ROZDZIAŁ ÓSMY

Następnego dnia, w piątek 4 maja, wybrałem się do okręgowego archiwum. Niestety, byłi w trakcie przeprowadzki i doradzili wrócić za miesiąc.

Wstąpiłem więc do redakcji Timesa i kark mi zdrętwiał nad czytnikiem mikrofilmów. Upewniłem się tylko, że jeśli Miles zmarł między 1971 a 1974, to nie stało się to w okręgu Los Angeles — jeżeli lista nekrologów była kompletna.

Naturalnie nie istniał żaden przepis, który zakazywałby mu umrzeć właśnie w okręgu LA. Umrzeć można, gdzie się chce. Tak się składa, że to nie podlega jeszcze planowaniu.

Rejestr ogólnoamerykański znajdował się w Sacramento. Stwierdziwszy, że kiedyś będę musiał tam zajrzeć, podziękowałem redakcyjnemu archiwiście, skoczyłem na obiad, a dopiero potem wróciłem do firmy.

Czekały tam na mnie dwie wzmianki o telefonach i list — wszystko od Belle. Gdy przeczytałem nagłówek ,,Najdroższy Danny”, podarłem go na strzępy i wyrzuciłem. Poprosiłem też telefonistkę z centrali, żeby nie łączyła żadnych rozmów z panią Schultz. Następnie wpadłem na chwilę do działu finansowego i spytałem głównego księgowego, czy istnieje możliwość sprawdzenia danych właściciela nieaktualnych już akcji. Obiecał, że spróbuje, a ja podyktowałem mu z pamięci numery pierwotnego pakietu akcji Hired Girl, które kiedyś należały do mnie. Nie musiałem się specjalnie wysilać: zakładając firmę wypuściliśmy dokładnie tysiąc akcji, a ja zostawiłem sobie pierwszych pięćset dziesięć. Prezent zaręczynowy dla Belle stanowił początek tej pięćsetki.

Wróciłem do swego gabinetu i natknąłem się na głównego inżyniera.

— Gdzie się pan włóczy? — zapytał ostro.

— Wszędzie. Dlaczego pan pyta?

— To nie jest zadowalająca odpowiedź. Szukał pana dwukrotnie Galloway. Musiałem mu powiedzieć, że nie wiem, gdzie pan jest.

— No i co z tego? Jeśli Galloway ma interes, to wcześniej czy później gdzieś mnie znajdzie. Gdyby choć połowę czasu, który poświęca na wymyślanie tych swoich reklamowych trików, przeznaczył na normalną sprzedaż jak Bóg przykazał, od razu podskoczyłyby obroty firmy.

Galloway zalazł mi już za skórę. Oficjalnie sprawował funkcję kierownika działu zbytu, ale wydawało mi się, że nie robi nic innego poza kibicowaniem agencji reklamowej, propagującej wyroby naszej firmy. Być może jestem nieobiektywny — interesuje mnie tylko konstruowanie. Inne sprawy nie mają według mnie żadnego znaczenia i traktuję je jak najzupełniej zbędną przybudówkę.

Wiedziałem, do czego potrzebuje mnie Galloway, i prawdę mówiąc, unikałem, jak mogłem, tej roboty. Ubzdurał sobie, że sfotografuje mnie w ubraniu z 1900 roku. Próbowałem mu uświadomić, że rok 1900 wyprzedzał o dwanaście lat czas urodzin mojego ojca, i że jeśli mają mi zrobić zdjęcie, to najwyżej w ubraniu sprzed lat trzydziestu. Galloway uparł się twierdząc, że i tak nikt się nie zorientuje, więc posłałem go do diabła. Zarzucił mi, że nie mam właściwego podejścia do rzeczy.

Ludzie, którzy pracują w reklamie i starają się wykiwać wszystkich, mają na stałe zakodowane, że cała reszta społeczeństwa oprócz nich to kompletni analfabeci.

— Nie docenia pan roli reklamy — odezwał się McBee.

— Nie? Bardzo mi przykro.

— A poza tym pana sytuacja jest szczególna. Oficjalnie należy pan do mojego wydziału, ale powinien pan być w każdej chwili do dyspozycji działu zbytu. Sądzę, że byłoby lepiej, gdyby pan od dzisiaj podpisywał listę obecności jak każdy pracownik firmy i prosił mnie o pozwolenie wyjścia w czasie godzin pracy. Mam nadzieję, że zastosuje się pan do tych zaleceń.

Powoli policzyłem do dziesięciu — w systemie dwójkowym — a potem zapytałem:

— Czy pan podpisuje listę?

— Co? Naturalnie, że nie. Jestem przecież głównym inżynierem.

— Rzeczywiście. Ma pan to wypisane na drzwiach gabinetu. Proszę wziąć pod uwagę fakt, że ja byłem głównym inżynierem tej firmy znacznie wcześniej, niż pan zaczął się golić. Czy pan myśli poważnie, że będę bawił się w podpisywanie listy?

Zaczerwienił się jak indyk.

— Nie wiem. Ale w przeciwnym wypadku nie otrzyma pan pensji.

— No-no-no. Nie pan mnie zaangażował i nie pan mnie będzie zwalniał.

— Hmm… to się jeszcze okaże. Mogę przynajmniej przenieść pana tam, gdzie pana miejsce: do reklamy… Jeśli w ogóle jest tu dla pana jakieś zajęcie. — Spojrzał na mojego automatycznego kreślarza. — U mnie nie ma pan czego szukać. Nie mogę tolerować bezproduktywnych pracowników i pozwalać na nieprawidłowe wykorzystywanie takich drogich urządzeń. Żegnam.

Wyszedłem za nim z pokoju. Do gabinetu wjechał posłaniec i położył do mojej przegródki jakąś niewielką paczkę, ale nie chciałem tracić czasu na sprawdzenie jej zawartości. Zszedłem na dół do pracowniczej kantyny, pieniąc się z wściekłości. Mac myślał tak jak mnóstwo twardogłowych biurokratów — że twórcza praca powinna być wykonywana od gwizdka do gwizdka. Nic dziwnego, że moja stara firma od paru lat nie wprowadziła żadnego novum do produkcji.

Ale co tam, nie zależy mi na układach. I tak miałem zamiar wkrótce odejść.

Po godzinie lub dwu wróciłem do pokoju i w przegródce obok paczki znalazłem kopertę oznaczoną symbolem korespondencji firmowej. Kiedy ją otwierałem, pomyślałem, że Mac zaczął już działać. Mile się rozczarowałem, gdyż była to wiadomość z działu finansowego.


