Andrzej Pilipiuk
Dziedziczki

Rozdział 1

Pierwsza fala czerwcowych upałów spaliła koniuszki traw. Elektrociepłownia w Łęgu puszczała z kominów dymy, z pobliskiego osiedla dobiegał warkot silnika autobusu. Cykały świerszcze. Łąka była pusta, tylko na skraju olszyny pasły się konie. Pachniało sianem, rozgrzanym asfaltem, nadchodzącym latem.

Katarzyna mocniej ujęła rękojeść bułatowej szabli wykutej przez mistrza Michała. Zerknęła na niego ukradkiem. Niestety, pogrążony w konwersacji z przyrodnikiem nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła. Stanisława dobyła swojej batorówki. Głownie zalśniły. Agentka stanęła bokiem do przeciwniczki. Śmiercionośne ostrza, to gładkie i to, na którym różne gatunki stali tworzyły wzór przywodzący na myśl słoje drzewa, zwarły się z chrzęstem. Dziewczyny wymieniły kilka szybkich ciosów i odskoczyły. Alchemik spojrzał na nie z leciutką pobłażliwością. Znowu się starły.

– Nieźle sobie radzi ta twoja wychowanka – ocenił Arminius.

– To nie ja ją szkoliłem – wyjaśnił Sędziwój, starannie dobierając na wpół zapomniane węgierskie słowa. – Jej ojciec był prawdziwym kresowym rębajłą. Odziedziczyła po nim duży talent. Może nawet większy niż mój.

Gestem odesłał agentkę na bok. Popatrzyła na niego z urazą. Stanął naprzeciw Stanisławy. Dobył z pochwy długi sumatrzański klewang. Doskoczyli do siebie, zrobił piękny zwód i uderzył tak, by wybić jej broń z ręki. A figę. Ułamek sekundy wcześniej przerzuciła batorówkę do lewej dłoni i wykonała krótkie, podstępne cięcie. Uchylił się w ostatniej chwili, uratowało go wyłącznie doświadczenie zdobyte przez stulecia machania szablą.

Monika w błękitnej, jedwabnej bluzeczce weszła pomiędzy konie. Szkapy przerwały skubanie trawy i obserwowały ją zaniepokojone.

– Boją się – zauważył Laszlo, postępujący za nią krok w krok. – Wyczuwają cię. Konie, psy, koty, niektórzy ludzie.

– Owce i kozy – uzupełniła. – Tylko krowy i świnie jakoś nie zwracają na mnie uwagi. Wszyscy się mnie boją, przynajmniej na początku – westchnęła. – Albo i próbują zabić. – Dotknęła palcem jego piersi.

Wspomnienie pomyłki niełatwo mijało. Zaczerwienił się. I jej trudno było zapomnieć tamte chwile. Nieczęsto człowiek tak blisko ociera się o śmierć.

– Całe życie marzyła mi się taka dziewczyna jak ty – powiedział, obejmując ją delikatnie.

Fajny chłopak. Inteligentny, sympatyczny, ba, nawet przystojny. I chyba wpadła mu w oko. Pytania, które zadawała sobie przez ostatnie tygodnie, powróciły. Minęło wiele stuleci, od kiedy była z kimś związana. Może pora raz jeszcze poddać się uczuciom? Poczuć bicie serca tak silne, jakby pomiędzy żebrami trzepotał się mały ptaszek?

– Mhm… – mruknęła, odsuwając się kawałek. – I jak na złość, zamiast normalnej, miłej i ładnej Węgierki znalazłeś sobie cudzoziemkę i wampirzycę, która do tego ma kompletnie rozregulowany zegar biologiczny. Wyglądam na piętnaście lat!

– Dla ciebie gotów jestem stać się zdeklarowanym pedofilem – zażartował. – A co do zegarów, jeśli Alchemik uzna, że jestem godzien… – Obejrzał się na mistrza Michała. – Nie będzie to dużym problemem. Czerwona tynktura umożliwia przedłużenie życia.

– Mhm… – powtórzyła. – Wyjeżdżacie? – zmieniła temat.

– Na kilka tygodni, może miesięcy – wyjaśnił. – Chciałbym… Pozwolisz, że będę do ciebie pisał listy?

– Tak. – Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.

– Dostanę całuska na pożegnanie?

Czasy się zmieniają, a ludzie dziczeją. A może wręcz przeciwnie, wracają do stanu naturalnego? Ale dla niej pocałunek, zwykłe muśnięcie policzka wargami, to obietnica i pewna deklaracja zarazem.

– Lepiej poczekajmy z tym do twojego powrotu. – Spojrzała na niego zalotnie i uśmiechnęła się.

Konie wróciły do skubania trawy. Ulicą przejechał autobus. Zmiana. Katarzyna osuszyła rękawem spocone czoło i ponownie natarła na kuzynkę. Ta cofała się małymi kroczkami, po mistrzowsku parując i blokując jej uderzenia.

– Macie jakiś ślad? – zagadnął Sędziwój.

– Coś tak jakby – przyznał Arminius. – Nie wiem. A ty też, zdaje się, planujesz dalszą wyprawę?

– Muszę zbadać pewien ciekawy trop. Chcę sprawdzić, czy na Tajwanie, w Makao i Hong-Kongu żyją jeszcze jacyś chińscy alchemicy.


* * *

Kuchnia jest do bólu nowoczesna. Stanisława, urządzając mieszkanie, nie odmówiła sobie nabycia lodówki, zmywarki i kuchenki z płytą indukcyjną. Szafki są zupełnie zwyczajne. Ale ich zawartość już nie. W szklanych i glinianych pojemnikach zgromadziła ogromną ilość własnoręcznie suszonych ziół. Doprawia potrawy zgodnie z wymogami kuchni kresowego ziemiaństwa. Sypie dużo „korzeni", mięso maceruje octem, marynuje w jakichś straszliwych mieszankach oliwy, pieprzu, tymianku i innych tajemniczych ingrediencji. Z Etiopii przywiozła trochę tamtejszych przypraw. Stoją w słoikach opisanych kilkoma dziwnymi alfabetami. Katarzyna przeglądała je kiedyś, ale zdołała zidentyfikować tylko szafran i kurkumę. Alchemiczka jest też fanatyczką kiszenia. Ogórki, kapusta, czosnek, cebula – nie budzą niczyjego zdziwienia. Jednak w kamionkowych garnczkach wylądowały także pomidory oraz pocięte w kostkę dynie i arbuzy. W kilku butelkach czerni się ocet balsamiczny. Zazwyczaj gospodyni używa tego najpospolitszego, kupowanego w supermarkecie, ale od święta wydobywa ze skrzynki flaszeczkę z tym specjalnym, który leżakował kolejno w beczkach z drewna dębowego, kasztanowego, wiśniowego, morwowego i z jałowca przez czterdzieści lat. Ma też ze dwadzieścia rodzajów oleju.

Jeśli zaś do robienia obiadu uda się zagonić Monikę, można przewidzieć, że nadużyje czosnku, a zapas suszonych pomidorów i śliwek ulegnie poważnemu uszczupleniu. W jej daniach aż brązowo od oliwek i papryki. Przyprawia po bałkańsku, na ostro. Laszlo i Arminius, gdy wpadli kiedyś na obiad, nie mogli wyjść z podziwu.

Wyposażenia dopełnia trochę sprzętów, które nieczęsto widuje się we współczesnej kuchni. Moździerze mosiężne i ceramiczne, miedziane rondle, prasa do sera, dzieżki do zaczyniania ciasta, małe żarna, maselnica… Do odmierzania składników służą dwie wagi, jedna szalkowa, druga to stary bezmian. Cały ten sprzęt jest sprawny i regularnie używany.

Stanisława mocniej dokręciła korbę praski. Ostatnie kilka kropli spłynęło rynienką do podstawionej szklanki. Alchemiczka uniosła zawartość i obejrzała ją pod światło. Płyn był mętny, ale kolor ją właściwie zadowolił.

– Olej orzechowy – powiedziała w zadumie jej kuzynka. – Nie prościej kupić w supermarkecie?

– Tamten jest rafinowany na gorąco, a nasz na zimno. – Monika cierpliwie tłumaczyła różnicę.

– To znaczy?

– Oj, to inna technologia. Tamten się gniecie i podgrzewa, żeby wyciekł. A my tylko gnieciemy i ściskamy.

– To jak z oliwą pierwszego i drugiego tłoczenia – wyjaśniła alchemiczka. – Poza tym kosztuje ździebko za drogo.

– Będziemy klarować? – zapytała księżniczka.

– E, po co? Zaraz i tak zużyjemy.

Rozgrzała tłuszcz na patelni. Rzuciła na to plastry mocno naczosnkowanej baraniny i krążki gruzińskiego sera. Niebiański zapach wypełnił mieszkanie.

– Ech, Gruzja… – Księżniczka wyjęła z lodówki dobrze schłodzoną butelkę wina Gurdjaani. – Nie byłam tam… No, będzie z dziewięćdziesiąt lat. To piękny kraj. Klasztor Sziomgwime, Mccheta… A i kuchnia ciekawa.

– Tak – westchnęła Stanisława. – Ale czasem nie warto wracać w miejsca, które się ukochało. Pamiętam taki karawanseraj w Egipcie. Śliczny, mały hotelik opodal piramid, prowadzili go Koptowie. Dziś stoi tam ohydny, dziesięciopiętrowy i pięciogwiazdkowy klocek. Nawet Etiopia bardzo się zmieniła. A jak jesienią wpadłam do Kruszewic…

– Nasza rodzinna wieś? – zagadnęła agentka. Alchemiczka spojrzała na nią półprzytomnie.

– Nigdy tam nie byłam. – Katarzyna zaczerwieniła się. – Dziadek wspominał tylko, że wygonili ich w czterdziestym ósmym, jak robili kolektywizację. Trochę wygrzebałam po książkach informacji, ale w sumie nic szczególnie ciekawego…

– Z dworu pozostał już tylko fundament – powiedziała kuzynka. – Ze wsi zgoła nic. Wygląda mi na to, że kochana władza starała się zetrzeć z powierzchni ziemi każdy ślad. Dziś to tylko ruiny i skupisko baraków. Ale wzgórza się nie zmieniły. I krzaki pigwy ciągle tam rosną… – Zamyśliła się. – Nawet krzyża na wzgórzu nie uszanowali. – Wstała i podeszła do okna.

Oparła czoło o szybę i popatrzyła w ciemność. Jej plecami wstrząsnął szloch.

– Nie zostało nic, tylko jedna szabla i to, co pamiętam, garść wspomnień zamknięta w mojej głowie… – Łkała. – Wszystko, co budowaliśmy przez sześćset lat, poszło na marne.

Katarzyna podskoczyła i objęła Stasię ramieniem. Monika odwróciła się i w milczeniu pilnowała kolacji.

– Uspokój się – poprosiła agentka. – Nic na to nie poradzimy. Przepadło…

Plecy kuzynki drgnęły i nagle szloch urwał się jak ucięty nożem. Oderwała dłonie od parapetu, podeszła do ściany i zdjęła z niej szablę. Obnażyła ostrze i przez długą chwilę patrzyła na poznaczoną szczerbami stal. Zbierała się w sobie. Gdy się odwróciła, już nie płakała. Jej oczy lśniły ponurym, wewnętrznym ogniem.

– O, nie – powiedziała z zacięciem. – Nas, Kruszewskich, tak łatwo się z ojcowizny nie wyrzuca! Odzyskamy majątek. A jak się komuś nie spodoba, to nahajami pokażemy mu, gdzie jego miejsce!

– Nie przesadzaj. Jeśli ktoś będzie nam bruździł, to go ustawimy, ale nie nastawiaj się od razu na konfrontację. I nie nahajką, dziś używa się subtelniejszych metod. Zresztą i wtedy chyba nieczęsto ją stosowałaś?

– Chyba ze dwa razy. Co do metod subtelnych, już zacznij się przygotowywać.

– Tak sądzisz?

– Po prostu znam życie. Prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani.

