… A kto wie, czy nie setki innych ludzi? Świat wokół nas niekiedy okazuje się bardziej skomplikowany, niż nam się wydaje. A czasem jest bardzo prosty, choć wydaje się złożony.

– Wiem – odparła Katarzyna. – Od kiedy odnalazłam kuzynkę, bez przerwy przekonuję się, że otaczająca mnie rzeczywistość skrywa drugie dno…

– A pod nim jest jeszcze trzecie. – Księżniczka puściła do niej oko.

– Jak myślisz, uda się go odnaleźć?

Monika zamyśliła się głęboko, a potem pokręciła przecząco głową.

– Fakt naszego istnienia to splot wielu sytuacji skrajnie nieprawdopodobnych – powiedziała. – Statystyka jest nieubłagana. Pomyśl, jakie jest prawdopodobieństwo, że zginiesz na skutek wypadku czy strzelaniny. Policz, jak rośnie w czasie wojny. Teraz wyobraź sobie, że żyjesz nie osiemdziesiąt lat, ale pięciokrotnie dłużej, i wielokrotnie trafiasz na tereny objęte działaniami wojennymi. Jeśli jesteś ładna, może potraktują cię jako łup wojenny. Zgwałcą, popędzą w niewolę, ale pozwolą ci żyć… W przypadku mężczyzn ryzyko śmierci rośnie i rośnie. Dlatego boję się, że tym razem już się nie wywinie. Świat jest przemyślnie skonstruowany. Ci, którzy łamią jego reguły, muszą zostać unicestwieni, wcześniej czy później, w ten albo inny sposób.

Katarzyna milczała, trawiąc w duchu to, co usłyszała.

– Więc co mam robić? – westchnęła. – Przecież nie mogę go tak zostawić!

– Szukaj go oczywiście. – Monika wzruszyła ramionami. – Statystyka to statystyka, jeśli się walczy, można ją trochę nagiąć… Tak jak wtedy, na podwórzu.

– Tak, opowiadał. Kazał ci uciekać, dlaczego nie posłuchałaś?

– Honor. Gdy nasz przyjaciel umiera, powinniśmy być przy tym. Powinniśmy wziąć sztylet w garść i stanąć u jego boku. Nawet wtedy, gdy nie ma żadnej szansy. Zwłaszcza wtedy. – Zamyśliła się.

Wspomnienie bolesne jak zadra. Nodar unosi szablę, uśmiecha się na pożegnanie. Ona dobywa swojej. Wpadli na dwu bułanych konikach prościutko na tylną straż tureckiej konnicy. Oboje szli na pewną śmierć. A jednak zdołała wylizać się z ran…

– Chyba niepotrzebnie ciągnęłam cię ze sobą – westchnęła agentka. – Chcesz wrócić na wieś?

Monika zamyśliła się.

– Może i tak – powiedziała. – Tęskniłam do miasta, ale teraz jakoś… Do niczego ci się nie przydaję. No i robotę rozgrzebaną zostawiłam.

Po kolacji zamknęła się w łazience. Wzięła szybko prysznic, a potem stanęła naga przed lustrem. Obejrzała się z przodu, potem ustawiła bokiem. Miał rację. Zielone jabłka… A, do diabła! I tak nie zamierza więcej się z nim spotykać.


* * *

Dopiero po dwóch dniach przymiarek udało się dobrze przygotować zasadzkę. Likwidację należało przeprowadzić tak, aby być z celem sam na sam. Gdyby ktoś nakrył ich przy robocie, mogło dojść do katastrofy, a mordowanie świadków jakoś nie leżało w etyce łowców.

Architekt, zamyślony, nadszedł od strony swojego domu. Nie zauważył rozpłaszczonego w załomie drewnianej ściany Arminiusa. Minął go spokojnie. Laszlo czekał przy samych drzwiach biura.

– O, pan łowca się pofatygował. – Riedel nie okazał zdziwienia ani niepokoju. – Jakie gustowne gumowe rękawiczki! To żeby uniknąć zakrwawienia?

– Żeby na nożu nie zostały odciski palców – odparł Węgier.

