ROZDZIAŁ JEDENASTY

Wieczorem następnego dnia, 3 grudnia 1970, wysiadłem z taksówki tuż przed domem Milesa. Przyjechałem dość wcześnie, ponieważ nie pamiętałem dokładnie, o której dotarłem tam za pierwszym razem. Było już ciemno, ale przy chodniku stał samochód, cofnąłem się więc sto metrów, by mieć spory odcinek chodnika na oku, i zacząłem czekać.

po dwóch papierosach spostrzegłem nadjeżdżający samochód. Zatrzymał się przy aucie Milesa — zgasły światła. poczekałem jeszcze kilka minut i pospieszyłem w tę stronę. Był to mój własny wóz.

Kluczyków nie miałem przy sobie, ale to nie był żaden problem. Od zawsze, gdy pogrążyłem się w pracy nad jakimś projektem, zapominałem o bożym świecie, a co dopiero o kluczykach. Dlatego trzymałem zapasowy komplet w bagażniku. Oczywiście znalazłem je na swoim miejscu. Ponieważ wóz stał zaparkowany na niewielkim wzniesieniu nie zapalając reflektorów i nie uruchamiając silnika, popchnąłem go do przodu i skręciłem za róg, gdzie włączyłem silnik przy wygaszonych światłach. Ustawiłem się w wąskiej uliczce za domem Milesa, naprzeciw drzwi. Garaż był zamknięty. Spojrzałem przez brudne okienko j zauważyłem, że stoi tam coś pod brezentową płachtą. Po kształcie poznałem, że jest to mój stary dobry przyjaciel Uniwersalny Frank”. Przy montażu wrót garażowych nikt nie liczy się z tym — przynajmniej nie w południowej Kalifornii w roku 1970 — że powinny wytrzymać atak człowieka uzbrojonego w łom i determinację. Ich otwarcie zabrało mi więc najwyżej parę sekund. Żeby rozebrać ,,Franka” na kawałki, które zmieściłyby się w samochodzie, potrzebowałem znacznie więcej czasu.

Sprawdziłem najpierw, czy moje notatki i rysunki są tam, gdzie je zostawiłem. Były. Wyciągnąłem je i rzuciłem na podłogę, a potem zabrałem się do demontażu prototypu. Nikt inny nie znał tak dobrze jak ja tej konstrukcji. Poza tym nie zależało mi, by model na tym nie ucierpiał. Pomimo to tyrałem prawie przez godzinę, choć zwijałem się jak w ukropie.

Właśnie układałem w bagażniku ostatni fragment — podwozie krzesła na kółkach — kiedy usłyszałem, że Pit zaczął lamentować. Zakląłem i od razu pospieszyłem na tyły domu. Trafiłem w sam środek wrzawy bitewnej.

Przyrzekłem sobie, że będę delektował się każdą sekundą triumfu Pita. Przez siatkę tylnych drzwi błyskało zapalone gdzieś wewnątrz światło. Niestety niczego nie widziałem, bo ani razu nie zrobili mi tej przyjemności, by przebiec w moim polu widzenia. Słyszałem odgłosy bieganiny i upadków, bojowy okrzyk Pita, od którego krew tężała w żyłach, i jęczenie Belle. Podkradłem się więc do drzwi, w nadziei że coś z tej wrzawy jednak zobaczę.

Te cholerne drzwi były zamknięte na haczyk! Jedyny nie przewidziany szczegół. Błyskawicznie sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem scyzoryk, łamiąc przy okazji paznokcie, i ostrzem podważyłem haczyk. Zrobiłem to w ostatniej chwili i ledwie zdążyłem odskoczyć, Pit wypadł jak kaskader na motocyklu.

Wycofałem się tyłem przez grządki róż. Nie mam pojęcia, czy Miles i Belle w ogóle próbowali wybiec za Pitem. Wątpię w to, na ich miejscu nie ryzykowałbym.

Podniosłem się wreszcie na nogi i jak najszybciej oddaliłem od otwartych drzwi i strugi światła sączącej się na zewnątrz. Pozostało mi jedynie czekać, aż Pit się uspokoi.