Księżniczka bezszelestnie rozstawiła talerze na stole. Cmoknął korek wyrwany z szyjki butelki. Zasiadły do kolacji.

– Poważnie chcesz tam wrócić? – zapytała Katarzyna. – Odniosłam wrażenie, że lubisz raczej włóczyć się po świecie. Kilka lat tu, kilka tam. Znasz ze dwadzieścia języków, wszędzie jesteś jakby trochę u siebie…

– Ale mam dość. Takie życie jest jałowe. Poza tym ciągnęło mnie do Polski. Myślałam, że Kraków, moje ulubione miasto…

– A teraz poczułaś, że jednak…

– Tam jest moje miejsce. Wiem, pewnie masz mnie za idiotkę, wpadłam na jakiś pomysł pięć minut temu i już chcę się brać za realizację.

– Mnie się podoba, ale pochopne działania to szaleństwo. Sama powiedziałaś, że prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani. Mam już nawet plan, jak powinnyśmy się przygotować.

– Jak?

– Po pierwsze, trzeba zrobić dokładną wizję lokalną. Po drugie, sprawdzić, w czyich rękach jest obecnie majątek, a jeśli jest własnością państwa, kto podejmuje decyzje o jego losie. Należy ustalić, kto jest kim na tym terenie, a potem poszukać na wszystkich potężnych haków.

– Haków? – zdziwiła się Stanisława.

– Jeśli spróbują nam bruździć, musimy być gotowe do kontrataku. Odwet powinien być straszliwy i natychmiastowy. Przydałaby się mała demonstracja siły na początek. Warto też w lokalnych strukturach władzy umieścić własną agenturę. Dzięki temu będziemy z wyprzedzeniem informowane o wszystkich posunięciach.

– Agenturę?

– Dwóch lub trzech ludzi, którzy będą działali niezależnie od siebie, ba, nawet nie wiedząc, że nie są jedynymi agentami.

Monika pokiwała głową z uznaniem.

– To co? – Stanisława puściła całą tę przemowę częściowo mimo uszu. – Może wybierzemy się w weekend rozejrzeć po okolicy? – Rozłożyła na wolnej części stołu mapę. – Niedaleko jest stadnina, pożyczymy sobie trzy koniki, bo z tego, co pamiętam, droga jest w tragicznym stanie. Zresztą, jadąc samochodem przez wieś, przedwcześnie spłoszymy mieszkańców. Konno możemy dotrzeć tam ścieżką przez las i przekraść się do Kruszewie jakby od kuchni…

– Dobry pomysł. – Katarzyna wolała się nie przyznawać, że po raz pierwszy będzie siedzieć w siodle.


* * *

Dotarły właśnie na skraj doliny, gdy ze wschodu dmuchnął zimny wiatr. Chłód przeniknął je natychmiast do kości.

Wysoko w lesie, pośród wzgórz, bije źródło. Wartki strumyk zasila nieduży staw otoczony kamieniami. Na brzegu widać jeszcze fundamenty starego młyna. Przez dawną młynówkę woda wpada do niewielkiej sadzawki i dalej, już jako wesoła rzeczka, spływa na dno doliny. Dwór stał na plateau prawie na wysokości ruin. Dziś został po nim tylko prostokąt podmurówki. Po zabudowaniach folwarku nie ma śladu. Wszystko zarastają krzaki dzikiego bzu. Na stoku, gdzie kiedyś był ogród, rozpleniły się pigwy. I jeszcze sad, dobre pół hektara kompletnie zdziczałych jabłonek i śliw.

Wieś leżała zawsze na dole, rozrzucona po obu stronach rzeczki, przecięta drogą wiodącą od przełęczy do dworu. Z dostatnich niegdyś gospodarstw nie pozostało nic. Wszystko zmiotły wojny i czerwona władza. Chaty, obórki i stodoły zburzono, a na ich miejscu wzniesiono dwa długie baraki po kilkanaście mieszkań. Przed nimi w czasach świetności PGR Kruszewice były ogródki, ale teraz straszą tylko zardzewiałe słupki – pamiątka po ogrodzeniach. Obok dostawiono budynek z pustaków mieszczący niegdyś biura, magazyn i salkę klubową. Kawałek dalej były kiedyś silosy na kukurydzę, zbiornik na gnojówkę i chlewnie. Silosy oczywiście skradli nieznani sprawcy, przypominają o nich tylko kruszejące betonowe podstawy. Dach chlewni zapadł się, a ściany popękały. Dróżki wyłożone perforowanymi, betonowymi płytami dawno zarosły. Asfalt szosy biegnącej pomiędzy barakami przypomina powierzchnię Księżyca.

Tyle zdążyły zobaczyć, nim ciężkie, ołowiane chmury pokryły cały widnokrąg, a delikatna mżawka zamieniła się momentalnie w prawdziwą ulewę.

– Średnio nam się ta wycieczka udała – westchnęła Stanisława. – Zawracamy. Gdzie Monika?

– Gdzieś tam. – Katarzyna próbowała przebić wzrokiem wodny tuman. – Widzę ją, chyba już jedzie.


* * *

Deszcz pochłaniał szybko rozległą dolinę. Kryte eternitem dachy baraków przez moment majaczyły niczym wraki statków spoczywające kilem do góry, a potem znikły. Stary Maciej wyszedł z domu, ostrożnie przekraczając zgniły próg. Wiszące na paskach linoleum drzwi uderzyły o wzniesioną z pustaków ścianę. Kopnął na bok poniewierającą się pod nogami pustą flaszkę, stanął w miejscu byłego ogródka i dobywszy siurka, ulżył pęcherzowi.

Beknął głośno, rozsiewając wokoło woń przetrawionego już nieco taniego wina, pierdnął i już miał wracać do barłogu, gdy nieoczekiwanie poczuł na sobie czyjś badawczy wzrok. Uniósł głowę. Wodny tuman rozwiewał się chwilami. Po drugiej stronie nieistniejącego płotu na niedużej, gniadej klaczy siedziała z gracją dziewczyna. Złociste włosy wymykające się spod eleganckiego toczka spięła z tyłu w kucyk. Maciej czknął i zatoczył się lekko, ale na szczęście futryna była pod ręką i miał się czego złapać. Dziewczyna, na oko sądząc, miała nie więcej niż szesnaście lat, więc schował ptaka do rozporka. Nadal mierzyła go wzrokiem, a on czuł, jak to spojrzenie wywraca go na drugą stronę.

Coś było nie tak. Co ona tu, u licha, robiła? Były PGR Kruszewice leżał z dala od innych wsi i głównych szos. Obcy zapuszczali się tu wyjątkowo rzadko. W dodatku nastolatka była nienaturalnie czysta – teraz dopiero to spostrzegł. Białe spodnie, jasna bluzka, peleryna narzucona na ramiona… Nawet strzemiona lśniły jak świeżo wypolerowane. Dziewczyna uderzyła klacz piętami i po chwili zniknęła w ulewie. Z dali dobiegło rżenie jeszcze co najmniej dwu koni.

– Diabli nadali – mruknął, spluwając uroczyście. Stał przez jakiś czas, zastanawiając się, co robić. Tak, o nieoczekiwanym spotkaniu należy powiadomić kogo trzeba… Założył dziurawe gumofilce i poczłapał przez kląskające błoto do sąsiedniego baraku. Józwa, były sołtys, już nie spał. Od samego świtu siedział przy aparaturze. Pomieszczenie, w którym urządził bimbrownię, nie było duże. Kiedyś stał tu zapasowy agregat prądotwórczy. Dym z paleniska uchodził częściowo przez komin, częściowo snuł się po klitce niczym mgły nad norweskim fiordem. Poblask ognia na zakopconych szybach oraz gruba, wieloletnia warstwa sadzy na ścianach nadawały melinie wygląd zbliżony do jaskini Hefajstosa.

Słysząc, że ktoś wszedł, bimbrownik odwrócił w stronę gościa czerwoną gębę pokrytą trzydniowym zarostem. Rozchełstany na piersi, brudny drelich odsłaniał kępy siwych kudłów porastających tors.

– A, to ty – burknął. – Poczekaj, aż skończę… Chłodnica, wymontowana z wraku ciężarówki, hurkotała głucho, a do podstawionego słoika kapał mętny i cuchnący buraczany samogon.

– Czego? – zapytał wreszcie.

Widok przyjaciela odrobinę go zdziwił – Maciej rzadko wstawał z wyrka przed południem.

– Widziałem coś dziwnego… – zaczął opowiadać gość.

Były sołtys słuchał go długo i uważnie.

– Jesienią widziałeś dziedziczkę na rowerze – powiedział. – A teraz to… – Zasępił się.

– Co to znaczy?

– Dobrze nie jest. Coś będzie, a może i nie będzie. – Poskrobał się po zawszonej czuprynie. – Budź Hankę…

– Jestem. – Była brygadzistka stanęła w drzwiach, swoją tuszą wypełniając niemal całą futrynę. – Też nie mogę spać. Coś się dzieje?

Opowiedzieli jej.

– Daj jajko – poleciła, szczerząc krzywe, popsute zęby.

Podreptał w kąt i wydobył jedno z koszyka. Położyła je na blacie i zakręciła zręcznie grubymi jak ogórki paluchami. Potem nadtłukła i wylała do szklanki.

– Żółtko czerwonawe – mruknęła. – Idą zmiany. Pociągnęła samogonu prosto ze słoika, a potem splunęła w palenisko i długo obserwowała płomienie.

– Wraca stare – powiedziała wreszcie uroczyście i z grobową miną. – Poruszyliśmy pajęczą sieć. Dziedziczka przypomniała sobie o nas.

– O, kurde – zaklął Józwa.

Maciej nic nie powiedział, tylko wymknąwszy się chyłkiem, opuścił chatę. Na skraju wsi na drzewie wisiał kawał starej blachy od siewnika. Starzec ujął w dłoń solidną, dębową lagę i zaczął bić na alarm. Skacowany Heniek, dawny traktorzysta, mrużąc zaropiałe oczy, powoli wypełzł na światło dzienne i gnany starym nawykiem powlókł się na placyk przed dawnym biurem.

Więcej mieszkańców Kruszewice nie miały.


* * *

Poranna ulewa pozostawiła po sobie jedynie kałuże. Czerwona kula słońca wisiała nisko na niebie, gdy na szczycie wzgórza stanął Maciej. Ubrany był w waciak, na nogach miał wypchane szmatami gumiaki. W dłoni trzymał krzepko motykę.

Splunął, a potem się przeżegnał. Jego łapy odwykły od takiej roboty, ale posapując, kuł twardą ziemię, aż odsłonił resztki spróchniałej, kwadratowej belki obłożonej wokoło kamieniami. Obejrzał znalezisko, a potem rozejrzał się wokoło. Zachód tam, gdzie nad horyzontem widać dymy Huty. To wschód pewnie po drugiej stronie. Kopał dłuższą chwilę, nim natrafił na starą, przegniłą drewnianą skrzyneczkę. Rozbił ją butem. Z obawą popatrzył na ukryty wewnątrz przedmiot. Wreszcie przemógł się, porwał go w dłoń i szybkim krokiem ruszył w stronę wsi.

Hanka czekała nad stawem.

– Po co żeś tam łaził? – warknęła na jego widok. – Pod krzyżem kopałeś, durniu?

– A co? – wycedził. – Mamy siedzieć z założonymi rękami? Czekać, aż nas dorżną? Gówno. Wykopałem i podłożę jej, jak zacznie tu wściubiać nos.

– A wiesz chociaż, co to jest?

– Wiem – odparł, ale w jego oczach nie było pewności. – Legendy słyszałem…

– Gówno tam wiesz. Ile czasu to masz w kieszeni? Piętnaście minut? – sapnęła ze złością. – Dawaj to natychmiast, zanim biedy napytasz. Bo jak się obudzi…

– Nasza dziedziczka…

– Debilu, nasza dziedziczka jest dziwna, ale jest człowiekiem. To nie jest. Dawaj.