– Do tego używa się specjalnego lakieru – wyjaśnił Architekt. – A gdzież to jest pański pryncypał? – Obejrzał się odruchowo.

– Obecny – mruknął Arminius. Stał o dwa kroki za nim, dobył już szpady ukrytej w lasce.

– Co wam to da? Przecież i tak się odrodzę.

– Już nie. – Laszlo pokazał mu nóż desantowy. -Śmierć, że się tak wyrażę, rytualna powinna załatwić sprawę raz na zawsze. Może to trochę ryzykowne, ale spróbujemy. Proszę się położyć i nie stawiać oporu. Tak będzie mniej bolało.

– Tak na ulicy? – skrzywił się Riedel. – To niehigieniczne. Choć z drugiej strony, hm… Co mi bakterie zaszkodzą? Można?

Laszlo podał mu nóż. Architekt obejrzał napis na klindze i oddał broń.

– Z kaligrafii pała – mruknął. – Ale faktycznie, może zadziałać.

– Wybaczy pan, żaden z nas nie jest mocny w hebrajskim. Przepraszam, czas ucieka, a nie chcielibyśmy używać przemocy…

– Otchłań śmierci, ostateczna granica ludzkiego poznania, ukojenie po wielu tysiącach lat pielgrzymki i tak dalej – powiedział Architekt. – Tylko jest jeden problem. Zupełnie nie mam ochoty umierać.

– Nikt nie ma ochoty – burknął Arminius. – Czasem po prostu trzeba.

– Mus to mus. Proszę jeszcze o minutę zwłoki, ostatni papieros przed śmiercią.

– Ależ proszę bardzo, to każdemu skazańcowi wolno – ukłonił się stary. – Jeśli mogę zaproponować, mam trochę doskonałej rakiji.

– Nie odmówię – uśmiechnął się Riedel.

Ujął srebrną piersiówkę i odkorkowawszy, pociągnął solidny łyk.

– U! Ogień – powiedział z uznaniem. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio piłem takie delicje.

Oddał butelkę staremu, wyjął papierosa z paczki, umieścił między wargami, przypalił i zaciągnął się potężnie. Oczy stanęły mu w słup i powoli osunął się po ścianie. Laszlo połapał się błyskawicznie, doskoczył i pchnął Architekta nożem w serce, ale obaj wiedzieli, że jest już za późno…

– Do kata! – syknął stary. – Przechytrzył nas. Miał jakąś silną truciznę w filtrze albo zmieszaną z tytoniem.

– Zastanowimy się nad tym później. Chodu – poradził jego uczeń.

Co też niezwłocznie uczynili. Godzinę później siedzieli już w pociągu mknącym na wschód – do Sztokholmu.

– Cholera – mruknął stary. – No nic, ja pewnie nie dożyję, ale ty musisz go dopaść, gdy znowu się wcieli. Będzie pewnie bardzo ostrożny, ale mamy czas, by się odpowiednio przygotować…

– Co w dalszych planach?

– Uniwersytet w Kabulu. A konkretnie, niejaka Anysza Safez.

– Kim albo czym jest?

– Tego właśnie nie wiem… Ale rozpoznała w Monice wampira na pierwszy rzut oka. Muszę uciąć sobie z tą panią pogawędkę i zapytać, gdzie, u licha, się tego nauczyła…

– Będziemy potrzebowali afgańskich wiz. Skąd je wytrzaśniemy?

– Spróbuję w ambasadzie USA w Warszawie. Pojedziemy do Polski.

– Mistrzu…

– Jeśli chcesz przy okazji odwiedzić Monikę… – Spojrzał na niego znad okularów. – Nie widzę problemu. Ciekawe, czy Alchemik jeszcze jest w kraju, czy pojechał na Tajwan…

– Chcesz się z nim spotkać?

– Mam takie dziwne przeczucie, że wpakował się w coś niedobrego.