Szanowny Panie Davis,

dotyczy: akcji, będących obiektem pańskiego zainteresowania.

Dywidendy z większej części pierwotnego pakietu akcji przelewano od pierwszego kwartału 1971 do drugiego kwartału 1980 na konto funduszu powierniczego, zarządzanego przez osobę o nazwisku Heinicke. W 1980 nastąpiła reorganizacja naszej firmy i zestawienie, które mam do dyspozycji, jest dosyć niejasne. Wynika z niego jednak, że odpowiednie akcje zostały sprzedane ubezpieczalni Cosmopolitan i są jej własnością do dzisiaj.

Pozostała, mniejsza część akcji, zgodnie z pańskimi informacjami, była własnością Belle D. Gentry do roku 1972. Następnie akcje te zostały przekazane spółce Sierra Acceptances, która je rozdzieliła i sprzedała za gotówkę. Jesteśmy w stanie sprawdzić dokładnie późniejsze losy każdej z nich i ich ekwiwalentu. Wymaga to jedynie czasu.

Jeżeli nasz dział może być jeszcze w czymś Panu przydatny, proszę ponownie do nas się zwrócić.

Y.E. Reuther główny księgowy


Zadzwoniłem do Reuthera, podziękowałem i powiedziałem, że te informacje mi wystarczą. Teraz byłem pewien, że przepisanie akcji na Ricky nigdy nie nabrało mocy urzędowej. Ponieważ było ono w widoczny sposób sfałszowane, nie miałem wątpliwości, że Belle maczała w tym palce. Nowy właściciel mógł być podstawioną marionetką albo zgoła fikcyjną osobą — prawdopodobnie już wtedy Belle planowała wykiwać Milesa.

Po jego śmierci widocznie nie dysponowała gotówką, więc mniejszą część akcji sprzedała spółce. To jednak mnie nie interesowało. Zapomniałem zapytać Reuthera, co się stało z akcjami Milesa. Nawet gdyby okazało się, że Ricky już ich nie ma, może dowiedziałbym się czegoś o niej samej. Ponieważ jednak zbliżał się weekend (było późne piątkowe popołudnie), postanowiłem poczekać z tym do poniedziałku, zwłaszcza że ogarnęła mnie nieprzeparta chęć natychmiastowego otwarcia paczki, kiedy przeczytałem na niej adres nadawcy.

Na początku marca napisałem do Urzędu Patentowego w sprawie praw do patentów ,,Pracusia Paula” i ,,Kreślarza Ralpha”. Moje przeświadczenie, że pierwszy ,,Pracuś Paul” to po prostu inaczej nazwany ,,Uniwersalny Frank”, zostało zachwiane, gdy zapoznałem się z ,,Kreślarzem Ralphem”. Musiałem wziąć pod uwagę, że ,,Pracuś Paul” może być dziełem tego samego nieznanego geniusza, który skonstruował ,,Ralpha” prawie dokładnie według mojego pomysłu. Tę teorię potwierdzał fakt, że oba patenty zostały zarejestrowane w tym samym roku i że ich właścicielem była (przynajmniej do czasu upłynięcia ważności) ta sama firma — Alladin.

Musiałem jednak mieć co do tego pewność, i jeśli wynalazca żył — poznać go. Mógł mnie nauczyć wielu rzeczy.

Najpierw napisałem do Urzędu Patentowego i otrzymałem zdawkową odpowiedź, że wszystkie zapisy dotyczące patentów, których okres karencji już minął, znajdują się w Narodowym Archiwum w jaskiniach Karbadu. Wysłałem do tamtejszego archiwisty list i dostałem sztampową odpowiedź z wyliczeniem koniecznych opłat. Napisałem po raz trzeci, przesyłając pieniądze w gotówce (,,nie przyjmujemy osobistych czeków”) na fotokopie wszystkich dokumentów związanych z oboma patentami, tj. opisów, zastrzeżeń patentowych, wykresów i całej tej makulatury.

Wyglądało na to, że ta mała paczka zawiera odpowiedź.

Na wierzchu leżał patent numer 4 307 909 — podstawowy patent, chroniący prawa wynalazcy ,,Pracusia Paula”. Nie traciłem czasu na przeglądanie opisów i zastrzeżeń, skoncentrowałem się na rysunkach, jako że orientuję się w nich szybciej niż w opisach.

Musiałem przyznać, że konstrukcja nie wyglądała na plagiat ,,Uniwersalnego Franka”, na pierwszy rzut oka robiła lepsze wrażenie. Miała bardziej funkcjonalne i znacznie uproszczone połączenia. Zasada działania była identyczna — ale inaczej być nie mogło. Każde urządzenie, sterowane pamięciowymi lampami Thorsena i poprzedzające ,,Pracusia Paula”, musiało opierać się na tych samych zasadach, z których korzystałem projektując ,,Uniwersalne-go Franka”.

Prawie widziałem siebie, jak pracuję nad konstrukcją takiego automatu… jakiegoś modelu ,,Franka” drugiej generacji. Kiedyś rzeczywiście myślałem o czymś podobnym — o ,,Franku”, który miałby zastosowanie nie tylko w gospodarstwie domowym.

W końcu dotarłem do dokumentów z widniejącym na nich nazwiskiem wynalazcy. Bez cienia wątpliwości mogłem stwierdzić, że nie jest mi ono nie znane. Brzmiało — D.B. Davis.

Wpatrywałem się w nie i zacząłem cicho pogwizdywać, fałszując niemiłosiernie. A więc Belle znowu kłamała. Chętnie bym się dowiedział, czy w potopie bełkotliwych słów, którymi mnie zalała, tkwiło choć ziarenko prawdy. Belle była bez wątpienia patologiczną oszustką, a gdzieś kiedyś czytałem, że podobne przypadki charakteryzuje działanie według specyficznego schematu. Owi ludzie zaczynają od prawdy i przekręcają ją na wszystkie strony, zamiast wymyślać całą rzecz od początku, jak się to zdarza w prostych oszustwach. W tym momencie pojąłem, że nigdy nie istniała kradzież prototypu ,,Franka”, że moi wspólnicy sprzedali go innemu konstruktorowi, aby go ulepszył, a dopiero później zgłoszenie patentowe podpisali moim nazwiskiem.

Jeden fakt nie pasował do całej tej układanki — umowa z Mannixem rzeczywiście nie doszła do skutku, wiedziałem o tym na pewno z dokumentów archiwum firmy. Natomiast Belle twierdziła, że do umowy nie doszło, bo nie mogli pokazać gotowego wyrobu, nie mając go.