W tym momencie nie odważyłbym się do niego podejść, a tym bardziej spróbować go podnieść. Znam koty.

Za każdym razem, kiedy przechodził obok mnie w poszukiwaniu sposobu wejścia do domu, głośno wyzywał nieprzyjaciela do podjęcia walki. Wtedy cicho go przywoływałem:

— Pit. Chodź tu, Pit. Uspokój się, przyjacielu. Wszystko w porządku.

Wiedział, że tam jestem, ale dwa razy zignorował moje wezwanie. Koty nie mają w zwyczaju mieszać różnych rzeczy; teraz miał poważne zadanie do wykonania i nie mógł tracić czasu na pieszczoty. Byłem jednak pewien, że przyjdzie do mnie, gdy otrząśnie się z bojowego szału.

Kiedy tak siedziałem, przycupnięty w krzakach, doszedł do mnie odgłos wody w łazience. Pomyślałem, że musieli zostawić mnie w pokoju, a sami usiłują doprowadzić się do normalnego stanu. Tknęła mnie straszliwa myśl: a co by się stało, gdybym teraz wśliznął się do środka i poderżnął gardło mojemu bezwładnemu ciału? Szybko stłumiłem tę chęć. Tak ciekawski nie byłem, choć z punktu widzenia matematyki eksperyment ten byłby zgoła wyjątkowy. Doszedłem jednak szybko do wniosku, że samobójstwo to zbyt nieodwracalne doświadczenie, nigdy też nie spróbowałem — ze względu na trud obliczeń — przeliczyć tego na maszynie.

Poza tym nie miałem zamiaru spotkać się z Milesem — mógłbym się posunąć za daleko.

Pit zatrzymał się wreszcie jakiś metr przede mną. ,,Mrrouu?” odezwał się, przez co chciał powiedzieć: ,,Chodź, wrócimy i zrobimy porządek w tym lokalu. Ty zajmiesz się górą, a ja wezmę ich z dołu”.

— Nie, mój drogi. Już po zabawie.

— Ou notaaak!

— Czas do domu, Pit. Chodź do Dana.

Kiedy podniósł głowę, wyciągnąłem ramię, a on skoczył mi na ręce, usadowił się na nich i zaczął się oblizywać z całym kocim dostojeństwem. ,,Krrrauu?” (Gdzieś się podziewał, do licha, kiedy zaczęła się ta zawierucha?)

Odniosłem go do samochodu i położyłem na siedzeniu przy kierownicy, ponieważ nigdzie indziej nie było miejsca. Obwąchał stertę żelastwa bez specjalnego zainteresowania, po czym badawczo spojrzał mi w oczy.

— Będziesz musiał siedzieć mi na kolanach — wyjaśniłem. — I proszę bez grymasów.

Kiedy wyjechaliśmy na ulicę, zapaliłem światła. Skierowałem się na wschód, prosto do obozu skautów nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim. W ciągu pierwszych dziesięciu minut wyrzuciłem tyle podzespołów ,,Franka”, że Pit mógł zająć swoje zwykłe miejsce, co odpowiadało nam obydwu. Kilkanaście kilometrów dalej miałem już wolną całą podłogę, zatrzymałem się i utopiłem w kanale spływowym notatki i rysunki techniczne. Podwozia krzesła inwalidzkiego nie pozbywałem się, dopóki nie znaleźliśmy się wysoko w górach. Wywaliłem je z piekielnym hukiem do głębokiej przepaści.

Gdzieś o trzeciej nad ranem dojechałem do motelu, położonego kawałek za zakrętem do obozu, i za słoną cenę wynająłem domek kempingowy — Pit o mało nie uniemożliwił tej transakcji, wystawiając łepek z samochodu w najbardziej nieodpowiednim momencie, to znaczy kiedy wreszcie pojawił się właściciel. Zapytałem, o której godzinie dochodzi tutaj poczta z Los Angeles.