Z wahaniem sięgnął do kieszeni i oddał jej amulet. Hanka zamachnęła się i rzuciła go na środek stawu. Starannie otrzepała dłonie i splunęła z obrzydzeniem.

– Miejmy nadzieję, że nic z tego nie będzie – mruknęła. – Może nie zdążył się ruszyć. A może i tak. – Spojrzała z niepokojem w słońce, które posyłało właśnie na ziemię ostatnie promienie.


* * *

– PGR Kruszewice? – Pracownik Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa rozwinął arkusz mapy sztabowej. – Proszę bardzo. Powierzchnia pól w 1990 roku wynosiła osiemdziesiąt hektarów. Obecnie zapewne wszystko zarosło, od piętnastu lat niczego się tam nie uprawia. Do tego około czterdziestu hektarów lasu i sto hektarów łąk. Ostatnią meliorację przeprowadzono w początkach lat siedemdziesiątych, więc teraz to pewnie bagno…

– Rozumiem. – Kiwnęła głową.

– PGR nastawiony był na uprawę kukurydzy i hodowlę nierogacizny. Przez pięćdziesiąt lat istnienia nie było ani jednego roku, w którym odnotowano by jakiekolwiek zyski. Jeśli akurat obrodziła kukurydza, świnie zdychały na pomór. Gdy świnie przeżyły, kukurydzę szlag trafiał. A jak przypadkiem kiedyś udało się jedno i drugie, jadąca do rzeźni ciężarówka wywróciła się i tuczniki poległy bohaterską śmiercią…

– Rozumiem.

– Do tego zabudowania.

Wyjął z szafy opasłe tomiszcze i długo szukał odpowiednich akt.

– O, proszę, dwa baraki po osiem mieszkań, jeden dodatkowy na biuro. Chlewnia o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych w ruinie, fundament obory, silos stalowy na ziarno, ale od co najmniej dziesięciu lat nieużywany, pozostałych silosów brak… Jeszcze jakieś pomieszczenia magazynowe z blachy falistej, o ile ich dawno temu nie rozkradli.

– Rozumiem.

Jej kamienny spokój zaczął działać mu na nerwy.

– Maszyny rolnicze i inwentarz zabrał syndyk. A, no i oczywiście zasoby ludzkie. – Tu skrzywił się niemiłosiernie. – Z czterdziestu dwóch mieszkańców zostało czworo. Reszta wywędrowała, ale nadal jest zameldowana. Wszyscy, którzy tam jeszcze wegetują, są na garnuszku opieki społecznej. Nie podlegają eksmisji z racji wieku lub chorób, wywołanych głównie nałogowym chlaniem…

– Rozumiem. Gdy się chłopom zabiera dziedzica, to takie są skutki. – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Ile to by kosztowało?

– PGR? Chyba nie chce pani kupić tego chlewu? – zdziwił się.

Przechyliła głowę i popatrzyła na niego spokojnie. Zrozumiał natychmiast. Ona nie żartuje. Uśmiechnął się w duchu, może będzie okazja do drobnego zarobku.

– Sekundkę.

Wyjął z szuflady kalkulator i dłuższą chwilę wykonywał skomplikowane obliczenia.

– Taniocha – zakpił. – Trzysta osiemdziesiąt dwa tysiące siedemset czterdzieści trzy złote i dwadzieścia sześć gorszy.

Kwota nie stropiła dziewczyny.

– Biorę – powiedziała krótko. – Macie zapewne notariusza, który współpracuje z wami przy dokumentowaniu transakcji?

– Oczywiście.

– Czy możemy przeprowadzić operację natychmiast?

– Nie, trzeba najpierw dokładnie sprawdzić księgi wieczyste i hipotekę nieruchomości. Myślę, że potrwa to co najmniej dwa, trzy miesiące. No, chyba żeby wdrożyć pewne procedury mające na celu przyspieszenie. – Wykonał palcami gest liczenia pieniędzy.

– Proszę zatem je wdrożyć – rzekła obojętnie. Powtórzył gest.

– A jak cię, robaczku, coś swędzi, to się podrap – powiedziała słodko, a potem rzuciła na biurko kartkę pokrytą cyframi.

Uniósł ją do oczu. Przez chwilę gapił się zaskoczony, a potem nagle zrozumiał. Momentalnie zaschło mu w gardle, poczuł straszliwy chłód w żołądku, zupełnie jakby połknął kostkę lodu. Papier zapisany był numerami działek budowlanych, które od lat, wykorzystując stanowisko, kupował w Agencji na podstawionych „słupów". Uśmiech spełzł z jego twarzy, czoło zrosił zimny pot. Jak ta cholera to wykryła? I co zamierza dalej robić?

– To jak będzie? – zapytała. – Możemy się umówić z notariuszem na popołudnie?

– Jasne – wykrztusił z ulgą. – Zaraz przygotuję wszystkie papiery. Jak się pani nazywa?

– Kruszewska. Katarzyna Kruszewska.

Wymieniła nazwisko podobne do nazwy wsi, ale był zbyt zszokowany, by to skojarzyć.


* * *

Księżniczka Monika obudziła się i jak zwykle natychmiast była zupełnie przytomna. Rzuciła okiem na zegarek, szósta rano. W mieszkaniu panowała cisza. Ach tak, Kruszewskie pojechały do Warszawy. Przez uchylone okno wpadały podmuchy pachnącego wiatru. Stara lipa na rogu ulicy zakwitła. Nawet w środku miasta znalazły się pszczoły, krążyły teraz wokół drzewa, brzęcząc. Wygrzebała się spod cienkiego, polarowego koca. Przeciągnęła, aż zatrzeszczały jej wszystkie stawy. Zrobiła dwadzieścia pompek i stanęła w oknie. Patrząc na drzewa, uśmiechnęła się pod nosem. Dziś pierwszy dzień wakacji.

Jak łatwo przyszło jej zagrać rolę licealistki! Przez dziesięć miesięcy chodziła do szkoły, słuchała bajdurzenia profesorów, odrabiała lekcje, plotkowała z koleżankami. Nawet to świadectwo… Nie przejmowała się specjalnie ocenami, ale przez ostatni miesiąc dołożyła starań, aby uzyskać jak najlepsze noty. Choć sama nie wie, dlaczego. Wakacje, sporo czasu minęło, od kiedy po raz ostatni odpoczywała. Teraz też czeka ją dużo pracy. Trzeba pomóc przyjaciółkom przy odbudowie folwarku.

Poranek był cudownie świetlisty. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Dziś zrobi sobie wagary. Nie, nie wagary, do licha, szkoła się skończyła. Ale trzeba się troszkę dotlenić. Godzinę później wysiadła z autobusu na pętli. Do stadniny miała tylko kilka kroków. Nieduża, brązowa klacz już ją znała. Pozwoliła się osiodłać bez protestów, choć momentami kładła po sobie uszy. Kłusowała potem z gracją pomiędzy kępami krzaków i stosami materiałów porzuconych tu niefrasobliwie po budowie okolicznych zakładów i osiedla.

Dziewczyna przymknęła oczy, poddała się rytmowi. Chłodne, cudownie czyste powietrze upajało jak najlepsze wino. Tysiące razy w życiu siedziała na koniu. Przemierzyła w siodle odległości, które zebrane razem pozwoliłyby wielokrotnie opasać kulę ziemską… Często koń był dla niej ostatnią deską ratunku, wiele razy wymykała się nocami, by gdzieś daleko zacząć wszystko od nowa. Dobrze powspominać dawne czasy.

Nagle coś wyrwało ją z zadumy. Zmiana rytmu. Ściągnęła cugle. Co się mogło stać? Kamień utkwił w kopycie? Zeskoczyła i obejrzała wszystkie cztery nogi klaczy. Na zadniej odkryła przyczynę kłopotów. Podkowa obluzowała się i odpadła. Księżniczka cofnęła się po śladach i po chwili poniosła zgubę z ziemi. A to pech, trzeba wracać… A może?

Gdzieś z daleka wiatr niósł metaliczne dźwięki. Ludzie, może brygada remontowa naprawiająca tor kolejowy? Nieistotne. W każdym razie mają młotek. Kto wie, może i kilka gwoździ się znajdzie? Uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła samodzielnie rozwiązywać problemy. Wskoczyła na siodło i stępa ruszyła w kierunku, skąd, jak jej się wydawało, dobiegały odgłosy. Niewielka kuźnia ukryta była znakomicie i gdyby nie widoczny z daleka słup jasnego dymu, mogłaby szukać jej do upojenia.

Budę o wymiarach dwa na dwa metry wzniesiono ze starych, drewnianych podkładów kolejowych. Trzy zewnętrzne ściany obsypano ziemią do ich pełnej wysokości, nakryto też podkładami. Wewnątrz wymurowano z gliny i starych cegieł szamotowych spory piec, a za kowadło służył kawał toru kolejowego.

Księżniczka zatrzymała konia. Obaj kowale, mężczyzna, na oko sądząc, zbliżający się do czterdziestki i chłopiec o wyglądzie gimnazjalisty, kręcący korbą od nawiewu, zamarli na jej widok w bezruchu. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Już na pierwszy rzut oka poznała, że ten maleńki warsztacik jest całkowicie nielegalny.

– Dzień dobry, potrzebuję podbić… – zacięła się na ułamek sekundy, szukając odpowiedniego słowa. – Podkuć konia. – Wskazała trzymaną za cugle klacz.

Proste, wydawałoby się, polecenie stropiło ich wyraźnie. Starszy kowal poskrobał się po głowie.

– Mam podkowę. – Wręczyła mu znalezisko.

– Zaraz zobaczymy, co się da zrobić – obiecał.

Cążkami wyrwał jeden ocalały hufnal i oglądał, jakby coś podobnego widział pierwszy raz w życiu. Wyszukał kawałek stalowego drutu, rozgrzał go w piecu i bez problemu przekuł na sześć odpowiednich gwoździ. Schłodził je w misce z wodą.

– Która to noga? – zapytał z głupia frant. Pokazała mu gestem. Z dżinsów wyciągnęła pasek, oplotła pęcinę i złapawszy kopyto, ustawiła je w pozycji do pracy. Kowal z wyraźną obawą podszedł do zwierzęcia. Przeczyścił zrogowaciałą tkankę pilnikiem, najgrubszym jaki znalazł, przyłożył podkowę odwrotnie niż trzeba, zauważył błąd, odwrócił, przypasował, a potem zręcznie wbił wszystkie hufnale. Cofnął się nieco pobladły i otarł pot z czoła.

– Co się stało? – Popatrzyła na niego zaskoczona.

– Wybaczy pani. – Uśmiechnął się lekko. – Ten ogierek wygląda na narowistego.

Co on, płci nie rozpoznał na pierwszy rzut oka? Przygłup jakiś?

– Ile się należy? – zagadnęła, sięgając do kieszeni po pieniądze.

– Nie mam pojęcia. – Bezradnie rozłożył ręce. – Dziesięć złotych nie będzie za drogo?

– Ja też nie wiem. Jak to? – Wytrzeszczyła oczy. – Przecież kowale…

– No, niby tak – przyznał. – Tylko że, wie pani, jestem z wykształcenia fizykiem. Roboty w zawodzie nie mogę znaleźć, no to zabrałem się za rzemiosło. Metodą prób i błędów dochodziłem do wprawy. I jakoś prosperujemy, na chleb wystarcza. To był pierwszy raz, kiedy podkuwałem konia.

Rozejrzała się po warsztaciku. „Średniowieczne" topory, miecze, sztylety, umbo oraz inne elementy uzbrojenia…

– Przez Internet rozprowadzamy – dodał chłopak.

– Do kata… – Zagryzła wargi.

On też z trudem panował nad wesołością. Odliczyła im dwa banknoty po dziesięć złotych. Puściła cugle. Z zaciekawieniem wzięła w dłoń jeden z leżących w skrzynce noży.

– Taki, nazwijmy to, egzemplarz okazowy – wyjaśnił mężczyzna.

Delikatnie prążkowana stal, mosiężna garda i rękojeść z orzechowego drewna. Broń świetnie leżała w dłoni.