Może więc Miles schował ,,Franka” dla siebie i utrzymywał Belle w przekonaniu, że go ukradziono? Albo, dokładniej mówiąc, ukradziono powtórnie?…

W tym wypadku… Przestałem kombinować, ponieważ było to beznadziejne, jeszcze bardziej beznadziejne niż moje poszukiwania Ricky. Wyglądało na to, że aby zwęszyć, skąd Alladin wydostał podstawowy patent i kto ciągnął korzyści z jego eksploatacji, musiałbym się chyba u nich zatrudnić jako archiwista. Prawdopodobnie wyniki takiej akcji i tak nie miałyby większego sensu, jako że patent stracił już dawno swą ważność. Miles spoczywał sześć stóp pod ziemią, a jeśli Belle otrzymała z tego tytułu chociażby dziesięć procent, to i tak dawno je przeputała. Zaspokoiłem swoją ciekawość. Moja zawodowa godność została uratowana. Komu może zależeć na pieniądzach, jeśli je do syta i ma gdzie spać? Mnie już było wszystko jedno.

Uspokojony, zacząłem przeglądać patent numer 4 307 910 — podstawowy dokument dotyczący ,,Kreślarza Ralpha”.

Rysunki złożeniowe były przepiękne.

Nie potrafiłbym tego lepiej zaprojektować; facet naprawdę miał do tego smykałkę. Podziwiałem oszczędność połączeń i elegancję wykończenia, umiejętność zredukowania do minimum części ruchomych. Ruchome podzespoły są jak ślepa kiszka, stanowią źródło kłopotów, którego najlepiej pozbyć się jak najszybciej.

Podobało mi się również, że przy obudowie klawiatury skorzystał z istniejącej już obudowy elektrycznej maszyny do pisania i kilku patentów firmy IBM. Tak należało projektować, to było prawdziwe konstruowanie.

Musiałem się zaraz dowiedzieć, kim jest ten facet z głową na karku, sięgnąłem więc po część opisową patentu.

Autorem był D.B. Davis.

Sporo czasu upłynęło, zanim byłem w stanie zadzwonić do doktora Albrechta. Przedstawiłem się, bo ciągle nie miałem jeszcze zamontowanego ekranu.

— Poznałem pana po głosie — zapewnił. — Witam, chłopcze. Jak leci w nowej pracy?

— Całkiem nieźle. Nie zaproponowali mi jeszcze przystąpienia do spółki.

— Proszę dać im trochę czasu. Poza tym wszystko w porządku? Nie szykuje się pan do nowego snu?

— Jasne! Gdybym wiedział, jak teraz jest wspaniale, położyłbym się do hibernatora znacznie wcześniej. Ale za nic w świecie nie wróciłbym do moich czasów.

— No, no, proszę nie przesadzać. Pamiętam tamten rok całkiem nieźle. Jako mały chłopak mieszkałem na farmie w Nebrasce, chodziłem na polowania i na ryby. Spędziłem tam kilka wspaniałych lat. Lepszych niż obecne.

— Hm, gusta są różne. Mnie odpowiada dwudziesty pierwszy wiek. Ale, panie doktorze, nie zadzwoniłem do pana, żeby zabawiać się filozoficznymi dywagacjami; mam mały problem.

— Słucham. Dobrze, że mały, zazwyczaj ludzie miewają wielkie.

— Doktorze, czy to możliwe, żeby hibernacja powodowała utratę pamięci?

Zanim odpowiedział, zastanowił się przez moment.

— Prawdopodobnie tak. Ja sam nie spotkałem się jeszcze z takim przypadkiem. To znaczy, zawsze był związek z innymi przyczynami.

— Co właściwie powoduje utratę pamięci?

— Całe mnóstwo czynników. Najczęstszą przyczyną jest podświadome życzenie samego pacjenta. Zapomina o pewnych faktach z przeszłości albo przetwarza je zgodnie z własnymi pragnieniami, gdyż realna rzeczywistość jest dlań nie do zniesienia. Tak wygląda klasyczny przypadek funkcjonalnej utraty pamięci. Nie można zapominać o starym dobrym uderzeniu w głowę — amnezja jest wtedy wynikiem traumy. Spotkałem już przypadki zasugerowania utraty pamięci… pod wpływem narkotyków albo hipnozy. Co się dzieje, przyjacielu? Nie może pan znaleźć książeczki czekowej?

— Nie, nie o to chodzi. O ile wiem, finansowo stoję całkiem nieźle. Nie mogę jednak logicznie powiązać kilku spraw, które zdarzyły się jeszcze przed hibernacją… i z tym mam problemy.

— Hmm… czy należy brać pod uwagę którąś z powyższych przyczyn?

— Tak — odpowiedziałem po chwili namysłu — właściwie to wszystkie z wyjątkiem uderzenia w głowę… choć i tego nie wykluczam.

— Nie powiedziałem jeszcze — dodał sucho — o najczęstszej obecnie przyczynie utraty pamięci — lukach spowodowanych nadużywaniem alkoholu. Słuchaj, synku, czemu nie przyjdziesz do mnie, żebyśmy wszystko dokładnie omówili? Jeżeli nie wpadnę na to, co cię gnębi — nie jestem przecież psychiatrą — mogę polecić cię jakiemuś hipnoanalitykowi, a ten wyłuska z ciebie nawet to, dlaczego czwartego lutego, będąc uczniem drugiej klasy, spóźniłeś się do szkoły. Mam jednak wrażenie, że to trochę kosztuje, więc dlaczego nie spróbować najpierw u mnie?

— Niech to diabli wezmą, panie doktorze — usprawiedliwiałem się — miał pan ze mną już tyle kłopotów… a poza tym ma pan staroświeckie poglądy na temat pieniędzy.

— Synku, ja zawsze troszczę się o swoich podopiecznych, byłych czy obecnych… Jesteście moją jedyną rodziną.

Obiecałem, że gdybym sam nie zdołał uporać się z tym problemem, zadzwonię w poniedziałek. Musiałem całą sprawę dokładnie przemyśleć.

Większość świateł w budynku już zgasła. Do gabinetu zajrzała ,,Dziewczyna na posługi” (typ sprzątaczki biurowej), spostrzegła, że pomieszczenie jest jeszcze zajęte, i cichutko wycofała się na korytarz. Zostałem sam.

Po jakimś czasie do pokoju wsadził głowę Chuck Freudenberg i zdziwił się:

— Myślałem, że dawno wyszedłeś. Nie śpij w biurze. W domu jest znacznie milej.