— Helikopter przylatuje dokładnie o siódmej trzynaście.

— Dzięki. Proszę więc zbudzić mnie o siódmej.

— Szanowny panie, jeżeli wytrzyma pan tutaj do siódmej, to jest pan lepszy ode mnie. Ale, oczywiście, zapiszę.

O ósmej byliśmy już po śniadaniu, ja ogolony i wykąpany. Obejrzałem Pita przy świetle dziennym i doszedłem do wniosku, że poza paroma zadrapaniami nie odniósł poważniejszych obrażeń. Oddałem klucze i ruszyliśmy do obozu skautów. Bezpośrednio przed nami skręcił tam pocztowy ambulans. Wyglądało na to, że będę miał dzisiaj szczęście.

Nigdy w życiu nie widziałem tylu małych dziewczynek, zgromadzonych w jednym miejscu. Kręciły się jak bąki i w zielonych mundurkach wyglądały wszystkie jednakowo. Gdy mijaliśmy je, niektóre chciały przyjrzeć się Pitowi, lecz reszta nieśmiało zerkała na obcych i trzymała się z daleka. W chacie z napisem ,,Kancelaria” znalazłem także umundurowaną skautkę, choć byłoby raczej trudno o niej powiedzieć, że jest małą dziewczynką.

Wyjaśniłem, że jestem wujkiem jednej z dziewcząt, nazywam się Daniel B. Davis i mam dla Ricky wiadomość o jej rodzinie. Usłyszałem, że żadni goście, z wyjątkiem rodziców, nie mają prawa wstępu na teren obozu bez obecności któregoś z opiekunów, a w ogóle wizyty zaczynają się dopiero o szesnastej.

— Nie chciałem odwiedzać Ricky, ale muszę przekazać jej wiadomość. To pilna sprawa.

— W takim razie proszę napisać parę słów na kartce, a ja postaram się ją przekazać zaraz po rytmice. Nie ukrywałem rozczarowania.

— Nie chciałbym załatwiać sprawy w ten sposób. Wydaje mi się, że rozsądniej byłoby jednak powiedzieć to dziecku osobiście.

— Ktoś umarł?

— Nie, nie chodzi o poważne kłopoty rodzinne. Bardzo mi przykro, madam, ale nie mam prawa powiedzieć tego komuś innemu. Dotyczy to matki mojej siostrzenicy.

Powolutku zaczęła ustępować, a wtedy włączył się do dyskusji Pit. Siedział na mojej lewej ręce. Nie chciałem zostawiać go w samochodzie, zresztą wiedziałem, że Ricky bardzo ucieszy się na jego widok. Widocznie długa wymiana zdań zaczęła go nudzić, bo wyraził swoje zniecierpliwienie krótkim: ,,Krrrarrr?”

Spojrzała na niego i powiedziała:

— Wygląda całkiem-całkiem. Mam w domu kocura, który mógłby być jego przyrodnim bratem.

— To jest kot Frederiki — oznajmiłem natychmiast. — Musiałem wziąć go ze sobą, ponieważ… inaczej być nie mogło. Nie ma kto o niego dbać.

— Jak to, biedaczek, taki malutki! — Podrapała go pod brodą, dzięki Bogu zrobiła to prawidłowo i Pit ją zaakceptował — wyciągnął szyję, zamknął oczy i zaczął się tak zachowywać, jakby miał do czynienia z ósmym cudem świata. Cerber cnót dziewiczych pozwolił mi w końcu poczekać przy stole pod drzwiami kancelarii. Zapewniało to minimum intymności, zakłócanej jedynie czujnym wzrokiem opiekunki. Podziękowałem i usiadłem.

Nie spostrzegłem Ricky, gdy podeszła do mnie. Usłyszałem nagle jej głos: ,,Wujku Danny!”, a potem: ,,Przywiozłeś Pita, to wspaniale!” Pit zamruczał z radością i błyskawicznie przeskoczył na jej ręce. Zręcznie chwyciła go, usadowiła w pozycji, którą lubił najbardziej, i zaczęli się bawić. Po kilku sekundach pieszczot podniosła głowę i cicho powiedziała:

— Wujku Danny, strasznie się cieszę, że jesteś tutaj.