* * *

Monika wstała o ósmej. Agentka już była na nogach, wbrew swoim wczorajszym deklaracjom znowu czegoś szukała w sieci. Księżniczka zajrzała do kuchni, zapasy były na wyczerpaniu. Wzięła torbę i poszła na Nowy Kleparz. Kupiła jajka, pieczywo, kiełbasę i kurki. Na śniadanie będzie jajecznica. Co miała dziś zrobić? Ach, tak. Musi odebrać łańcuszek z naprawy.

Wstąpiła po drodze do dwóch antykwariatów, popatrzyła na biżuterię. W sumie nic ciekawego, zwłaszcza że powinna trochę oszczędzać. Wprawdzie ma sporo odłożone, ale musi jej to wystarczyć do jesieni. Lato to martwy sezon na rynku tłumaczeń. Przeszła się Sukiennicami, podziwiając kramy zawalone pamiątkami-Zajrzała do Empiku, potem skręciła do znajomej bramy. Złotnik stanął na wysokości zadania, zapięcie wygląda jak nowe.

– Nie wie pan czasem, co to za kamień? – Przeciągnęła łańcuszek przez uszko medalionu i zawiesiła sobie błyskotkę na szyi.

– Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. – Jubiler pokręcił głową. – Ale nie podoba mi się. Jest w nim coś… – Strzelił palcami, szukając odpowiedniego słowa. – Za to łańcuszek i oprawa bardzo ciekawe. Bardzo stara, scytyjska robota.

– Będę musiała pokazać to specjalistom…

Podziękowała, zapłaciła i wróciła na Rynek. Dokąd by tu iść? Powędrowała Floriańską. Katarzyna siedzi i próbuje namierzyć w sieci Bractwo. Nie ma sensu jej przeszkadzać. Jeśli będzie potrzebowała pomocy – poprosi o nią. Może faktycznie trzeba wskoczyć w pekaes i wrócić do Kruszewic?

Nie, bez sensu. Zanudzi się tam przecież na śmierć. A przecież… No tak, zapomniała. Paweł. Przecież nie skończył malować jej aktu. Wczoraj wybiegła od niego jak głupia, ale chyba się nie obraził?

Mały Rynek to tylko kilka kroków stąd… Po skrzypiących schodach wdrapała się na górę. Zapukała, nikt nie odpowiadał. Prychnęła wściekle. Poszedł gdzieś, zamiast czekać na nią? Już miała ochotę kopnąć w drzwi, gdy spostrzegła zwitek papieru wetknięty w dziurkę od klucza. Wyciągnęła go i rozprostowała.

Szkicuję mumie w muzeum archeologicznym - odczytała.

Pobiegła na dół, przeskakując po kilka stopni naraz. Była tam już kiedyś, ale wtedy poszli lochami…

Przymknęła oczy, usiłując odtworzyć z pamięci plan miasta.

W muzeum praktycznie nie było zwiedzających. Tylko w części poświęconej pradziejom hałasowała jakaś wycieczka. Monika zakręciła w stronę ekspozycji egipskiej. Paweł siedział na składanym krzesełku i szkicował w bloku sarkofag Merefa-Neczer-Tota. Na jej widok uśmiechnął się lekko, ale nie przerwał swojego zajęcia.

– Witaj.

Zrozumiała, że się nie gniewa, a nawet jeśli, to tylko trochę. Odrobinkę.

– Cześć – bąknęła. – Robisz szkice do obrazu?

– Tak – potwierdził. – Zawsze lepiej zdejmować z natury niż malować na podstawie reprodukcji. W tej sali można wyczuć odległe tchnienie ludzi, którzy odeszli i których prochy dziwnym zbiegiem przypadków tu właśnie spoczęły.

Księżniczka przypomniała sobie tamtą straszną noc sprzed kilku miesięcy. Przełamując lęk, nachyliła się, by spojrzeć pod malowane wieko trumny uniesione lekko na drewnianych kołkach. Mumia zachowała się w kiepskim stanie. Zetlałe, zbrązowiałe bandaże, żółta czaszka pokryta już tylko resztkami wyschniętej, spękanej tkanki. Monika przeszła kawałek dalej, minęła zabalsamowane zwłoki tancerki w ozdobnym kartonażu, obok na filarze wisiały zdjęcia rentgenowskie i komputerowo odtworzona twarz kobiety zmarłej przed blisko trzema tysiącami lat. Poczuła, że Paweł stoi tuż za nią.