Podniosłem ciężko głowę.

— Chuck, mam genialny pomysł. Kupimy beczkę piwa i dwa litrowe kufle. Zamyślił się głęboko.

— Hmm… dzisiaj jest piątek, a w poniedziałek mam zawsze małego kaca — po tym poznaję, jaki jest dzień…

— Przegłosowano i wykonano. Zaczekaj chwilę, wrzucę jeszcze do teczki kilka papierów.

Strzeliliśmy na początek kilka piw, potem zamówiliśmy kolację, potem zapiliśmy ją w lokalu z dobrą muzyką… a jeszcze potem przenieśliśmy się do lokalu bez muzyki, ale za to z wygłuszonymi boksami, gdzie nikt wam nie przeszkadza, jeżeli co godzinę zamówicie coś do picia, i przeszliśmy do właściwej rozmowy. Pokazałem Chuckowi dokumenty.

Przejrzał najpierw dokumentację ,,Pracusia Paula”.

— No, to faktycznie niezła robótka, Dan. Jestem z ciebie dumny, kolego. Poproszę o autograf.

— Spójrz lepiej na to — podałem mu komplet rysunków automatu kreślarskiego.

— W niektórych miejscach ten jest nawet lepszy — spokojnie oznajmił Chuck. — Dan, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że miałeś prawdopodobnie większy wpływ na stan dzisiejszej techniki niż w swoim czasie Edison? Dociera to do ciebie, bracie?

— Przestań chrzanić, Chuck, to wcale nie jest takie proste. — Wskazałem plik fotografii. — W porządku, jednego mam na sumieniu. Ale do tego drugiego nie mogę się przyznać w żadnym wypadku. Nie przyłożyłem do tego ręki… chyba że moje życie przed hibernacją obfitowało w zdarzenia, których teraz nie mogę sobie za Boga przypomnieć.

— Tę kwestię powtarzasz już od dwudziestu minut. Nie sądzę, żebyś miał jakieś nie zamknięte obwody. Nie jesteś bardziej stuknięty niż inni…

Uderzyłem pięścią w stół, aż półlitrowe szklanki podskoczyły.

— Muszę się tego dowiedzieć!

— Dobra, dobra, uspokój się. Co masz zamiar zrobić z tym fantem?

— Co? — Zamyśliłem się. — Wynajmę psychiatrę, żeby wszystko ze mnie wyciągnął.

— Wiedziałem, że do tego zmierzasz — westchnął Chuck. — Zastanów się, Dan. Załóżmy, że zapłacisz temu mechanikowi od mózgu furę pieniędzy, a on ci powie: ,,Panie Davis, niczego panu nie brakuje, pamięć ma pan doskonałą i wszystko klapuje”. I co dalej?

— Niemożliwe!

— To samo powiedzieli Kolumbowi. Nie wspomniałeś ani słowem o najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniu.

— To znaczy, o jakim?

Nie odpowiedział, zawołał kelnera i polecił mu przynieść grubą książkę telefoniczną okręgu LA.

— Co ty kombinujesz? — zapytałem z przekąsem. — Chcesz zadzwonić po kilku chłopców w białych mundurkach?

— Jeszcze nie w tej chwili. — Przerzucał strony olbrzymiej księgi, aż wreszcie zatrzymał się na jednej i podsunął mi ją pod nos. — Spójrz na to, Dan.

Trzymał palec przy nazwisku ,,Davis”. Były tam całe kolumny Davisów. Tam, gdzie miał palec, figurował jednak tuzin szczególnych przedstawicieli tego nazwiska — wszyscy mieli inicjały D.B., od Dabneya do Duncana. Danielów B. Davisów wykryto tylko trzech. Jednym z nich byłem ja.

— I to tylko z niecałych siedmiu milionów — dodał. — Chciałbyś spróbować szczęścia z pozostałymi dwustu pięćdziesięcioma?

— To nie jest żaden dowód — broniłem się słabo.

— Nie — zgodził się — to naturalnie niczego nie dowodzi. Przyznaję, że musiałby to być cholerny zbieg okoliczności, gdyby dwaj konstruktorzy o tak specyficznym talencie przypadkowo pracowali nad tym samym w tym samym czasie. Poza tym przypadkowo mając to samo nazwisko i inicjały imion. Rachunek prawdopodobieństwa określiłby nam raczej stopień nieprawdopodobieństwa takiego zdarzenia. Jednak ludzie — zwłaszcza tacy jak ty, którzy nie powinni o tym zapominać — nie pamiętają, że choć rachunek prawdopodobieństwa podkreśla znikomość szans na takie zbiegi okoliczności, to równie precyzyjnie udowadnia, że są większe od zera. A to oznacza, iż czasami trafiają się takie cuda… To wyjaśnienie podoba mi się bardziej niż stwierdzenie, że mojemu kumplowi od piwa odbiła szajba. Dobrych kumpli od piwa trudno znaleźć.

— Jak sądzisz, co mam robić dalej?

— Po pierwsze, nie marnuj forsy i czasu na psychiatrę, dopóki nie sprawdzisz drugiej możliwości, to znaczy nie poznasz pierwszego imienia tego D.B. Davisa, który wystąpił o patent. Na pewno istnieje jakiś prosty sposób, żeby przekonać się, czy przypadkiem nie jest to Dexter albo nawet Dorothy! Zachowaj zimną krew, jeśli będzie to ,,Daniel”, bo to ,,B” może oznaczać na przykład ,,Berzowski”. A ta trzecia rzecz, od której zresztą powinieneś zacząć, to zapomnieć o wszystkim i zamówić jeszcze jedną kolejkę.

Zrobiłem, jak chciał, i przeszliśmy do innych tematów, przede wszystkim spraw płci pięknej. Chuck wyznawał teorię, że kobiety są spokrewnione z maszynami — ich zachowania również nie można logicznie przewidzieć. Próbował udowodnić swoją tezę, rysując rozlanym piwem esy-floresy na stole.

W pewnym momencie dyskusji oznajmiłem stanowczo:

— Gdyby naprawdę istniały podróże w czasie, wiedziałbym już, co robić.

— Co? O czym ty mówisz?