– Damast, sto dwadzieścia osiem warstw – wyjaśnił. – Sprzedajemy po trzysta złotych.

– Można u was coś zamówić?

– Po to jesteśmy. – Zatarł dłonie.

– Na przykład komplet noży kuchennych z takiej stali? – Zmrużyła oczy. – Ile czasu zajęłoby wykonanie?

– Kuchennych? – Zdumiał się. – W sumie, czemu nie, zlecenie to zlecenie… Na przyszłą sobotę byłyby do odebrania.

– W takim razie proszę wyznaczyć cenę, zostawię zadatek i za tydzień wpadnę po odbiór.


* * *

– Czym mogę służyć? – Kierowniczka biura opieki społecznej miała na twarzy paskudny, lizusowaty uśmieszek.

– W waszej ewidencji figuruje czterech mieszkańców byłego PGR Kruszewice. – Katarzyna przez chwilę podziwiała bogatą kolekcję złotych pierścionków zdobiących tłuste paluchy babsztyla.

– Figuruje.

Pomoc społeczna przyznawana jest przynajmniej częściowo wedle uznania takich drobnych pluskiewek. Jeśli petentów odpowiednio się „opodatkuje", można wyjść na swoje…

– Proszę zdjąć ich z ewidencji. Wszystkich.

– A co, nie żyją? – Urzędniczka popatrzyła na nią kompletnie zdumiona.

– Żyją, ale dostali właśnie robotę, więc żadna pomoc im już nie przysługuje.

– Jak to? Wszyscy? W tej gminie jest czterdziestoprocentowe bezrobocie! – Jak lwica broniła swoich żywicieli.

– Wszyscy. Majątek Kruszewice Nowe wznawia właśnie działalność.

– A jak nie zechcą się u pani zatrudnić? – Baba chytrze zmrużyła ślepka.

– Zagonię do roboty siłą – wyjaśniła z godnością agentka. – A pani niech zapamięta, jeśli dostaną tu choćby złotówkę, policzymy się.

– Już się boję – warknęła wyzywająco. Katarzyna obojętnie rzuciła na blat jakiś papier.

– Myślę, że Urząd Skarbowy zainteresuje się tym drobiazgiem. Ponoć za takie informacje nawet nagrody wypłacają.

Kobieta spojrzała na kartkę i zamarła. Na papierku widniały adresy czterech mieszkań w Krakowie, kupionych za pieniądze z łapówek i teraz wynajmowanych na lewo studentom.

– Jasne, natychmiast ich wykreślamy – wykrztusiła, ale dziwnej klientki już nie było.


* * *

– Mistrzu, chcemy zbudować dwór – powiedziała Stanisława. – Taki jak dawniej. Opracujesz nam projekt?

Alchemik uśmiechnął się pod wąsem.

– Nie mam uprawnień architekta, które byłyby honorowane w tych czasach – powiedział.

– Żałosna czkawka historii – parsknęła jego uczennica. – Trudno, niech to będzie samowola budowlana. Wykreślisz nam plany?

Sięgnął po blok i ołówek. Katarzyna westchnęła z podziwem i patrzyła, jak szkicuje. Był zdumiewająco dokładny, ołówek prowadził po papierze w sposób niemal elegancki. Nie potrzebował żadnych przyrządów, by kreślić linie proste jak wydrukowane. Sień na przestrzał przez bryłę budynku, szeroka, w razie konieczności tu zbiegną się domownicy wraz z czeladzią, a jeżeli zwali się wielu gości, można postawić stoły i wyprawić ucztę. Po lewej stronie główny salon, a także alkierze dla gospodarzy. Po prawej kuchnia oraz spiżarka, drugi spory pokoik, izba, pomieszczenia służby. Z sieni wejście do arsenaliku i schody na poddasze.

Zamyślił się, patrząc na projekt.

– Zadowolone? – Błysnął zębami w uśmiechu. Agentka posłała mu zachwycone spojrzenie, ale ku jej rozczarowaniu, nie zwrócił na nie uwagi. Znowu zabrał się do pracy. Na kolejnej karcie zaznaczył długość i grubość ścian, obrysował kreską miejsca mocowania belek stropowych.

– Pod oknem kuchni posadzi się orzech – zadecydowała Stanisława.

– Po co? – Katarzyna przechyliła głowę.

– Muchy nie lubią tego zapachu, nie będą nam leciały w garnki – wyjaśniła.

– A nie prościej siatkę w oknie?!

Alchemik szkicował, zapełniając kolejne karty bloku. Robił to jakby od niechcenia, szybko, ale z niezwykłą wprawą. Wyjął z szuflady stary, mosiężny suwak logarytmiczny, coś przeliczał, sprawdzał wytrzymałość drewnianych stropów i elementów więźby dachowej.

– Za kilka dni wyjeżdżam – powiedział wreszcie. – Ale powinnyście poradzić sobie beze mnie. W razie czego piszcie maile.

– Dokąd jedziesz, mistrzu? – zainteresowała się Katarzyna. – Do Chin? Kiedy możemy się spodziewać twojego powrotu?

– Na Formozę, czyli, jak się teraz mówi, Tajwan. Nie będzie mnie najwyżej kilka miesięcy.

– Myślisz, że hermetyzm mógł przetrwać w tej części świata? – zaciekawiła się.

– Kto wie… To właśnie chcę sprawdzić.

Opatrzył ostatni szkic swoim zamaszystym podpisem i wręczył go Stanisławie. Agentka spuściła oczy.


* * *

Ciężarówka przejechała świtem przez wieś, wzbijając tumany kurzu. Maciej gapił się z szeroko otwartymi ustami. Przez ostatnie piętnaście lat zdążył zapomnieć, że samochody mogą być takie duże. Pojazd dotarł na wzgórze, w miejsce, gdzie kiedyś stały zabudowania folwarku. Kilku śniadych robotników wypakowało dziwne płyty, położyło je na ziemi i sczepiło zatrzaskami. A potem nastąpiły prawdziwe czary. W ciągu najwyżej dwu godzin obok fundamentów dworu wyrósł zgrabny, nieduży budynek z płyt styropianowo-aluminiowych. Gdy około dziesiątej pozostali tubylcy wypełzli z barłogów, ich oczom ukazał się ukończony domek o oślepiająco białych ścianach. W świeżo przetartych szybach odbijało się słońce.

– O, kuźwa – zaklął sołtys, żegnając się odruchowo. – A cóż to takiego?

Obok zagadkowej budowli do płotu przywiązano konia. Lodowaty dreszcz przebiegł staremu po plecach. Stąd, z dołu, wyraźnie widział trzy postaci. Stały przy płocie i rozglądały się po okolicy.

– Cóż za paskudne miejsce – mruknęła Stanisława, patrząc ze stoku na skupisko baraków. – Nawet czworaki wyglądały dużo estetyczniej. To nic, wyburzy się, dynamitu dość – stwierdziła pogodnie.

– Mamy koniec czerwca – zauważyła jej kuzynka. – Pola nieobsiane. W tym roku nie wydusimy z tej ziemi ani złotówki.

– Wydusimy – uspokoiła ją.

W krzakach majaczyły jakieś ruiny. Stara studnia z kamienną cembrowiną pełna była chłodnej wody. Nowiutki baraczek wyglądał tu dziwnie nie na miejscu, jakby spadł z kosmosu. Monika wyjęła z teczki przedwojenną fotografię i przez chwilę porównywała oba obrazy, ten sprzed siedemdziesięciu lat i obecny.

– Do licha! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Totalna dewastacja… Jak my to odbudujemy? Tu nie ma nawet prądu…

Rząd słupów wysokiego napięcia przecinał wprawdzie wieś, ale kabel dawno został ukradziony i przepity.

– Damy radę – stwierdziła Stanisława.

– Jeśli poważnie myślisz o odbudowie dworu, trzeba poszukać dobrej brygady budowlańców – zauważyła Katarzyna. – Albo cieśli, na przykład tych Czeczeńców, którzy nam postawili domek. Alchemikowi zrobili strych, znają się na ciesiołce.

– Nie. – Stasia pokręciła głową. – Możemy ich zatrudnić przy robotach pomocniczych, ale do budowy dworu potrzeba prawdziwego fachowca. Jest cech specjalnie szkolonych ludzi. A właściwie był. – Zasępiła się.

– Cech budowniczych dworów? – zdumiała się jej kuzynka.

– Nie tylko dworów. Stawiali zamki, pałace i katedry. Oczywiście nie wszystkie, tylko niektóre. Ich usługi były droższe niż zwykłych murarzy.

– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.

– To dlatego, że ten cech był ściśle tajny – powiedziała Monika. – Niewielu wiedziało o jego istnieniu, nikt nie znał ich sekretów. Zwykli architekci mieli swoje tajemnice, każdy z nich był zaprzysiężony. Podobnie murarze i cieśle. Ale umiejętności, choć doskonalone przez dziesięciolecia, opierały się głównie na tym, co zdołali rozszyfrować i skopiować z metod prawdziwych ekspertów. To była bardzo stara organizacja, wywodziła się od Hirama, budowniczego świątyni króla Salomona…

– Tak jak masoni? – Agentka wreszcie znalazła jakiś punkt zaczepienia.

– Owszem, tylko że masoni udają – mruknęła alchemiczka, patrząc na księżniczkę spod oka.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to złotowłose, piętnastoletnie cielątko jest trzy razy starsze od niej. I znacznie lepiej urodzone.

– Od bardzo dawna nie stawia się u nas dworów, o zamkach nie wspominając – zauważyła Katarzyna. -Sądzisz, że ten cech jeszcze istnieje? I jak niby mamy ich odnaleźć, jeśli to takie ściśle tajne?

– Mam jeden adres kontaktowy. Sprzed siedemdziesięciu lat, ale kto wie, może jeszcze aktualny.

– Zwariowałaś.

– Wiem, mistrz Michał niejeden raz mi to powtarzał – zakpiła łagodnie. – A na razie trzeba zobaczyć, czym dysponujemy, na jaką pomoc możemy liczyć tu, na miejscu.

Osiodłała klacz Moniki i zjechała w dolinę. Sołtys, widząc, że kobieta kieruje się w jego stronę, zaklął. Przez chwilę rozważał, czy nie ukryć się w domu, ale się nie zdecydował. Czuł, że wyłamałaby drzwi i wyciągnęła go siłą spod łóżka… Zatrzymała się w miejscu, gdzie resztki palików wyznaczały linię nieistniejącego od lat płotu.

Nie była wysoka, jednak siedząc na koniu, górowała nad chłopem. Chłodne, niebieskie oczy patrzyły ostro i przenikliwie. Zdjął czapkę i stanął na baczność, skarcił się w myślach, dał sobie „spocznij", ale spostrzegł, że jego ciało znowu pręży się jak struna.

– Jesteś tu sołtysem? – Przechyliła głowę.

– Jestem. Właściwie to byłem – wykrztusił. -Yyyyy… No bo…

– Wiem – ucięła krótko. – Ile takich zombi macie na stanie? – Spojrzała z odrazą na Macieja, który wymiotował przewieszony przez pobliski płot.

– W Kruszewicach mamy czterech ludziów. – Józef złożył z trudem w miarę poprawne zdanie.

– Cztery osoby – poprawiła go. – Reszta uciekła?

– A na co mieli czekać?

– Na mój powrót. – Uśmiechnęła się olśniewająco. Strasznie chciało mu się zakląć, ale kobieta trzymała w dłoni szpicrutę i jakoś tak mu się wydało, że jeśli rzuci miechem, oberwie natychmiast przez łeb.

– Zwołaj na piętnastą zebranie mieszkańców. Obecność obowiązkowa. Macie tu odpowiednią salę?

– O, tamoj klub był. – Wskazał barak z nieco zapadniętym dachem.

– Może być – mruknęła. – Potem postawi się coś lepszego.

– Co powiedzieć ludziom? – zapytał.

Spojrzała na niego zaskoczona. Przygłup jakiś czy co?