– Żyli, kochali się, mieli swoje pragnienia i ambicje. A dziś są martwi – szepnął. – Ich drobne sukcesy i porażki nikogo już nie obchodzą. A zwłaszcza nie obchodzą nas, bo my jesteśmy tak pełni życia… Położył jej dłoń na ramieniu.

– Chodźmy stąd – powiedział. – Dzień jest zbyt piękny, by spędzać go w tej trupiarni.

Wyszli na Planty.

– Pójdziemy do ciebie? – zapytała. – Powinnam dokończyć pozować…

– Nie dzisiaj. – Uśmiechnął się lekko. – Zresztą ten akt prawie już skończyłem.

– Beze mnie? – zdziwiła się.

– Potrafię, jeśli trzeba, malować z pamięci. Zwłaszcza że pewnych rzeczy nie zapomina się tak łatwo. – Jego spojrzenie jakby od niechcenia prześlizgnęło się po zgrabnej łydce księżniczki.

Usiedli na ławce. Otworzył blok i zabrał się za szkicowanie. Ponura komora grobowa, zarzucona sprzętami zniszczonymi przez rabusiów. Pośrodku otwarty antropoidalny sarkofag. W nim – leżąca, naga dziewczyna. Twarz zaznaczył kilkoma zaledwie kreskami, ale Monika bez trudu rozpoznała siebie.

– Egipcjanie byli dziwnym narodem – powiedział, patrząc gdzieś w przestrzeń. – Chyba nigdzie indziej, w żadnej cywilizacji, nie splatało się tak ściśle to, co żywe, i to, co martwe… Uaaa… nie mogę myśleć w tym upale. Wpadniesz po południu?

– Jasne! – zgodziła się natychmiast. – O której mam być?

– Może o piętnastej?

Powlokła się do domu. Student ma rację, jest taki skwar, że trudno oddychać. Katarzyna siedziała przy stole i czyściła rozłożony pistolet. Części poukładała na gazecie, przecierała bawełnianą szmatką jakiś detal.

– Coś się szykuje? – zaciekawiła się księżniczka.

– Nie, ale czasem przeczyścić trzeba – mruknęła agentka. – Zrobisz obiad?


* * *

Omal się nie spóźniła. Dostała zadyszki, gnając przez miasto, ale wpadła do pracowni Pawła za minutę trzecia. Okno było otwarte na oścież, w powietrzu unosił się jeszcze ślad jakiejś paskudnej woni. Chłopak na powitanie musnął delikatnie wargami jej policzek.

– Wybacz – powiedział. – Już wietrzę.

– Coś się…? – Pociągnęła nosem.

– Słonina mi się zaśmiardła w kuchni – wyjaśnił. – Zostawiłem rano na stole, a na tym poddaszu robi się gorąco jak w piekarniku. Wystarczy kilka godzin i katastrofa gotowa.

– Wszystko się psuje w taki upał. – Kiwnęła głową. Przysunęła sobie krzesło i zaczęła się rozbierać. Popatrzył na nią zdezorientowany.

– Co robisz? – zdziwił się.

– Muszę dokończyć pozowanie…

– Mówiłem ci już, że nie trzeba.

– Ale ja…

Wziął z patery owoc i podrzucił go na dłoni.

– Są ludzie, którym wystarczają mandarynki. Ja wolę pomarańcze – powiedział z kpiącym uśmiechem.

Po raz drugi wybiegła od niego, trzaskając drzwiami. Wróciła do domu.

Po drodze nieco ochłonęła. Nie chce – to nie! Katarzyna siedziała przy komputerze.

– Masz coś nowego? – zaciekawiła się Monika.

– Ustaliłam, że Świntex i Herberto mają tego samego właściciela, małą firmę z Luksemburga. Ale niewiele z tego wynika. Wszystkie adresy zastrzeżone. Jeszcze poszukam…

– Chcę wracać do Kruszewic. O ile nie jestem ci potrzebna?