— Ciągle o tym samym, Chuck… o tych pieprzonych kłopotach. Pomyśl… znalazłem się tutaj, w dwudziestym pierwszym wieku, odbywając właściwie podróż w czasie, choć raczej to on biegł, gdy ja leżałem w lodówce. Oczywiście miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale w tej chwili nie to jest ważne. Wszystkie problemy, które zatruwają mi życie, mają korzenie w siedemdziesiątych latach zeszłego wieku… Powoli zaczynam dochodzić do przekonania, że jedyny sposób na ich rozwiązanie to po prostu wehikuł czasu. Trzeba się cofnąć w przeszłość, żeby nie dopuścić do błędów. Ale taka maszynka nie istnieje…

Chuck chytrze spoglądał na mnie.

— Skądże znowu!

— Co?!

W jednej chwili wytrzeźwiałem.

— Nie powinienem tego mówić.

— Pewnie, że nie — przytaknąłem — ale już się stało. Zechciej teraz łaskawie wyjaśnić, co przez to rozumiesz, zanim wyleję ci te pół litra na głowę.

— Zapomnij o tym, Dan. Wymknęło mi się niechcący.

— Mów!

— Niestety nie mogę. — Rozejrzał się wokół, nikogo na horyzoncie nie było. — To jest tajne.

— Maszyna czasu jest tajna? Rany boskie, dlaczego?!

— Do jasnej cholery, czyś ty nigdy nie pracował dla rządu? Gdyby mogli, utailiby i seks. Mogą to zrobić bez żadnych powodów: po prostu mieli taką zachciankę. Maszyna jest tajna, mnie zaś zobowiązuje przysięga, zatem nie próbuj tego ze mnie wyciągnąć.

— Ale… Chuck, nie rób takich ceregieli, wiesz, jakie to dla mnie ważne. Strasznie ważne. — Kiedy nie odpowiedział i próbował trzymać fason, mówiłem dalej: — Możesz mi zaufać. Cholera, kiedyś miałem zweryfikowaną kategorię ,,Q”. Nie odebrali mi jej do dzisiaj. Nie pracuję dla rządu i tyle.

— Co to jest kategoria ,,Q”?

Wyjaśniłem mu w kilku słowach i patrzyłem, jak zareaguje. Po chwili przytaknął.

— Masz na myśli status ,,alfa”. Przyjacielu, musiałeś być niezłą fiszą. Ja dopracowałem się tylko ,,bety”.

— Dlaczego więc nie możesz mi zdradzić tej tajemnicy?

— Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Bez względu na posiadany status po prostu nie powinieneś jej znać.

— JA nie powinienem?. To w takim razie kto?… Chuck trwał w swoim uporze, więc w końcu zniechęcony warknąłem:

— Myślę, że nic takiego w ogóle nie istnieje, a całą sprawę wyssałeś z palca. Popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:

— Danny.

— O co chodzi?

— Powiem ci, ponieważ nikomu tym nie zaszkodzę. Poza tym chcę, abyś sobie uświadomił, że to nie rozwiąże twojego problemu. Podróże w czasie są realne, ale zupełnie niepraktyczne. Nie można ich do niczego wykorzystać.

— Dlaczego?

— Pozwól mi dokończyć. Nigdy nie dopracowano szczegółów takiej podróży i nie istnieje nawet teoretyczna możliwość, że kiedyś w przyszłości to nastąpi. Ten wynalazek nie ma żadnej wartości… nawet dla celów badawczych. Stanowi uboczny efekt zerowej grawitacji — dlatego też go utajnili.

— Przecież, do cholery, zerowa grawitacja nie jest już tajemnicą.

— No i co z tego? Gdyby na przemieszczeniu w czasie można było zarobić, trąbiliby o tym na rogu każdej ulicy. A tak musimy trzymać buzie na kłódkę.

Mam wątpliwości, czy potrafiłem utrzymać język na wodzy, ale wróćmy do opowieści Chucka. Kiedy był na ostatnim roku automatyki Uniwersytetu Kolorado — to znaczy w Boulder — dorabiał sobie jako technik w wielkim laboratorium o specjalności kriogenicznej. Mniej więcej w tym czasie uniwersytet otrzymał ogromne zlecenie z Ministerstwa Obrony, mające ścisły związek z teorią pola opracowaną przez Edynburg. Daleko za miastem, w górach, wybudowano zupełnie nową placówkę. Przerzucono tam Chucka, który został przydzielony profesorowi Hubertowi Twitchellowi — doktorowi nauk fizycznych, będącemu wówczas o krok od Nagrody Nobla, a obecnie wściekłemu na cały świat, bo nie otrzymał upragnionych laurów. Twitch sądził, że gdyby udało mu się ustawić polaryzację w innej osi, mógłby pole grawitacyjne nie tylko wyrównać, ale zupełnie obrócić. Eksperyment jednak się nie udał. Wsadził więc wszystkie dane do komputera, a kiedy otrzymał wynik, oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit. Naturalnie Chuckowi nigdy nie zdradził tych rewelacji. Profesor poprosił go tylko, żeby oznaczył dwie srebrne jednodolarówki, następnie włożył je do komory doświadczalnej — wtedy jeszcze używali metalowych pieniędzy. Wcisnął solenoidalny przycisk i dolary znikły.

To oczywiście o niczym jeszcze nie świadczyło, mógł to być zwykły trik, i gdyby wyciągnął je z nosa jakiemuś chłopakowi, który odważyłby się przyjść do laboratorium, nikt by się nie zdziwił.

Tydzień później Chuck znalazł jedną z tych monet. Tylko jedną. Ale jeszcze wcześniej, któregoś popołudnia, gdy sprzątał laboratorium, w komorze pojawiła się świnka morska. Nie należała do wyposażenia i nigdy przedtem jej tam nie było. Wracając do domu wstąpił do biologów, którzy po skontrolowaniu aktualnego stanu klatek stwierdzili, że wszystkie zwierzęta są na swoim miejscu. Zabrali ją więc do domu.

Kiedy wrócił ten srebrny dolar, Twitch tak się przejął, że przestał się golić. Przy następnej próbie użył dwóch świnek morskich z laboratorium biologicznego. Chuckowi z czymś się kojarzyła, ale widział ją zbyt krótko, ponieważ Twitch przycisnął ten swój guzik i obie świnki znikły.