– Że mają przyjść – wytłumaczyła raz jeszcze cierpliwie.

– A jak zapytają, po co?

– Odbędzie się zebranie na temat przyszłości wsi i majątku. To i owo chcę tu zmienić. Zapewne będą chcieli poznać moje plany. – Wzruszyła ramionami i spiąwszy konia, odjechała.

Były sołtys poskrobał się po głowie. Od początku wiedział, że będą problemy, ale nie sądził, że aż takie.

Pozostali schodzili się niechętnie, z obawą, ale o oznaczonej godzinie pojawili się na miejscu. Stanisława w towarzystwie kuzynki i Moniki stanęła przed drzwiami baraku i spojrzała z niechęcią na zardzewiałą kłódkę.

– Poproszę klucz – poleciła.

Najlepszą metodą błyskawicznego narzucenia ludziom władzy jest wydanie kompletnie niewykonalnego polecenia. Trafiła bez pudła.

– Zgubiony jeszcze z dziesięć lat temu – wybąkał sołtys.

Kiwnęła głową i spojrzała znacząco na Monikę. Księżniczka uśmiechnęła się i bez trudu wyrwała gołą ręką skobel. Zaszemrali ze zdumienia. Weszli do środka, płosząc myszy, które rzuciły się do panicznej ucieczki. Niewielkie pomieszczenie dawnej świetlicy zawalone było resztkami mebli. Ściany, murowane z pustaków, były kiedyś obite drewnopodobną boazerią. Obecnie pozostały z niej tylko łaty i listwy cokołowe. Kable wyszarpano. Linoleum kryjące pozrywaną podłogę było nieprzyjemnie szare. Betonowy strop znaczyły rdzawe zacieki: żelazne pręty korodowały pomalutku. Przez dwa brudne, zakratowane okna wpadało trochę światła. Mniej więcej jedną piątą sali zajmowała drewniana scena.

– Krzesło – zadysponowała dziedziczka.

Sołtys rzucił się w stronę stosu połamanych mebli, wyszukał taboret, przetarł go ofiarnie własnym rękawem i ustawił na podwyższeniu. Usiadła. Patrzyła teraz na zebranych z góry.

– Wiem, co wam chodzi po głowach – powiedziała. – Wasi przodkowie byli chłopami pańszczyźnianymi mojej rodziny jeszcze przed opuszczeniem Kruszewie Nowych na początku siedemnastego wieku. Znacie nasze rodzinne legendy.

– A jakże. – Brygadzistka Hanka wytarła usta dłonią – Opowieść o pannie Stanisławie, która zarżnęła męża, napiła się jego krwi i już się nie zestarzała, i nie umarła…

Alchemiczka przechyliła głowę i otaksowała spojrzeniem brudną, starą babę.

– Dziadkowie opowiadali – dodał Maciej. – Ostrzegali, że możesz wrócić, ty wampirzyco…

– Co do męża, należało mu się. – Wzruszyła ramionami. – I nie czuję najmniejszych wyrzutów sumienia. – Twarze pobladły. – Ale co do reszty, mylicie się całkowicie – zaprotestowała z godnością. – Nie jestem wampirem.

– Ja jestem – nagle odezwała się siedząca na parapecie okna Monika i dla potwierdzenia słów strzeliła ssawką.

Mieszkańcy przeżegnali się odruchowo.

– Czego od nas chcesz? – zapytał sołtys. – Krwi? Złota ani pieniędzy nie mamy…

– Majątek wznawia działalność. Potrzebuję pracowników. Dam dobre warunki i nieźle zapłacę. W zamian oczekuję wydajnej pracy.

– A co, znaczy, trzeba by robić? – zainteresował się Heniek.

– Na początek głównie karczowanie krzaków i prace ziemne. Potem trzeba będzie poprawić nawierzchnię drogi, znajdzie się robota przy ciesiołce, ścince drzew i murarce.

– E, to nie dla nas. – Rozczarował się z miejsca.

– A co byś chciał? – Spojrzała na niego badawczo.

– Traktorzystą byłem. – Wypiął dumnie zapadłą pierś. – A i vistulą jeździć umiem.

– Co to, u diabła, jest vistula? – zdumiała się Stanisława.

– Bardzo starego typu kombajn – powiedziała jej kuzynka. – Robili je zanim ruszyła produkcja bizonów. Ostatni widziałam… No, będzie z piętnaście lat temu.

– Sprzętu zmechanizowanego nie będziemy chwilowo używali – dziedziczka zwróciła się do kandydata na pracownika.

– E, to ja nie jestem zainteresowany. A siłą nas nie zagonicie. Pańszczyzna zniesiona. – Poczuł się ciut pewniej.

– W zasadzie tak. – Katarzyna otworzyła teczkę. – Jednak nie do końca. Nabyłyśmy cały majątek, wasze baraki też.

– Baraki, ale nie ludzi – warknął Józwa. – Nasze ulice, wasze kamienice. – Resztki pamięci, nie do końca wypłukanej samogonem, przechowały troskliwie usłyszane kiedyś od dziadka, przedwojenne jeszcze hasełko i wykorzystały je twórczo.

– W sumie na jedno wychodzi. Skoro baraki są nasze, będziecie musieli płacić czynsz. Takie jest prawo. Do tego fundusz remontowy i akumulacyjny.

Tubylcy popatrzyli na nią kompletnie zdumieni.

– Jak to? – wykrztusił ktoś.

– Nie będzie wysoki – uspokoiła ich Stanisława. – Trzysta złotych miesięcznie. Kto nie zapłaci, pół godziny na spakowanie i won. Nie pójdzie dobrowolnie, to wyniesiemy w kawałkach.

Katarzyna syknęła na nią dyskretnie. Kuzynka znowu nieco przesadziła.

– Tak nie wolno – jęknął Heniek. – To nieludzkie. A prawa człowieka to co? Już nam nie przysługują? Odwołamy się do Strasburga! A oni was ustawią.

– A wiecie chociaż, gdzie jest ten Strasburg? – zakpiła.

– Nie musimy nic wiedzieć. Listonosz trafi – mruknął Maciej. – A jaki znaczek nalepić, to na poczcie nam powiedzą!

– I może jeszcze będziecie umieli pozew napisać? – Mało nie parsknęła śmiechem. – A może zrzucicie się po kilka stów na honorarium dla adwokata?

– Nie kpij sobie z prostych ludzi. Szlachetnie urodzonej to nie przystoi – odezwała się Monika po łacinie.

Dziedziczka zacisnęła wargi. Księżniczka miała świętą rację.

– Oczywiście, dopuszczam myśl, że ktoś z was może nie mieć pieniędzy – powiedziała. – Więc postanowiłam, że ci, których nie stać, mogą czynsz odpracować. Spotykacie się jutro o szóstej rano przy ruinach dworu. Każdy ma przynieść własną łopatę. Zgłosicie się u naszej brygadzistki. – Wskazała gestem Monikę. – Powie wam, co macie robić. A jak przez miesiąc wypracujecie więcej niż trzysta złotych, to i wypłata będzie.

– A jak ktoś nie przyjdzie, to ja pójdę po niego. – Księżniczka uśmiechnęła się słodko i znowu strzeliła ssawką. – I nie radzę nikomu zaspać.

– Jeszcze jedno – odezwała się Katarzyna. – Wszystkie bimbrownie będzie trzeba zlikwidować. Cud prawdziwy, że jeszcze się do was policja nie dobrała.

– Eee? – zdziwił się Heniek. – Jak to, zlikwidować?

– Normalnie – mruknęła Stanisława. – A kto przyjdzie pijany do roboty, zostanie dwie godziny dłużej niż pozostali.

Tubylcy milczeli dłuższą chwilę. Przetrawiali w myślach to, co usłyszeli.

Zasiadły do kolacji. Baraczek z płyt nie był duży, dwanaście metrów kwadratowych. Ale na początek wystarczy. Długo mieszkać się w nim nie da, człowiek źle znosi życie w styropianie.

– Generalnie, materiał ludzki kompletnie do kitu – stwierdziła Katarzyna.

– Może uda się ich zmusić, żeby coś zrobili pod batem, ale na nic więcej bym nie liczyła… – westchnęła Stanisława.

– Przestań co chwila wyskakiwać z tą nahajką. Na to są paragrafy. Trzeba raczej użyć kija i marchewki.

– Na walenie kijem pewnie też są? – Monika pogubiła się w niuansach polszczyzny.

Wyjaśniły jej, o co chodzi.

– Poza tym jest ich raptem czworo – dodała agentka.

– Trzeba będzie uzupełnić niedobory. – Alchemiczka w zadumie spoglądała na dolinę.

– Sądzisz, że ktoś zechce iść na wieś na parobka w czasach, gdy rolnictwo jest nierentowne, a ze wsi wszyscy uciekają? – Katarzyna spojrzała na kuzynkę spod oka.

– Każda epoka ma ludzi luźnych, którzy egzystują poza systemem cechowo-feudalnym i dla których wejście w zależności lenne będzie dobrym rozwiązaniem…

– Że co?!

– Gdy byłam młoda, mieliśmy na Ukrainie podobne problemy. Ziemi można było zaorać po horyzont, tylko że do zbiorów i pracy na roli potrzeba wielu rąk. Więc mój ojciec robił po miastach nabór. Zawsze było tam trochę biedoty, uczniowie, którzy nie przeszli przez egzaminy cechowe, żebracy… Nawet beznogich inwalidów można było zatrudnić do przędzenia wełny i lnu.

– I oni zgadzali się, żeby z ludzi wolnych stać się chłopami pańszczyźnianymi? – Agentka wytrzeszczyła oczy.

– A co mieli do stracenia? U nas po kilku latach pracy każdy stawiał własną chałupę, mógł założyć rodzinę, miał chleb i do chleba, hodował jakąś chudobę. A w niedzielę do kościoła szedł w odświętnym ubraniu. Przy zakładaniu nowej wsi jego dzieci mogły liczyć nawet na dwadzieścia lat zwolnienia z wszelkich powinności. Bez trudu znajdowaliśmy chętnych. Żeby nie te ciągłe najazdy, dorobilibyśmy się gigantycznej fortuny.

– Ale pańszczyzna…?

– A teraz niby co jest? Żeby móc żyć, i to często na pół gwizdka, trzeba tyrać jak dziki osioł. Ilu ludzi musi harować za groszowe stawki po kilkanaście godzin na dobę? A podatki? W starożytnym Rzymie niewolnik mógł zatrzymać jedną dziesiątą tego, co zarobił. Dziś wolni ludzie oddają państwu jedną piątą dochodów, czterdzieści jeden procent na ZUS, a od tego, co zostanie, płacą VAT… Jak to nazwać? U nas była taka zasada:

cztery dni odrobku tygodniowo na pańskim polu, dwa dni na swoim.

– I to miało być niby lepsze?! – Katarzyna uśmiechnęła się z przekąsem. – Dwie trzecie czasu harowali na

was.

– Cztery dni od dymu, czyli od chaty – sprecyzowała Stanisława. – Jak ktoś miał czterech synów, to każdy odrabiał po jednym dniu. Czyli tak, jakby dziś płacił sam podatek dochodowy, bez tych wszystkich dodatkowych obciążeń. A rodziny wtedy były liczne. I ośmioro dzieci nie było rzadkością.

– Boję się, że czasy się zmieniły. A wraz z nimi mentalność – mruknęła Katarzyna. – I, co więcej, zmieniły się ambicje. Poza tym przeceniasz naszych bezrobotnych. Owszem, są wśród nich ludzie niezaradni życiowo, ale większość reprezentuje dokładnie ten typ myślenia, co ci tutaj. – Wskazała baraki. – Nie robim, bo się zmęczym. Nie pójdzie taki do łopaty, bo kiedyś był traktorzystą. Jakbyś mu traktor podstawiła, to pewnie by wsiadł.

– Na pewno wielu chciałoby, a nie może znaleźć zajęcia. Dla nich to może być dobra alternatywa.