– Chyba nie. Tam w każdym razie przydasz się bardziej. Zaraz sprawdzę ci autobusy. – Otworzyła na ekranie nowe okno. – Hm, za czterdzieści minut. I będziesz musiała dojść sześć kilometrów pieszo.

– Żaden problem. W takim razie lecę. – Pożegnała się i pobiegła.

Trzy godziny później, stojąc na przełęczy, patrzyła w dolinę. Dwór był już ukończony. Obok na dawnych fundamentach wyrosły nowe budynki gospodarcze. Zabudowania PGR-u na ich tle wyglądały jeszcze fatalniej. Stanisława zagoniła jednak tubylców do roboty. Barak mieszczący kiedyś chlewnię został częściowo rozebrany, gruzem wypełniono największe dziury w szosie. Dziedziczka wyszła na ganek i widząc Monikę, pomachała dłonią.


* * *

Księżniczka wymknęła się z dworu o świcie. Po całonocnej ulewie grzybów powinno być w bród… Zastanawiała się, czy osiodłać sobie konia, ale doszła do wniosku, że nie ma sensu. Ruszyła pieszo. Pierwsze, drobne,

żółte kurki ukryte w mchu znalazła już na skraju lasu pomiędzy drzewami. Nieco dalej, ale jeszcze przy ścieżce, rosło kilka maślaków. Zagłębiła się w chaszcze. Koszyk szybko napełnił się grzybami do połowy. Gdzieś tu powinna być polana… Wyszła na otwartą przestrzeń. Dopiero po chwili spostrzegła namiot. Stał pod rozłożystym świerkiem, oliwkowozielony tropik zlewał się z otoczeniem.

Już wiedziała. Paweł siedział na składanym krzesełku koło wejścia. Uśmiechnął się, jakby nie było wczorajszej kłótni.

– Witaj – szepnął, wstając. – Przyjechałem…

– Ja… – wykrztusiła.

– Pomyślałem, że może jednak warto od czasu do czasu skosztować i jagnięcego mięska…

Bez słowa padła mu w ramiona. Ich usta odnalazły się, wsunął dłonie pod jej bluzkę. Zadrżała, ale przywarła mocniej.

– Czekałem tu na ciebie – wymruczał, całując ją w szyję.

Poczuła ogień w żyłach, w jej ciele przebudziły się dawne pragnienia. Nawet nie wiedziała, jak znalazła się wewnątrz, pod płóciennym dachem, na szerokim, dmuchanym materacu. Leżeli obok siebie przytuleni, spleceni tak mocno, jak na to pozwalały ubrania. Wsunął udo między jej kolana, zacisnęła je, ale uścisk zaraz osłabł. Znowu ją całował.

Na co czeka? – przemknęło jej przez głowę.

Była gotowa natychmiast mu się oddać, ale on nawet o tym nie myślał. Nadal gładził ją zmysłowo, jakby badał ciało. Nie mogła już wytrzymać, zdarła bluzkę przez głowę. Sięgnęła na plecy, odnalazła zapięcie stanika. Złapał jej dłoń.

– Za wcześnie – szepnął. – Poczekajmy z tym jeszcze kilka dni.

Szarpnęła się w uścisku. Paweł był nadspodziewanie silny, bez wysiłku oderwał jej dłoń od haftki. Przez chwilę całował jej piersi, dochodząc do linii koronek, po czym z uśmiechem puścił.

– Nie róbmy nic pochopnie. Zobaczymy się jutro – powiedział. – Jeśli nadal będziesz chciała, pozbawię cię cnoty…

– Nie jestem dziewicą.

– Cielaczku, co innego zabawy z niedojrzałymi jak ty rówieśnikami, a co innego zaloty dojrzałego i doświadczonego w sztuce miłosnej mężczyzny.

– Chcę teraz.

– Pal diabli, wpadnę po ciebie dziś wieczorem – syknął. – Idź już, muszę popracować.