Jedna z nich wróciła mniej więcej po dziesięciu dniach. Twitch nie miał już wątpliwości, że przesyłanie małych przedmiotów w czasie jest realne. Wtedy wkroczył na scenę miejscowy wysoki dygnitarz z Ministerstwa Obrony — typ gabinetowego pełnomocnika o przeszłości profesora botaniki. Klasyczny przykład wojskowego kretyna… Twitch nie taił, że uważa go za kompletnego idiotę. Ten pułkownik zmusił ich do złożenia przysięgi, że zachowają tajemnicę aż po grób — co było wymaganiem o niebo ostrzejszym od warunków naszej ,,statutowej” przysięgi. Widocznie wydawało mu się, że jest na tropie największego wynalazku wiedzy wojskowej od czasu, gdy Cezar wymyślił papier przebitkowy. Według niego wystarczyło cofnąć w czasie bądź wysłać w przyszłość odpowiednią liczbę dywizji, by rozstrzygnąć każdą bitwę, nawet tę, która miała być przegrana. Nieprzyjaciel nie byłby w stanie pojąć, o co chodzi. Oczywiście, ten pułkownik był po prostu i w sposób doskonały szalony… i nigdy nie doczekał się generalskich szlifów, na których mu tak zależało.

Skutek jego poczynań był jednak niewesoły. Nalepka ,,ściśle tajne”, przyklejona na sprawie, utrzymała się do dzisiaj i nigdy nie zezwolono na podanie tych faktów do publicznej wiadomości.

— Wydaje mi się, że chyba dałoby się w jakiś sposób wykorzystać w wojsku ten wynalazek — zaoponowałem. — Platforma przesyłowa musiałaby być odpowiednio większa, żeby pomieścić całą dywizję i… o cholera, widzę już ten haczyk. Wszystko powinno być zdublowane. Dwie dywizje — jedna przemieściłaby się w przyszłość, a druga cofnęła w czasie. Jedna nie przydałaby się do niczego, ale ta druga znalazłaby się na odpowiednim miejscu.

— Masz rację, ale bynajmniej nie z tych powodów. Nie musisz używać dwu dywizji, dwu świnek morskich bądź jakiejkolwiek pary identycznych rzeczy. Wystarczy, żebyś zrównoważył masę. Mógłbyś w jedną stronę wysłać dywizję wojska, a w drugą kupę kamieni o identycznym ciężarze. Zasada akcji i reakcji, trzecie prawo dynamiki Newtona. — Zaczął kreślić w rozlanym piwie jakieś wzory. — MV równa się mv… takie jest podstawowe prawo dla rakiet. Odpowiedni wzór dla podróży w czasie wygląda podobnie — MT równa się mt.

— Ciągle jeszcze nie rozumiem, w czym tkwi haczyk. Kamienie są raczej tanie.

— Rusz trochę głową, Danny. Rakietę możesz całkiem dokładnie skierować na konkretny cel. A powiedz mi teraz, jakim kierunkiem jest miniony tydzień? Pokaż mi. Spróbuj. Nie masz najmniejszego pojęcia, która z mas przemieści się w czasie do przodu, a która do tyłu. To urządzenie działa w przestrzeni całkowicie anizotropowej.

Uszło ze mnie powietrze. Zamiana świeżych elitarnych jednostek na kupę złomu dla każdego generała byłaby przykrym zaskoczeniem. Nic dziwnego, że były profesorek nigdy nie dosłużył się szlifów. Chuck mówił dalej:

— Postępujesz z tymi dwiema masami jak z okładkami kondensatora, ładujesz je do jednakowego potencjału czasowego, a potem gwałtownie rozładowujesz, przy czym krzywa tłumienia temporalnego przechodzi prawie od razu w prostą równoległą do osi czasu. Bum — jedna z nich mierzy prościutko w kierunku przyszłego tygodnia, a druga jest już dawno w przeszłości. Niestety nigdy nie wiadomo, która z nich jest która. Ale to jeszcze nic. Najgorsze jest to, że nie możesz wrócić.

— Jak to? A komuś na tym zależy?

— Jasne, pomyśl, jaki sens dla badań ma fakt, iż nie możesz wrócić. A jakie to ma w dodatku znaczenie z handlowego punktu widzenia! Czy trafisz w przeszłość, czy w przyszłość, i tak nie możesz skorzystać ze swoich pieniędzy, a łączności ze swoim czasem nie nawiążesz, choćbyś nie wiem jak się starał. Nie masz po temu technicznych możliwości — wierz mi że do takich skoków potrzeba i odpowiednich Urządzeń, i odpowiedniej ilości energii. My czerpaliśmy energię bezpośrednio z reaktora atomowego, co podnosi niewspółmiernie koszty — następny minus.

— Mógłbyś wrócić dzięki hibernacji — przypomniałem mu.

— Tak? Owszem, gdybyś wracał z przeszłości. Ale tego nigdy nie byłbyś stuprocentowo pewny, z równym prawdopodobieństwem możesz zniknąć w przyszłości. Zresztą po co cofać się do momentu, kiedy hibernacja stała się rzeczywistością? To zaledwie trzydzieści parę lat. Po co? Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć na przykład o roku 1980, zapytaj kogoś po czterdziestce albo przejrzyj stare gazety. Gdyby dzięki temu wynalazkowi można było sfotografować Ukrzyżowanie… ale nie można. Nie tylko dlatego, że powrót jest niemożliwy, ale przede wszystkim z tego powodu, że na całej kuli ziemskiej brakuje energii, która jest potrzebna do cofnięcia się o dwa tysiąclecia. Energia zachowuje się w tym wypadku jak światło, maleje z kwadratem przesunięcia w czasie.

— Jednakowoż przypuszczam, że niektórzy ludzie spróbowaliby tylko z ciekawości. Nie znaleźli się amatorzy takiej przygody?

Chuck znowu rozejrzał się podejrzliwie wokół.

— Już ci i tak za dużo powiedziałem.

— Naprawdę nie zaszkodzi, jeśli powiesz więcej.

— Okay, sądzę, że przymierzyli się do takiej wycieczki trzej ludzie. Jednym z nich był nauczyciel akademicki. Siedziałem właśnie w laboratorium, kiedy weszli tam obaj. Twitch i ten chłopak, Leo Vincent. Twitch zwolnił mnie do domu, ale ja kręciłem się w pobliżu. Za chwilę Twitch wyszedł sam. I o ile wiem, Vincent do tej pory nie wrócił, przynajmniej nigdy nie widziałem go podczas zajęć.

— A pozostała dwójka?

— Byłi to studenci Twitcha. Do pomieszczenia, gdzie stała komora, weszli wszyscy razem, a wyszedł znowu tylko Twitch. Jednego z nich zauważyłem następnego dnia na wykładzie, natomiast drugi jakby się pod ziemię zapadł. Przez cały tydzień go nie było. To wszystko, co wiem.

— Ciebie nigdy nie kusiło spróbować?