– Ja nigdy nie miałam problemów ze znalezieniem pracy, ty chyba też nie? – Spojrzała spode łba na kuzynkę. – Monika rzucona w obce środowisko ustawiła się błyskawicznie. I chyba nieźle zarabia…

Stanisława westchnęła.

– Odpowiednio inteligentna i wykształcona jednostka poradzi sobie zawsze – powiedziała. – Ale nie trzymasz dziesięciu milionów ludzi z informatyki czy tłumaczenia tekstów. Poza tym zawsze będzie grupa bardziej pasywna, mniej rozgarnięta. I tacy właśnie potrzebują, żeby ktoś stał nad nimi i mówił od czasu do czasu, co robić. Pańszczyzna jest tu dobrym rozwiązaniem.

– Nie uda ci się.

– Zobaczymy. Przede wszystkim zgłoszę się do kapucynów. Jeszcze nie teraz, jesienią.

– Dlaczego tam? – Nie zrozumiała jej kuzynka.

– Prowadzą szeroką i różnorodną działalność charytatywną. Z pewnością mają trochę podopiecznych rokujących jeszcze jakieś nadzieje. Za dworem uchowały się resztki sadów. Trzeba je odnowić. Za rok obsiejemy pola pszenicą, sprzedamy ziarno i owoce…

– Za owoce kiepsko płacą – zauważyła Katarzyna. – A zboża mamy gigantyczną nadprodukcję. Żeby wyjść na swoje, trzeba by mieć tysiące hektarów szklarni. Tylko że jesteśmy chyba trochę za daleko od Krakowa, żeby skalkulował się transport warzyw. To nie twoja epoka – rzekła bezlitośnie. – W siedemnastym wieku wystarczyło posłać ziarno tratwami do Gdańska i inkasowało się mieszki holenderskich dukatów. Dziś Europa dusi się od nadmiaru żywności.

– Do diaska – zmartwiła się Stanisława.

– Pola nieobsiane, więc na dotacje z Unii też nie możemy chyba liczyć.

– Nie jestem żebraczką, żeby brać pieniądze od Niemców i Francuzów.

Agentka zamyśliła się głęboko.

– Twoja wizja, kuzynko, w zasadzie nie jest zła – powiedziała. – Ale trzeba ją nieco zmodyfikować i dostosować do naszych czasów. Bo coś mi się wydaje, że od siedemnastego stulecia nie zajmowałaś się rolnictwem ani handlem?

– Prowadziłam interesy w Etiopii – zaoponowała Stasia. – Głównie szmugiel broni dla chrześcijańskiej partyzantki w Sudanie, do tego wielbłądy i handel platyną. A i wcześniej nie stroniłam od gospodarki kapitalistycznej. Byłam właścicielką kilku małych fabryczek, gdzie, jak to się mówi, eksploatowałam klasę robotniczą.

– Czyli podstawy teoretyczne masz – zakpiła jej kuzynka.

– Można tak powiedzieć. Powinnam wysłać pszenicę tirem? Czy może koleją?

– Czy ty w ogóle znasz ceny skupu owoców, że o zbożu nie wspomnę?

– Nie…

– Za surowe owoce płacą kiepsko. Na przykład jabłka… – Katarzyna wyciągnęła z torby jakąś gazetę. – O, proszę, siedem groszy za kilogram.

– Hańba…

– Ale sądzę, że wysokiej jakości przetwory, robione wedle starych receptur, idealnie czyste, ekologiczne, miałyby spore wzięcie. Widziałyście kiedyś w handlu, na przykład, dżemy z pigwy? Albo przecier z derenia?

– Myślisz? – Alchemiczka popatrzyła na nią zaciekawiona. – Jednego i drugiego rośnie tu całe zatrzęsienie.

– Przydałby nam się w takim razie jeszcze szklarz do dmuchania słoików albo garncarz, żeby robić kubeczki, tylko trzeba wymyślić, jak je hermetycznie zamykać.

– Słoiki można kupić.

– Tak, ale nasza produkcja musi być nie tylko ciekawa, ale i bardzo atrakcyjnie zapakowana. Zwykły słoik to zwykła zawartość. Tymczasem klient już na pierwszy rzut oka musi się zorientować, że wewnątrz znajdzie coś specjalnego, produkt dla wybrańców…

– Wydaje mi się, że masz rację.

– Tak się zastanawiam… – Katarzyna popatrzyła na kuzynkę. – Z pewnością pamiętasz trochę starych przepisów, które dawno poszły w zapomnienie?

– Na przykład?

– Wtedy na Ukrainie i potem tutaj… Z pewnością jedliście od święta rzeczy, których dziś…

– Kwas chlebowy się piło – westchnęła Stanisława z rozmarzeniem. – Mieliśmy mnóstwo ciekawych potraw. Gęś na czarno, kapłon w winie, szczupak w szarym sosie, chrapy łosia w galarecie…

– Khm… Widzę tu mały problem z brakiem odpowiedniej ilości łosi. Ale wymieniaj dalej.

– Gęsi smalec, miód z orzechami, olej z prażonych nasion słonecznika…

– Czym się różni od normalnego?

– Jest ciemny, prawie czarny, i ma taki miły aromat, posmak dymu. Olej z orzechów, cieciorka…

– Co to jest, u diabła? – zdumiała się Katarzyna. – Pierwsze słyszę.

– Nasiona ciecierzycy – wyjaśniła. – Pasternaku też dawno nie widziałam.

– Zaczniemy od gęsi – zadecydowała agentka. – Olej z prażonego słonecznika to też dobry pomysł. W handlu nie widziałam, ale rozmaite oliwy się do naszego kraju sprowadza, więc myślę, że i na to będzie zbyt…

– A ja umiem zrobić ostry sos z papryki – odezwała się milcząca dotąd Monika. – Poza tym nie macie dobrych suszonych śliwek. A w każdym razie nie spotkałam się…

– Jak to nie? – Katarzyna zmarszczyła brwi. -W każdym sklepie z zieleniną…

– Ona powiedziała „dobrych" – zaakcentowała Stanisława. – To, co sprzedają, jest diabła warte. Trzeba by zrobić wędzone, jak to się dawniej mówiło, „na lasach", czyli na drewnianym ruszcie, w dymie odpowiednio dobranych gatunków drewna.

– No właśnie – uśmiechnęła się wampirzyca.

– Pytanie, czy z samego rolnictwa wyżyjemy – zadumała się agentka. – Myślę, że tak, ale warto by trochę bardziej rozwinąć skrzydła. Potrzebujemy przede wszystkim rzemieślników. Cieśli i stolarzy do budowy, potem może rozkręcimy małą produkcję mebli.

– Ja bym chyba miała na oku kowala – powiedziała księżniczka.

– Dobry? – zaciekawiła się Stanisława.

Monika wyjęła z torby paczkę, rozplatała sznurek i wyłożyła na stół noże. Alchemiczka ujęła jeden w dłoń, wypróbowała elastyczność.

– Wyrób świetny, ale temu twojemu kowalowi chyba kociołek nie gotuje. – Popukała się palcem w skroń.

– Dlaczego?

– Co za idiota robi noże kuchenne z damastu? Przecież to by było obłędnie drogie!

Jej przyjaciółka spuściła oczy i uśmiechnęła się skromnie.


* * *

Tubylcy stawili się w komplecie, to znaczy we czwórkę. Przynieśli nawet zardzewiałe motyki i łopaty. Stanęli w karnym rządku, trąc zaspane ślepia i ziewając rozdzierająco. Monika zlustrowała ich kpiącym wzrokiem.

– Entuzjazm to aż z was bije. – Powachlowała się przed nosem, by odpędzić woń przetrawionego wina.

– Ty wyglądasz na najbardziej rozgarniętego, więc będziesz moim zastępcą. – Wskazała Józwę.

Jeśli stosuje się przymus, najważniejsze jest skłócenie ofiar. Wówczas walczą ze sobą, zamiast z prześladowcą.

– No dobra – burknął stary. – Sołtysem byłem, to przeżyję jakoś taką degradację…

– A teraz do roboty. Wykarczować krzaki, oczyścić fundament dworu. I bez obijania się.

Złapała szpadel, zakręciła nim straszliwego młynka nad głową i zabrała się do pracy. Niechętnie ruszyli w jej ślady. Powyrywali krzewy czarnego bzu razem z korzeniami. Wyszarpali darń wciskającą się pomiędzy kamienie. Stanisława nadeszła i przez dłuższą chwilę, milcząc, lustrowała postęp prac. Nawet jakoś im szło.

Zewnętrzny obrys wymurowano z solidnych, granitowych głazów. Połączono je sztyftami z brązu, które następnie zalano ołowiem. Jeden rzut oka upewnił dziedziczkę, że to ta sama konstrukcja, którą zbudowano w czasach jej młodości. Jeśli w stanie niemal nienaruszonym przetrwała cztery stulecia, powinna wytrzymać kolejne kilkaset lat. Podłogi na podwalinie z bloczków wapienia wyłożone były ceglanymi płytami. Prawie wszystkie zostały strzaskane na kawałki, tylko w sieni, wybrukowanej solidnie, posadzka przetrwała burze dziejowe.

Odwróciła się na pięcie i razem z Katarzyną poszła do sadu prześwietlić korony jabłonek. Po godzinie postanowiła skontrolować, jak idzie tubylcom. Od wschodu spływ błota ze stoku wzgórza znacznie podniósł poziom ziemi.

– Obkopcie z tamtej strony. Szerokość transzei trzy metry, głębokość pół – poleciła i wróciła do sadu.

– Co to jest transzeja? – zaciekawił się Heniek.

– Rów – wyjaśniła Monika.

Zaznaczyła na ziemi linie, przydzielając każdemu kawałek gruntu, i mocniej chwyciła trzonek łopaty.

– A może tak przerwa na papierosa, co, chłopaki? -zagadnął Heniek, sięgając do kieszeni.

– Żadnych przerw, palenie szkodzi i przeszkadza w pracy. – Pogroziła mu palcem.

– Gówno – warknął, demonstracyjnie wkładając peta między wargi.

Monika doskoczyła błyskawicznym ruchem i zamierzyła się styliskiem, jednocześnie wysuwając ssawkę.

– Przerwa śniadaniowa za dwie godziny – wysyczała. – Wtedy sobie wypalicie. Poza tym to zgubny nałóg. Od tego się umiera!

– Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś umarł od palenia szlugów – odpyskowała Hanka.

– W dodatku tytoń jest drogi. Pomyślcie, ile forsy idzie co miesiąc na te wasze papierosy – prychnęła Monika. – Każde z was przepaliło do tej pory równowartość samochodu i przynajmniej połowy domu!

– O, kuźwa. – Maciej wybałuszył gały.

– A mnie się chce szczać – zaprotestował Józwa.

– To lej w gacie. – Wzruszyła ramionami, a potem znowu uniosła ostrzegawczo język.

Z miejsca spotulnieli, ale wyłapała kilka złowrogich spojrzeń. Transzeja pogłębiała się powolutku. Monika spod oka obserwowała byłych pegeerowców. Ruszali się jak muchy w smole, z jak gdyby wrodzonym lenistwem. Widać przez wiele dziesięcioleci udawali, że pracują. Pokręciła głową ze zdumienia. Z drugiej strony, z kilkudziesięciu byłych pracowników zostali tylko oni. To oznacza, że ci, którzy cokolwiek potrafili, chcieli i umieli pracować, wyjechali. Westchnęła w duchu. Jeśli Kruszewskie nie uzupełnią szybko zasobów ludzkich, mogą zapomnieć o całym tym interesie.

Coś chrupnęło pod jedną z łopat. Wszyscy przerwali robotę. Maciej schylił się i wyciągnął z ziemi szyjkę balonu na wino. Szkło musiało przebywać w glebie bardzo długo, pokryło się tęczową łuską, poszarzało.

– Hy! – zidentyfikował znalezisko.

Pozostali odłożyli narzędzia i ruszyli w jego stronę podziwiać odkrycie.

– A wy gdzie? – syknęła. – Kopać, ale to już! Sama podeszła i wyjęła mu kawałek szkła z ręki.