Prychnęła jak kotka i wyczołgała się z namiotu. Świeże powietrze oszołomiło ją na moment. Naciągnęła bluzkę i podniosła koszyk z miejsca, gdzie upadł. Ruszyła szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Co sobie myśli gnojek, że będzie go prosić? Niedoczekanie. Wzgardził darem jej ciała. Eunuch i palant na dodatek… Znowu poczuła się obrażona, zraniona, odrzucona. Na szczycie wzgórza trochę ochłonęła. Usiadła na kamieniu. Nadal czuła dotyk jego rąk błądzących po plecach. Lekko podrażnione pocałunkami wargi drżały. Przesunęła dłońmi po piersiach. Nie spodobały mu się? Może to przez ten cholerny tatuaż? Wreszcie wstała i powlokła się do dworu.

Ihor stał w lekkim rozkroku i z niezwykłą wprawą pracując ciosłem, wycinał z grubej kłody koryto do karmienia gęsi.

– Coś ty taka przygaszona? – Spojrzał na nią z niepokojem.

– Pilnuj swojego nosa – burknęła. Odprowadził ją wzrokiem i zamyślił się tak, że omal nie trafił siekierką we własną nogę.


* * *

Powrót do przytomności był tym razem szczególnie trudny. Mistrz Michał długo leżał, walcząc z zawrotami głowy. Fotel? Nie, wrzucili go z powrotem do celi. Uniósł z wysiłkiem ciężką, jakby obcą rękę i dotknął czoła. Uuu… Jak nic, czterdzieści stopni gorączki. W zranionej nodze prawie już nie miał czucia. Ból szarpał mięśniami na wysokości pachwiny. A zatem wywiązała się sepsa, ogólne zakażenie. Liznął w życiu nieco medycyny. Umie ocenić swój stan.

To już koniec. Zostało mu może kilkanaście godzin życia. Nic go nie uratuje, ani surowica, ani amputacja i transfuzja krwi. No cóż, przeżył pięćset lat i widać wystarczy. Zamyślił się. Czy w swoim życiu popełnił coś, czego musiałby się wstydzić? Przez blisko połowę millenium trochę się tego zebrało. Kilka razy nie zauważył pojawiającej się szansy. Nie zdołał też uratować swojego najlepszego przyjaciela, choć z drugiej strony, przecież próbował. Czynił dobro, ale czy może powiedzieć, że wykorzystał wszystkie okazje, by to robić? Z pewnością nie. Zabił niezliczoną liczbę rozmaitych sukinsynów, ale miał przecież możliwości, by zlikwidować ich więcej… Jego odkrycia z dziedziny chemii i biologii, publikowane pod różnymi nazwiskami, popchnęły nieco rozwój nauki. Geniuszem nie jest, ale ludzkości trochę się przysłużył.

Nie zostawił po sobie potomków, ale jego uczennica Stanisława… To prawie tak, jak mieć córkę. Przemierzył ogromne przestrzenie, poznał masę fascynujących ludzi, skosztował co najmniej kilkuset gatunków piwa. Walczył o wolność na frontach kilku bardziej lub mniej zapomnianych wojen. Żył intensywnie, każdy rok, który odszedł w przeszłość, może uznać za udany. A zatem umiera z czystym sumieniem. Przeszedł przez życie godnie, z pożytkiem dla siebie i bliźnich. Ma prawo uznać się za szczęśliwego człowieka. Tylko ta jedna, ostatnia, głupia, niedokończona sprawa. Bractwo Drugiej Drogi. Na wpół sparaliżowany, konający nie zdoła tych drani wytłuc do ostatniego… Potrząsnął głową. Co za idiotyczny defetyzm! Jak to nie zdoła?!

– Wilku! – zawołał na głos. – Chodź no tu, sobaczko kochana! Pogadamy.

Nie minęły dwie minuty, gdy drzwi skrzypnęły i stanął w nich zakapturzony typek.

– Dojrzałeś, widzę, do rozmów. A już traciłem nadzieję…

– Dojrzałem i proponuję układ. Ale chcę go zawrzeć nie z tobą, ale z całym Bractwem – powiedział Alchemik. – Jeden człowiek dotrzyma albo i nie dotrzyma słowa. Co innego, gdy zbierze się kilku. Poza tym, jeśli przekażę sekret czerwonej tynktury wszystkim, nikt nie będzie mógł potem wykiwać swoich towarzyszy…

– Wszyscy bracia będą tu w ciągu dwudziestu minut. – Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. – Co będzie ci potrzebne? I czego oczekujesz w zamian?