— Mnie? Czy wyglądam na półgłówka? Twitch naturalnie zaoferował mi, dla dobra nauki, rolę przymusowego ochotnika, ale się nie zgodziłem. Zaproponowałem mu odwrotną sytuację i obiecałem, że z radością wcisnę ten guzik dla niego. Propozycji nie przyjął.

— Ja bym poszedł na takie ryzyko. Sprawdziłbym, na czym to wszystko polega… i przespałbym tych trzydzieści lat po raz drugi. Opłaciłoby się.

Chuck westchnął głęboko.

— Powinieneś już przestać, kolego, jesteś chyba pijany. Zupełnie mnie nie słuchałeś. Po pierwsze… — zaczął rysować na stole linie — nie masz żadnej pewności, że trafisz z powrotem.

— Mogę spróbować. Podoba mi się tutaj znacznie bardziej niż w przeszłości, może za trzydzieści lat będzie mi się jeszcze bardziej podobało.

— W porządku, wleź więc teraz do hibernatora, to bezpieczniejsze wyjście. Albo po prostu siądź na tyłku i poczekaj, aż ta świetlana przyszłość przyjdzie sama… przynajmniej ja tak mam zamiar zrobić. I nie przerywaj, kiedy mówię. Po drugie, gdyby nawet udało ci się z ,,kierunkiem”, mógłbyś rok 1970 minąć o ładnych parę latek. O ile wiem, Twitch strzelał na ślepo, bez żadnej rachuby. Zastrzegam się, że byłem tylko pomocnikiem. Po trzecie, laboratorium zbudowano w lesie, tuż przed rokiem 1980. Wyobraź sobie, że pojawiasz się dziesięć lat wcześniej w środku zagajnika. To by była piękna eksplozja — prawie jak bomba kobaltowa, prawda? Tylko że ty już byś tego nie zobaczył.

— Ale… prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego człowiek powinien pojawić się gdzieś w pobliżu laboratorium. A dlaczegóż by nie w jakimś punkcie w kosmosie, odpowiadającym miejscu, gdzie było laboratorium… to znaczy gdzie był… chcę wiedzieć…

— Nie mów w ogóle nic. Wylądujesz dokładnie w tym punkcie kuli ziemskiej, gdzie byłeś przedtem. I nie troszcz się o matematykę, tylko przypomnij sobie, gdzie znalazłem świnkę morską. Gdybyś wrócił w przeszłość, kiedy jeszcze nie wybudowano laboratorium, mógłbyś skończyć wewnątrz jakiegoś drzewa. Po czwarte, w jaki sposób dostałbyś się z powrotem w dwudziesty pierwszy wiek, nawet po szczęśliwym rozwiązaniu poprzednich trzech problemów?

— Jak to w jaki sposób? Identycznie jak za pierwszym razem. Dlaczego nie miałbym zrobić tego jeszcze raz?

— No dobrze. A czego użyłbyś zamiast pieniędzy?

Otworzyłem usta i od razu je zamknąłem. Tak, w tej sprawie nie mogłem liczyć na szczęście — poczułem się trochę głupio. Kiedyś dysponowałem znacznymi sumami, ale to było dawno. Nie mogłem zabrać ze sobą oszczędności (notabene niewystarczających) ani żadnej będącej dzisiaj w obiegu gotówki. Nawet gdybym włamał się do banku (nie mając pojęcia o fachu gangstera, a zwłaszcza predyspozycji) i zrabował milion, to i tak nic by mi z tego nie przyszło w 1970 roku. Skończyłbym za kratkami, oskarżony o fałszowanie pieniędzy. Przez trzydzieści lat zmieniła się forma banknotów, kolory, symbolika, nie mówiąc już o numerach serii czy datach.

— Musiałbym je zaoszczędzić.

— To mi się podoba. Zanim byś skończył ciułanie, znalazłbyś się z powrotem tutaj… tylko że bez włosów i zębów.

— Dobrze, dobrze. Wróćmy do przedostatniego punktu. Czy w miejscu, gdzie zbudowano laboratorium, doszło kiedykolwiek do wielkiego wybuchu?

— Chyba nie.

— Czyli nie skończyłbym w drzewie, ponieważ w nim nie skończyłem. Śledzisz mój tok rozumowania?

— Daleko je wyprzedzam. Nie zbijesz mnie z tropu, nie ze mną takie numery. Kombinowałem nad teorią czasu prawdopodobnie więcej niż ty. Podchodzisz do zagadnienia z niewłaściwej strony, od tyłu. Do wybuchu nie doszło i ty nie skończysz w drzewie… ponieważ nigdy nie zrobisz tego skoku. Nadążasz za mną?

— A gdybym jednak zrobił?

— Nie zrobisz. Ze względu na punkt piąty. Jest najważniejszy, więc nadstaw porządnie uszu. Nie zrobisz takiego skoku, ponieważ cała ta sprawa jest tajna. Nie pozwolę ci na to. Lepiej o tym zapomnij, Danny. Po tym naszym wieczorze jutro rano mogę mieć wizytę z FBI. Proponuję jeszcze jedną kolejkę, a jeśli do poniedziałku nie przymkną mnie albo jedni, albo drudzy, zadzwonię do głównego inżyniera z Alladina i sprawdzę imię tego D.B. Davisa. Dowiem się też, kim był, bądź kim jest. Może jeszcze tam pracuje, a jeśli tak, to umówię go z tobą na obiad. Niezależnie od tego chciałbym zapoznać cię ze Springerem — głównym inżynierem w Alladinie… naprawdę fajny gość. Poza tym postaraj się zapomnieć o tym pomyśle z wehikułem czasu. Z powrotu do przeszłości nic nie będzie. Nie powinienem o tym w ogóle wspominać… Jeżeli kiedykolwiek piśniesz choć słowo o dzisiejszej rozmowie, spojrzę ci prosto w oczy i wyprę się wszystkiego. Niewykluczone, że mój status ,,beta” będzie mi jeszcze potrzebny.

Na pożegnanie wypiliśmy po jednym piwie. Kiedy dotarłem do domu, niezwłocznie wlazłem pod prysznic, a potem odwiedziłem pewne miłe pomieszczenie. Uwolniony od części wypitego piwa i z trzeźwą głową, doszedłem do przykrego wniosku, że Chuck miał rację. Podróż w czasie była dla moich problemów rozwiązaniem równie praktycznym jak poderżnięcie gardła w celu pozbycia się bólu głowy.