Szyjka zabezpieczona korkiem i solidnie nawoskowana. Po co? Natychmiast domyśliła się, że ktoś chciał w ten sposób uchronić zawartość balonu przed wilgocią. Starannie obkopała miejsce wokół. Przeczucie jej nie myliło. W ziemi spoczywała reszta słoja. Widać było zgniłe już paski rogoży.

– Pomożemy. – Heniek starał się być miły. – Po co się pani sama będzie męczyć…

Rozejrzała się. Znowu wszyscy stali. Gapili się jak cielęta na malowane wrota.

– Do roboty! – Złapała szpadel.

Odeszli potulnie, przeklinając pod nosami. Pracowała szybko i ostrożnie. Wydobyła naczynie z błota. Stare szkło, grube, mętnozielonkawe i pełne bąbli, kryło jakieś podłużne kształty. Zwitki papieru, okręcone ciasno sznurkiem i zalane woskiem. Archiwum? Dokumenty majątku?

– Kopać wokoło – poleciła. – Ostrożnie, może tego być więcej.

Nie trzeba im było powtarzać, migiem wyryli ogromną dziurę, ale nie znaleźli już nic. Stanisława przyszła godzinę później. Oceniła na zimno postęp prac i skrzywiła się.

– Siły macie tyle co na pierdnięcie – warknęła. -Wydajność niemal zerowa.

– Tak nasączeni alkoholem, że mięśnie nie pracują właściwie – zauważyła uczenie Monika. – Trzeba by im wszyć esperal i odczekać z pół roku, aż odzyskają formę.

– Esperal? – przeraził się Maciej. – Tak nie wolno. To poniżanie godności człowieka!

Nie zdołały powstrzymać uśmiechów.

– To pierwszy dzień pracy po wieloletniej przerwie – uspokoiła ją dziedziczka. – W ciągu tygodnia, może dwóch, powinni się rozruszać. Będą mieli straszliwe zakwasy, ale ciała niebawem przystosują się do zwiększonego wysiłku.

– Znaleźliśmy jakieś dokumenty. – Księżniczka pokazała zwitki suszące się na fundamencie.

– Ciekawe. – W oczach alchemiczki błysnęło zainteresowanie. – Może ukryto je w czasie wojny, a kto wie, czy nie wcześniej… Wiesz, dwór był drewniany, więc dla bezpieczeństwa ważne papiery zawsze trzymaliśmy gdzie indziej. Przejrzymy je po kolacji – zadecydowała.

Niestety, w ocenie wydajności pracowników nie myliła się. Efekty działań ekspegeerowców były raczej żałosne. Kopiąc do późnego popołudnia, ledwie zdołali się uporać z jedną trzecią zadań przewidzianych na ten dzień. Na szczęście Monika wyrobiła pełne trzysta procent normy.


* * *

Pociąg z Oslo do Trondheim pędził na północ prawie pusty. Dwa rzędy wygodnych, lotniczych siedzeń, klimatyzacja, cudowne widoki za oknem… Obaj łowcy usiedli na końcu wagonu, wyciągnęli prowiant i jednym okiem spoglądając na dzikie góry, wiedli ożywioną rozmowę.

– Zwą go Architektem – powiedział Arminius. – Mistrz Sędziwój spotkał go prawdopodobnie tylko raz, w Krakowie, w roku 1748. Nasz ptaszek zwał się wtedy Lech Rydel. Szukam go od sześćdziesięciu lat.

– Żyje co najmniej…

– Nie udało mi się ustalić. – Stary wzruszył ramionami. – Ale być może to najstarsza istota na naszej planecie. Trafiłem na jego trop przypadkiem. Na wzniesionych przez siebie budynkach zostawia ten symbol. – Wykonał pospieszny szkic na kartce.

– Gdzieś to już widziałem – mruknął Laszlo. – Zamek w Sinaja, koło bramy?

– W twoich stronach? – Wyjął z teczki laptopa i uruchomił go.

Otworzył folder z fotografiami.

– Malowane klasztory, bazylika w Jassach… Najstarszy ślad, jaki odnalazłem, to świątynia Hagia Sophia w Konstantynopolu. A sam symbol, cóż, jest dużo starszy. To filar dżed, staroegipski symbol trwałości i niezmienności. Amulet wkładany między bandaże mumii albo znak malowany na wiekach sarkofagów, mający ochronić je przed zniszczeniem.

– Ten człowiek pochodzi ze starożytnego Egiptu?

– Nie wykluczam. Przyłożył rękę do co najmniej stu różnych budowli. Znajdowałem ten znak na budynkach, które wyznaczały nowe prądy w architekturze. Opactwo Cluny, katedra w Chartres. I takich, które stanowią kwintesencję danego stylu, najwyższe, niedoścignione…

– Rozumiem.

– Jak na przykład zamek w Malborku.

– Czy nasz murarz jest wampirem?

– Nie wiem. Ale musimy to ustalić. Coś trzyma go przy życiu. Jeśli to bionekroza, trzeba go wyeliminować. Jest jeszcze coś. Stanisława pamięta, że taki sam symbol był wykuty na stopniach jej dworu.

– W Kruszewicach?

– Właśnie. I to dziwna sprawa. Fundament i schody wymurowano w czasach jej wczesnej młodości. Robił to jakiś fachowiec wynajęty przez jej ojca. Nie pamięta, jak się nazywał, ale kojarzy, że zginął przy pracy. Obrabiał duży blok kamienia, uderzył kilofem, narzędzie odskoczyło i trafiło go drugim końcem w czoło. Umarł po godzinie w straszliwych męczarniach.

– Umarł?

– Jak widać nie. Sądzili, że ta śmierć przyniosła im pecha, przez następne trzysta lat dwór palił się co najmniej osiem razy.

– Ładny mi symbol trwałości – prychnął Laszlo. – Tam, gdzie jedziemy…

– Trondheim, dawna stolica Norwegii. W średniowieczu nazywała się Nidaros. Jest znana z pięknej katedry. Katedry, do której nasz ptaszek kilka razy przyłożył rękę. I którą kilka razy musiano odbudowywać. Znak dżed znajduje się na partiach muru z trzynastego i szesnastego wieku oraz na ścianie, w części zrekonstruowanej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku.

– Jakiś trop?

– Tak. Wygrzebałem coś w Internecie. – Otworzył dokument. – W tym mieście działa pracownia konserwacji zabytków murowanych, na czele której stoi architekt Lars Riedel. A to ich logo. – Wyświetlił obrazek.

– Filar dżed.

– Właśnie. Tu masz zdjęcie kierownika… A to szkic wykonany przez Alchemika. Lech Rydel, Lars Riedel…

– Czyli, podobnie jak Stanisława i Monika, przyzwyczajony jest do swojego nazwiska i gdy tylko może, używa go, co najwyżej modyfikując brzmienie.

– Na to wygląda.

– A może tak poszukać jego wcześniejszych śladów? Może po nazwisku?

– Już to zrobiłem: Leon Rissel, Leau Riddle, Leszek Rydlewski, Lew Rydlow, Li Rehen, Leoncio Ridosa… I trzydzieści podobnych.

– Fiu…

– Rozbijał się po całym niemal świecie. Ale ostatni budynek wzniósł przed siedemdziesięciu laty. Sądziłem, że nie żyje, ale widać tylko zmodyfikował swoje zainteresowania. Współczesna architektura jakoś do niego nie przemawia, więc zajął się rekonstruowaniem i odbudową pamiątek wcześniejszych epok.

– Powiedziałbym, że to szlachetna praca.

– Spora część jego budynków ma dziwnego pecha. I to głównie ich odbudową się zajmuje. Jak gdyby już na etapie ich wznoszenia robił coś, co sprawia, że są nietrwałe. Na tyle nietrwałe, że co i rusz trzeba przy nich coś naprawiać.

– Cwaniaczek. – Młody cmoknął z uznaniem. – Załatwił sobie w ten sposób robotę do siódmej nieskończoności! Ale mimo wszystko nie wygląda mi na człowieka, który chciałby żyć kosztem ludzkich istnień.

– Też mnie to gryzie. Widzisz, wampiry, te prawdziwe, nie są specjalnie twórcze. Nie malują obrazów ani nie komponują muzyki. Ich umysły działają jakoś inaczej. Ale może inne istoty pasożytnicze nie podlegają tym ograniczeniom.

– Inne istoty?

– Właśnie. Dlatego, zanim dziabniemy go kołkiem, trzeba sprawę dokładnie wyświetlić. Żebyśmy się nie pomylili – dodał i zamilkł, przypominając sobie dawne i nowsze pomyłki.

– Opowiedz mi o bionekrozie – poprosił Laszlo. – Dziadek, odnoszę wrażenie, sam niewiele wiedział. Nauczył mnie, jak rozpoznać wampira, ale…

– Podstawowa różnica między nimi a twoją Moniką… – Stary puścił oko, a młodzieniec zaczerwienił się jak burak. -…polega na tym, że wampiry są martwe. Nosferatu, żywe trupy. Mówi się o nich ostatnio „nie-umarli", ale to błąd definicji. Nazywa się ich też kainitami, wywodząc ich pochodzenie od biblijnego Kaina, ale to już zupełnie nowy wymysł. Nie pochodzą od nikogo. To pozbawione życia mięso.

– Ruszają się. Posiadają świadomość, inteligencję…

– Owszem, ale w ich ciałach nie zachodzą praktycznie żadne reakcje chemiczne. Nie rozkładają się.

– To co je porusza?

– To samo co nas, elektryczność. Impulsy, które powodują skurcze mięśni, przeskakują po neuronach martwego mózgu, przewodzą wzrok nieruchomych oczu. Nie wiedziałeś? Nie wodzą za tobą spojrzeniem, tylko przekręcają całą głowę.

– Jeśli mięśnie pracują, to muszą spalać cukry lub tłuszcze. Komórki potrzebują paliwa. I tlenu.

– Teoretycznie tak. Robiłem dwa razy w życiu wiwisekcję wampira. Próbowałem rozwiązać zagadki ich fizjologii. Im dłużej się tym zajmowałem, tym mniej rozumiałem. Na przykład ich, nazwijmy to, układ krwionośny. Serce nie bije, ale wystarczy trafić je kołkiem i wampir ginie. Dla odmiany, jeśli się je przestrzeli, nic się nie dzieje – dalej bydlę łazi, z dziurą na wylot… Srebro je zabija, woda święcona dotkliwie parzy, tylko trzeba mieć taką poświęconą przez katolickiego księdza. Pozostałe działają o połowę słabiej.

– Relikwie?

– Nie wiem. Nie miałem nigdy okazji sprawdzić.

– Jeśli nie trawią i nie działa u nich krążenie, to po co piją ludzką krew?

– No cóż, mam kilka teorii. Pierwsza jest taka, że ludzka hemoglobina jest im potrzebna do wytworzenia czegoś, nazwijmy to czynnikiem X, co powstrzymuje reakcje chemiczne, a tym samym rozkład ciała. Przyznaję, są w tym rozumowaniu luki, jednak dobrze trafiony wampir rozkłada się niemal w mgnieniu oka. Im jest starszy, tym szybciej i dokładniej. Książę Vlad rozsypał się na coś podobnego do popiołu.

– Jeśli zachodzą w nich zjawiska elektryczne, to muszą skądś brać energię. Nie wysysają jej z ludzi, aktywność elektryczna wyssanej krwi to jakieś śmieszne wartości. Z rozkładu chemicznego hemoglobiny nie uzyskają aż tyle. A może zjawiska jądrowe?

– To znaczy?

– Zimna synteza jądrowa. To, co usiłują od lat uzyskać najlepsi uczeni. Przemiana dwóch atomów wodoru w hel.

– Hmmm… – Stary zadumał się głęboko. – W zasadzie nigdy nie badałem, czy wampiry są radioaktywne. A chyba by były?

– Nie wiem, nie jestem fizykiem. Coś się wydziela w takich reakcjach, oczywiście nie jest to silne skażenie jak przy konwencjonalnej energii atomowej… Swoją drogą, za zimną fuzję dadzą od ręki nagrodę Nobla.