– To chyba mnie wykańcza. – Wskazał ranę na udzie. – Muszę jechać do szpitala.

– Pokażesz nam, jak się robi kamień filozoficzny, sprawdzimy, czy nas nie wykiwałeś, i wezwiemy karetkę – zaproponował.

– Zgoda. Niech tak będzie. Dzwoń po swoich kumpli.

Pół godziny później przeniesiono go na noszach do laboratorium. Usiadł z trudem i przeliczył ich wzrokiem. Siedmiu. Jeden, ciężko wsparty na szwedce, to ten, któremu w uliczce rozharatał biodro. A zatem chyba komplet.

– Zanim przystąpimy do eksperymentów, jeszcze jedno zabezpieczenie – warknął Sędziwój. – Dajcie mi mój telefon. Sam zadzwonię po pogotowie.

Wilk wzruszył ramionami i wręczył mu komórkę. Pozostali rozstawili na stołach palniki oraz wagi laboratoryjne.

– No to na początek bierzecie dziesięć gramów rtęci – zadysponował.

Starannie i powoli wykonywali jego kolejne polecenia. Sprawdził sobie tętno. U, cholera, bardzo niskie ciśnienie. Gorączka rosła, czuł nasilający się ból węzłów chłonnych, serce słabło. Posocznica powali go i umrze w drgawkach. Ale zanim to nastąpi…

– Mieszaninę umieśćcie w atanorze – polecił. Zamknęli jajo filozoficzne, wsadzili je do piecyka. Uśmiechał się pod nosem, widząc, jak w skupieniu obserwują zachodzące wewnątrz procesy. To najważniejsze, zanim definitywnie odejdzie się z tego świata, trzeba jeszcze na zakończenie zrobić coś naprawdę wielkiego, efektownego, coś, co długo pozostanie w pamięci potomnych.

– Zadzwonię do znajomej – powiedział.

Wilk ponownie wzruszył ramionami i kiwnął głową na znak zgody. Mistrz Michał wystukał numer Stanisławy.

– Halo?

– Witaj, ulubiona uczennico. – Powoli i starannie dobierał na wpół zapomniane amharskie słowa.

Jest kilka języków, którymi oboje władają, wybrał najbardziej egzotyczny. Nie lubi być podsłuchiwany.

– Mistrzu! Gdzie jesteś?

– No cóż, szczerze powiedziawszy, to już mnie nie ma – powiedział. – Zadzwoniłem, żeby się pożegnać. Umieram.

– Co?!

– Wpadłem w łapy Bractwa Drugiej Drogi i zadecydowałem podzielić się z nimi owocami moich odkryć. Postanowiłem pokazać im mój największy sekret, otworzę przed nimi serce.

– Mistrzu… – wykrztusiła przez ściśnięte gardło.

– Nie martw się. Bądź grzeczna, to spotkamy się kiedyś w niebie.

– Mistrzu…

– Pozdrów dziewczęta.

Wyłączył telefon. Nie lubi długich pożegnań.

– Zawartość zrobiła się czerwona – zaraportował ten wsparty na kuli.

– Znakomicie, wygaście piec i schłodźcie – rozkazał. – Pamiętacie po kolei wszystkie etapy?

– Tak – mruknął któryś. – Trudne to w sumie nie jest…

– Na pewno nie tak trudne, jak mordowanie niewinnych ludzi i spuszczanie z nich krwi – warknął. – Aż dziwne, że do tej pory was nie złapali.

– Umarzałem wszystkie dochodzenia – roześmiał się jeden z zakapturzonych.

– Coś podobnego. – Alchemik pokręcił głową z uznaniem. – Widzę, że zadbaliście prawie o wszystko.