I co ważniejsze — informacje o moim ,,bliźniaku” otrzymam za pośrednictwem pana Springera — bez wysiłku, bez ryzyka i za darmo. A swoją drogą stulecie, w którym obecnie żyłem, wydawało mi się całkiem niczego sobie…

Już w łóżku przypomniałem sobie o obowiązku codziennej lektury Timesa. Teraz nigdy nie wyrzucałem gazet, dopóki nie spojrzałem przynajmniej na tytuły i nie przejrzałem kroniki towarzyskiej. To drugie robiłem nie ze względu na ogłoszenia o narodzinach, zgonach i ślubach w wielkim świecie, ale dlatego że miałem nikłą nadzieję, iż któregoś dnia zobaczę w rubryce ,,zwolnieni” nazwisko kogoś znajomego. Chciałbym go odwiedzić, porozmawiać i pomóc na początku nowej drogi. Rzecz jasna, prawdopodobieństwo było tu raczej znikome, ale nie rezygnowałem, i dopiero przeczytanie tej rubryki dawało mi poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

W gazetach nie znalazłem nic specjalnie ciekawego z wyjątkiem wiadomości o zaginionej gdzieś między Ziemią a Marsem rakiecie — dokładniej mówiąc, o utracie wszelkiego kontaktu ze statkiem. Wśród świeżo ,,wskrzeszonych” nie znalazłem żadnego ze starych przyjaciół. Starałem się zasnąć jak najszybciej.

Około trzeciej nad ranem obudziłem się nagle zupełnie rześki. Miałem dziwny sen. Nie była to typowa nocna zmora, choć niewiele brakowało — otóż śniłem, że przegapiłem w kronice towarzyskiej wiadomość o małej Ricky.

Wiedziałem, że to tylko nocne majaki. Jednak kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy stwierdziłem, że sterta gazet z całego tygodnia leży na swoim miejscu… czasami wyrzucałem je od razu.

Wciągnąłem parę kilogramów makulatury z powrotem na łóżko i zacząłem raz jeszcze starannie przeglądać kronikę. Nie opuszczałem niczego — urodzin, zgonów, ślubów, rozwodów, adopcji, zmiany nazwiska, przyjęć i zwolnień. Nazwisko Ricky mogło mi utknąć, gdyż dokładnie przeglądałem jedynie wiadomości o hibernowanych. Nie mogłem wykluczyć, że wzmianka dotyczyła jej ślubu, urodzin dziecka lub innej uroczystości.

To, co prawdopodobnie postawiło mnie na nogi w środku nocy, o mały włos nie uszłoby uwagi i za drugim razem. Times z 2 maja 2001 podawał w rubryce ,,zwolnieni ze schroniska Riverside” nazwisko… F.V. Heinicke.

— F.V. Heinicke!

Heinicke — tak nazywała się babka Ricky… wiedziałem o tym, byłem tego pewien! Nie miałem pojęcia, skąd ta pewność, ale czułem, że tkwiło to gdzieś zagrzebane w mojej podświadomości i czekało tylko, żeby się z niej wygrzebać. Zapewne kiedyś widziałem tę kobietę, może opowiadali mi o niej Ricky albo Miles, niewykluczone, że mogłem ją spotkać w Sandii. Nieważne. Kiedy w Timesie zobaczyłem to nazwisko, zakodowana informacja wypłynęła na powierzchnię.

Musiałem się przekonać, czy F.V. Heinicke to istotnie Frederica Virginia Heinicke.

Drżałem ze zdenerwowania, oczekiwania i lęku. Chociaż już dawno przyzwyczaiłem się do wkładania spodni z naelektryzowanymi szwami, tym razem bezskutecznie próbowałem zapiąć je na zamek błyskawiczny. Wreszcie po kilku minutach znalazłem się w holu, gdzie stała budka telefoniczna. Ledwie stanąłem przed automatem, musiałem wrócić do pokoju, gdyż okazało się, że z tego wariackiego pośpiechu zapomniałem karty telefonicznej.

Ręce drżały mi tak, że miałem kłopoty z wsunięciem kartonika w szczelinę. W końcu udało się i wykręciłem numer centrali miejskiej.

— Z kim mam pana połączyć?

— Hm, poprosiłbym schronisko Riverside, w obwodzie o tej samej nazwie.

— Szukam… jeszcze chwila… linia jest wolna. Już łączę. Ekran rozjaśnił się i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę.

— Ma pan chyba złą fazę. Schronisko Riverside o tej porze jest zamknięte.

— Proszę się nie rozłączać. Jeżeli mówię ze schroniskiem Riverside, to właśnie od was chciałem się czegoś dowiedzieć.

— No dobrze, o co chodzi o tak późnej porze?

— Macie u siebie klientkę, F.V. Heinicke, niedawno przebudzoną. Chciałbym wiedzieć… Pokręcił głową.

— Nie podajemy telefonicznie informacji o pacjentach. A tym bardziej w środku nocy. Będzie lepiej, jak zadzwoni pan po dziesiątej. Albo niech pan przyjedzie osobiście.

— Przyjadę, oczywiście, że przyjadę. Muszę jednak wiedzieć szalenie ważną rzecz. Co oznaczają te inicjały ,,F.V.”?

— Przecież już panu powiedziałem…

— Proszę mnie wysłuchać! Nie zamierzam wtykać nosa w nie swoje sprawy. Ja także jestem ,,śpiochem”, z Sawtelle, niedawno mnie obudzono. Dlatego doskonale zdaję sobie sprawę, co można, a czego nie. Podaliście inicjały imion klientki w gazecie. Obaj wiemy, że schronisko posiada pełne dane, a skróty w dzienniku wynikają tylko z chęci zaoszczędzenia miejsca na szpalcie. Mam rację?

Zamyślił się przez moment.

— Chyba tak.

— Co panu więc szkodzi podać mi pełne brzmienie imion? Chwila namysłu trwała jeszcze dłużej.

— Nic mi nie szkodzi i jeżeli to jest wszystko, czego pan chce, proszę zaczekać przy aparacie.

Zniknął z ekranu na tak długą chwilę, że wydawała mi się co najmniej godziną. Wreszcie wrócił z karteczką w ręce.

— Mam tu słabe światło. — Spojrzał na świstek. — Frances! Nie, Frederica! Frederica Virginia! Jakby piorun strzelił we mnie. O mało nie zemdlałem.

— Dobrze się pan czuje?

— Wszystko w porządku. Dziękuję panu z całego serca. Tak, czuję się doskonale.

— Hmm, mam nadzieję, że nadal będzie się pan doskonale czuł, kiedy powiem panu coś jeszcze. Być może zaoszczędzi to panu czasu. Ona już stąd odjechała.

Загрузка...