– Zatem, póki tego nie sprawdzimy, zostaje nam jedno wyjaśnienie. Choć jako naukowiec wzdragam się przed nim – westchnął Arminius.

– Hinduska prana, vis vitalis, siła życiowa kradziona żywym organizmom?

– Coś tak jakby. Magia.

– Czy potrzebują w takim razie w ogóle źródeł energii?

– Sądzę, że prawo jej zachowania jest uniwersalne. Jeden żydowski kabalista powiedział mi, że magia, choć istnieje realnie, to tylko zmiana. Czarownik może zmaterializować przedmiot czy regulować pogodę, ale dzieje się to zawsze kosztem samej struktury rzeczywistości. Jeśli gdzieś stworzy posąg ze złota, to w promieniu całych kilometrów ten metal zniknie. No i energia. Trzeba uporządkować atomy w nowy kształt.


* * *

Stanisława zatrzymała fiata pośrodku jednej z podkrakowskich wiosek. Wysiadła i rozejrzała się. Katarzyna wydostała się z drugiej strony. Zlustrowała domostwa położone wokoło.

– Coś jest nie tak – mruknęła. – Sądzisz, że najlepszy cieśla w Polsce może mieszkać w takim miejscu?

– Dlaczego nie? – Jej kuzynka zmarszczyła brwi.

– Wszystko tutaj zbudowane jest z cegły i pustaków. Nawet szopy są murowane…

– I bardzo dobrze, dzięki temu czerwoni go nie znaleźli. Zamaskował się idealnie.

– Żarty sobie stroisz!

– Założymy się?

Ruszyła do chaty oznaczonej feralnym numerem trzynastym. Zapukała do drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiadał, obeszła domostwo i zajrzała na podwórze. Staruszek w ortalionowym dresie rąbał sobie drewka. Jego twarz wyrażała ujemny iloraz inteligencji, a siekierę trzymał, jakby po raz pierwszy w życiu dostał takie narzędzie do ręki. Polana leżące na stosikach wokoło wyglądały fatalnie. Każde innej długości, wszystkie niemiłosiernie krzywe…

– Daruj sobie – prychnęła Katarzyna.

– To kamuflaż. – Stanisława stanęła przed starcem. – Topór żelazny w próg wbijam, by mocom nieczystym dostępu do domu bronić – podała hasło.

Zamarł w pół ruchu i popatrzył na nią uważnie. Upłynęła najwyżej sekunda i pamięć zaskoczyła.

Miał osiem lat. Godzinę wcześniej został sierotą. W spoconej dłoni trzymał pistolet ojca. Celował nawet tam, gdzie trzeba, ale nie mógł się przełamać, by pociągnąć za spust. Patrzył na dwóch czerwonoarmistów w budionnówkach i nie był w stanie wystrzelić. Ten wyższy uderzył go w dłoń i broń upadła na piach. Z daleka dobiegał huk dział. 15 sierpnia 1920 roku. Nie wiedział jeszcze, że ten dzień przejdzie do historii.

Niższy Rosjanin wyjął z drewnianej kabury mauzera. Chłopiec odruchowo zacisnął oczy. Coś uderzyło go w czoło. Kula? Rozchylił powieki. Nie, to tylko krew chlapnęła. Dwaj zdekapitowani wrogowie wolno osuwali się na ziemię. Młoda dziewczyna w eleganckim stroju do konnej jazdy wytarła zakrwawione ostrze szabli irchą. Schyliła się, podniosła pistolet. Otrzepała go z kurzu i przeładowała.

– Zaciął się? Na przyszłość pamiętaj, że rewolwer jest pewniejszy i poręczniejszy w użyciu – powiedziała, podając mu broń kolbą do przodu. – Jak masz na imię?

– Anzelm.

Przedstawiła się. Odruchowo pocałował jej dłoń. Z daleka wiatr niósł odgłos palby karabinowej.

– Dokąd ciągną główne siły? – zapytała.

– Na Radzymin – wykrztusił. – A sztab mają w Wyszkowie. A nasi są podobno gdzieś tam. – Wskazał dłonią na południe. – Mówią, że armia idzie z Dęblina na północny zachód.

– Wracaj do domu i ukryj się – poleciła. – Plącze się tu masa maruderów.

– Ale ja… – Gestem wskazał słup dymu znaczący miejsce, gdzie płonął przysiółek.

Zrozumiała bez słowa.

– W takim razie jedź ze mną. Zdaje się, mamy do dyspozycji dwa konie. – Chabety zabitych pasły się opodal. – Karabiny zostawmy, są zbyt nieporęczne. – Odpięła mosiny przytroczone przy kulbakach i rzuciła je w krzaki. – Jeździłeś kiedyś konno?

Kiwnął głową.

To był ciężki dzień, ale przeżyli do wieczora. Przedzierali się w stronę polskich pozycji, przez pola, sady, opustoszałe wioski, sosnowe zagajniki, wydmy i błota.

Kobieta stosowała starą, partyzancką zasadę, wymyśloną jeszcze w czasie potopu szwedzkiego. Ukrywali się przed większymi bandami, wybijała do nogi mniejsze. Zdumiewała go precyzja, z jaką posyłała na tamten świat kolejnych sołdatów. Obojętnie, czy strzelała z nagana, czy cięła szablą, nigdy nie pozwoliła sobie na zbędny albo nieostrożny ruch.

Atakowała zawsze znienacka, bez trudu likwidowała oddział nawet pięciu przeciwników. Nigdy nie strzelała w plecy, ale bez wahania dobijała rannych. Odbieranie życia nie sprawiało jej ani przyjemności, ani przykrości. Robiła to kompletnie bezrefleksyjnie, bez nienawiści czy wyrzutów sumienia, jak młynarz tępiący myszy. Wróg, który podepcze polską ziemię, ma pozostać w niej na zawsze. I tyle. Zabijała bez drgnięcia powieki i bez śladów zmęczenia. Próbował liczyć ciała, ale szybko go to znużyło. Kim była? Nie miał pojęcia. Momentami wydawało mu się, że to sama śmierć przybyła na pole bitwy. Ale czy kostucha przeszukiwałaby kieszenie i sakwy zabitych?

Jej garsonka pokryła się kurzem, toczek przekrzywił, pot skleił włosy, na twarzy miała szare smugi brudu, mimo to nadal sprawiała wrażenie eleganckiej. Była skuteczna, zabójczo skuteczna, ale jednocześnie wcale nie wyglądała na żołnierza. Samotna bogini łowów, która wybrała sobie taką a nie inną dwunogą zwierzynę. Szlachcianka z Kresów, twarda jak kawałek hartowanej stali, broniąca polskiej ziemi przed zbezczeszczeniem. Pistolet ojca się przydał. Anzelm wystrzelił trzy razy, trzykrotnie ratując jej życie. Umiała okazać wdzięczność. Tydzień później, gdy dotarli do Krakowa, zarekomendowała go do najstarszego i najszacowniejszego cechu.

– Droga pani Kruszewska. – Uśmiechnął się szeroko, a potem pobladł i odskoczył w tył, żegnając się odruchowo. – Tfu! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

– Ja też się cieszę, że cię widzę. Jest robota.

– Na tamtym świecie mam dwory stawiać? – Zasłonił się siekierą, cofając pomalutku.

– No co ty? – prychnęła. – Skąd to idiotyczne podejrzenie?

– Przychodzisz stamtąd? – Wskazał dłonią niebo. – Czy stamtąd? – Jego palec wycelował w ziemię.

– Żyję. – Wzruszyła ramionami. – Nie umarłam.

– Minęło osiemdziesiąt lat, a ty ciągle masz tyle samo? – Pierwsze zaskoczenie minęło.

Nie bał się. W jego głosie była wyłącznie ciekawość. Już wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy, wyczuł, że nie jest to zwykła kobieta. Choć nie sądził, że aż tak…

– Jak już wspomniałam, jest robota… Zbudujesz coś dla mnie?

– Skoro mnie odnalazłaś, wiesz, kim jestem – powiedział cicho. – Zresztą to poniekąd twoja zasługa. Wiesz, jakich prac się podejmuję. Ale dla ciebie zrobię wszystko. Nawet jeśli będzie trzeba stawiać chlewik z pustaków.

– To będzie naprawdę trudne zadanie. Trzeba postawić dwór. Tak, aby przetrwał pięćset lat. Z grubych belek. Niestety świeżych, nie mam czasu na leżakowanie drewna.

Uśmiechnął się pod nosem i gestem zaprosił kobiety do stodoły. Budynek aż po sufit wypełniony był drewnem. Pnie starannie ociosano. Musiały czekać tu od dawna. Surowiec był wyleżakowany, wysuszony, gotów…

– Liczyłem, że nim zamknę na zawsze oczy, pojawi się jeszcze jakiś spóźniony o kilka dziesięcioleci klient -szepnął. – Jak duży dom chcesz stawiać?

Podała mu plany wykreślone przez Alchemika. Rzucił na nie okiem i przez chwilę obliczał coś w pamięci.

– Wystarczy na styk. – Ucieszył się. – A może i trochę zostanie. Któż to rysował?

Na ostatniej stronie znalazł podpis mistrza Michała i jego brwi uniosły się do góry.

– Dzień niespodzianek – mruknął. – To i on żyje? Hm, w sumie można się było tego spodziewać. Jak to robicie?

– Mamy czerwoną tynkturę, kamień filozoficzny – wyjaśniła dziedziczka. – Umiejętnie dawkowany zatrzymuje procesy starzenia się organizmu. A dokładniej, wspomaga mnożenie się komórek i chroni DNA przed uszkodzeniami. Pierwszą dawkę łyknęłam, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, i już się nie zestarzałam…

– Ciekawe. I często to zażywacie?

– Jedna porcja na mniej więcej pięćdziesiąt lat – wyjaśniła. – Jeśli sobie życzysz…

– Pięknie dziękuję. – Roześmiał się. – Przez następne pół wieku mam chodzić bez zębów, na wpół ślepy, z reumatyzmem, chorymi nerkami i wątrobą, która dawno już przestała tolerować piwo? Tylko tego mi brakowało. A tak w ogóle, to ile naprawdę masz lat? – Przechylił głowę zaciekawiony.

– Nieładnie pytać damę o wiek – zażartowała. – Na kiedy możemy się umówić?

– Jeśli to niedaleko, to mogę jutro podskoczyć, obejrzeć miejsce. I załatw transport. – Wskazał belki.

– Ile to będzie kosztowało? Wzruszył ramionami.

– Dla przyjaciół zawsze pracuję za darmo.


* * *

Alchemik skończył pakować niewielką walizkę. Unikał podróżowania z dużym i nieporęcznym bagażem. Mały aparat cyfrowy, palmtop, bielizna, koszula na zmianę, krawat, na wypadek gdyby musiał nadać sobie bardziej godny wygląd, notatnik i wieczne pióro. Ubranie ma na sobie, zegarek na ręce, telefon w kieszeni. Pora ruszać w drogę. Zamówił taksówkę.

– Grafitowy volkswagen za pięć minut – zaszczebiotała dyspozytorka.

Zszedł spokojnym krokiem na dół. Samochód właśnie podjechał. Taksówkarz wykonał zachęcający gest.

– Pan zamawiał?

– Miało być grafitowe auto, a to jest czerwone – mruknął ze zdumieniem Alchemik, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

– Byłem bliżej – wyjaśnił taryfiarz, zapuszczając silnik – to mnie skierowali… Dokąd szanowny pan sobie życzy?

– Na lotnisko… – Michał urwał w pół słowa. W domniemanej taksówce nie było taksometru.

Instynkt zadziałał błyskawicznie. Alchemik szarpnął za klamkę, ale drzwi były już zablokowane. Po nóż nie zdążył sięgnąć, ukryta pod tapicerką siedzenia mata elektryczna poraziła go napięciem co najmniej piętnastu tysięcy wolt. Świadomość zgasła.

Загрузка...