Nie pocałowałem jej. Nawet nie dotknąłem. Nigdy nie należałem do facetów, którzy lepią się do dzieci, a Ricky była dziewczynką, która zgadzała się na to jedynie wówczas, gdy nie miała innego wyjścia. Od czasów kiedy miała zaledwie sześć lat, nasze układy opierały się na wzajemnym poszanowaniu indywidualności i godności osobistej.

Patrzyłem na nią. Z kościstymi kolanami, rękoma i nogami jak patyki, chuda, nie przypominała pięknego dziecka, którym była jeszcze niedawno. Krótkie spodenki i koszulka w zestawieniu z łuszczącą się skórą, zadrapaniami, siniakami i — oczywiście — brudem nie dodawały jej uroku. Miała dopiero zadatki na kobietę; tylko poważne oczy i żywa wesołość równoważyły niezgrabność źrebięcia.

Jednym słowem wyglądała fantastycznie.

— Ja też się cieszę, że jestem tutaj — powiedziałem. Trzymając Pita jedną rękę, spróbowała sięgnąć do wypchanej kieszeni krótkich spodenek.

— Przede wszystkim jestem zaskoczona. Właśnie dostałam od ciebie list — wywołali mnie od rozdzielania poczty, nawet nie miałam czasu go przeczytać. Czy napisałeś tam, że dzisiaj przyjedziesz?

— Nie, Ricky. Piszę tam, że odjeżdżam. Gdy go już wysłałem, postanowiłem, że z tobą muszę pożegnać się osobiście.

Zrobiła smutną minę i spuściła oczy.

— Odjeżdżasz?

— Tak. Wyjaśnię ci to, Ricky, ale to długa historia. Chodź, usiądź tutaj, a ja ci wszystko opowiem.

Usiedliśmy przy składanym stoliku pod czerwonymi sosnami i zacząłem snuć opowieść. Pit leżał na krzesełku obok; z przednimi łapkami opartymi na pomiętym liście wyglądał jak posąg 1wa. Mruczał cichutko swoją pieśń niczym rój pszczół w polu koniczyny. Spokojnie zmrużył powieki.

Odetchnąłem z ulgą, kiedy zorientowałem się, że Ricky wie już o małżeństwie Milesa — nie umiałbym jej o tym powiedzieć. Podniosła głowę, zaraz potem ją opuściła i oświadczyła beznamiętnie:

— Tak, wiem, tata mi napisał.

— Aha, hm.

Nagle zasępiła się w sposób zgoła nie dziecięcy.

— Ja tam już nie wrócę, Danny. Za nic w świecie, nie chcę tam mieszkać.

— Ale… posłuchaj, Rikki-tikki-tawi. Wyobrażam sobie, jak się czujesz. Osobiście nie zależy mi na tym, żebyś tam wróciła. Jak jednak chcesz się przed tym bronić? To jest twój tata, a ty masz dopiero jedenaście lat.

— Nie muszę tam wracać. To nie jest mój prawdziwy tata. Babcia przyjedzie po mnie.

— Co? Kiedy ma przyjechać?

— Jutro. Przyjedzie z Brawley. Napisałam do niej i zapytałam, czy nie mogłabym u niej zamieszkać, bo u taty już nie chcę, razem z tą… kobietą. — W tym jednym słowie wyraziła więcej wzgardy niż niejeden dorosły w litanii wyzwisk. — Babcia odpisała, że jeżeli nie chcę, nie muszę z nimi mieszkać, ponieważ nigdy mnie nie adoptował i to ona jest moją prawną opiekunką. Prawda, że nie mogą mnie zmusić?

Kamień spadł mi z serca. Jedyna rzecz, dla której nie mogłem znaleźć rozwiązania i która przyprawiała mnie o ból głowy przez długie miesiące, to jak uchronić Ricky od jadowitego wpływu Belle przez następne… hm, prawdopodobnie dwa lata. Tak, to na pewno będą co najmniej dwa lata.