– Mamy swoje wtyczki wszędzie. No, może mieliśmy – westchnął Wilk. – Trochę nas przetrzebiłeś… Ale, jak mówi przysłowie, Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz. Siedmiu z nas doczekało chwili, o której Bractwo marzyło od pięciu stuleci.

– Gratuluję – zakpił.

Wydobyli szklane jajo.

– Rozbijcie je – rozkazał.

Wewnątrz pośród grudek jakichś związków chemicznych lśniła garść czerwonych kryształów.

– Jak tego używać? – zapytał któryś z braci.

– Wrzućcie do retorty i postawcie na palnik, niech się stopi – polecił.

Kilka minut później w butli przelewała się kropla gęstej, czerwonej cieczy. Początkowo była ciemnopurpurowa, potem jednak, zdjęta z ognia, zbladła.

– I to jest właśnie tynktura, słynny eliksir życia? -upewnił się przywódca. – Ile złota można otrzymać za pomocą tej dawki?

– Trochę was oszukałem. – Mistrz Michał uśmiechnął się pod wąsem. – To substancja zwana sercem złotego słońca.

– Ostateczna tajemnica materii, której bezskutecznie poszukiwali najsłynniejsi alchemicy – wyszeptał zdumiony Wilk.

– Jak to działa? – zaciekawił się kulawy.

Ciecz w tym czasie zrobiła się krwistoczerwona, a potem delikatnie różowa. Proces zachodzący w kolbie nabierał tempa.

– To czynnik udoskonalający substancje, przy umiejętnym użyciu pozwalający nie tylko na trywialną przemianę ołowiu w złoto, ale na przykład kamienia w chleb – wyjaśnił Sędziwój. – Daje moc niemal równą boskiej. Pozwala czynić cuda. Jego wszystkie właściwości nie są znane. Ale w tej chwili interesuje nas tylko jedna. W niedoświadczonych rękach serce to materiał wybuchowy o fantastycznej mocy. Jeśli dobrze wszystko wyliczyłem, macie w rękach dwa gramy tej substancji, czyli rąbnie z mocą dwóch ton trotylu.

Stali zbaranieli. Michał tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrobiło mu się trochę głupio, że ostatnim czynem, który popełnił w życiu, było oszustwo, w dodatku tak mało finezyjne. Trudno. Przynajmniej dochowa wierności tradycji. Prawdziwie wielki alchemik nie ma grobu. Nie umiera na oczach ludzi, ale znika bez śladu. Nikt nigdy nie znajdzie jego ciała. Nic, co można by zidentyfikować… Szkoda zabytkowego fortu, ale ukochane miasto tym razem ocaleje.

Ciecz zabłysła jak kometa. Czyli pomodlić się już nie zdąży… Czas zwolnił, upuszczona przez Wilka retorta zawisła w powietrzu. Kropla ognia w jej wnętrzu płonęła niczym prawdziwe słońce. Jej światło wydobyło z mroku szczegóły rzeczywistości do tej pory niedostępne jego oczom… I naraz spostrzegł, że pomieszczenie pełne jest ludzi. Niektórych znał osobiście, innych widział tylko na mniej lub bardziej udanych portretach. Większość dopiero pozna… Avicenna, Paracelsus, John Dee, mistrz Twardowski, Fulcanelli, Arabowie w burnusach, Chińczycy, magowie chaldejscy i asyryjscy. Dwie kobiety w greckich tunikach, ta ruda to pewnie Hypatia, ostatnia strażniczka Biblioteki Aleksandryjskiej… Jego bracia, alchemicy. Ci wszyscy, którzy uwierzyli w to, co niemożliwe, i poświęcili życie na poszukiwanie prawdy. Przed ich szereg wysunęła się para. Mężczyzna we flamandzkim płaszczu hanzeatyckiego kupca i kobieta w błękitnej sukni. Przybysz uśmiechnął się i wykonał zapraszający gest.

– Tereso ukochana – wyszeptał Sędziwój. – Setonie, przyjacielu… Idę do was…

Przeżegnał się pospiesznie. Czas ruszył. „Bracia" biegli w stronę drzwi. Ale żaden z nich nie zdążył. Szklana butla dotknęła ceglanej posadzki.

Загрузка...