— Skoro cię nie adoptował, Ricky, to jestem pewien, że babcia da sobie z tym radę, jeżeli obie będziecie trwać uparcie przy swoim. Natomiast możecie mieć poważne kłopoty z jutrzejszym wyjazdem. Być może nie pozwolą ci odjechać z babcią.

— Jak mogą mi przeszkodzić? Po prostu wsiądę do samochodu i odjadę.

— To nie takie proste, Ricky. Kierownictwo tego obozu musi działać zgodnie z przepisami, a ponieważ twój tata — to znaczy, chciałem powiedzieć Miles — powierzył im ciebie, nie mogą przekazać cię w inne ręce.

Wydęła usta.

— Nigdzie z nim nie pojadę. Ja chcę tylko z babcią.

— Rozumiem cię. Mam pomysł. Na twoim miejscu nie przyznawałbym się do tego wyjazdu, powiedziałbym, że babcia bierze cię na przejażdżkę. A potem po prostu już bym nie wrócił.

Uspokoiła się troszeczkę.

— W porządku.

— Hm… Nie rób nic takiego, co mogłoby zdradzić twoje zamiary. Nie bierz ze sobą żadnych sukienek; pieniądze i wszystkie inne drobiazgi, z którymi nie chcesz się rozstawać, wsadź do kieszeni. Przypuszczam, że nie masz tutaj zbyt wielu rzeczy, które byłoby ci żal zostawić?

— Raczej nie. — Wyglądała na rozczarowaną. — Mam zupełnie nowy kostium kąpielowy.

Jak należy wytłumaczyć dziecku, że w czasie pożaru trzeba po prostu zapomnieć o zabawkach i zostawić je bez żalu? Jeżeli wam się to nie uda — wróci do płonącego budynku ratować lalkę lub gumowego słonia.

— Mmm… Ricky, niech twoja babcia im powie, że zabiera cię do Arrowhead na plażę, a wieczorem chcecie się wybrać na kolację do hotelu, ale zanim noc zapadnie, przywiezie cię z powrotem. Wtedy będziesz mogła wziąć ze sobą kostium i ręcznik. Ale nic więcej. Czy babcia zechce trochę połgać dla twego dobra?

— Chyba tak. Na pewno. Ona twierdzi, że ludzie muszą czasami mówić małe niewinne kłamstwa, bo inaczej życie byłoby nie do wytrzymania.

— Wydaje mi się, że to rozumna starsza pani. Zrobisz tak?

— Zrobię dokładnie tak, jak powiedziałeś, Danny.

— Doskonale. — Podniosłem pomiętą kopertę. — Ricky, już ci wspominałem, że muszę odjechać. I to na bardzo długo.

— Jak długo?

— Trzydzieści lat.

Źrenice rozszerzyły się jej jeszcze bardziej, jeżeli było to możliwe. Gdy ktoś ma lat jedenaście, trzydzieści wydaje mu się wiecznością.

— Jest mi bardzo przykro, Ricky — dodałem — ale muszę.

— Dlaczego?

Nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie. Prawda zabrzmiałaby niewiarygodnie, a nie chciałem się uciekać do kłamstw.

— Strasznie długo musiałbym ci to wyjaśniać, Ricky. — Przez chwilę wahałem się, a potem dodałem: — Położę się do długiego snu, zimnego snu. Wiesz, o czym myślę.

Wiedziała. Dzieci przyzwyczajają się do wynalazków szybciej niż dorośli, a zimny sen był ulubionym tematem komiksów. Nie zmniejszyło to jej przestrachu i żarliwości protestu.

— Ależ, Danny, ja cię już nigdy nie zobaczę!

— Zobaczysz. To bardzo długo, lecz kiedyś zobaczymy się na pewno. I to razem z Pitem, bo on będzie spał ze mną.

Spojrzała na Pita i jeszcze bardziej posmutniała.

— Ale… Danny, dlaczego nie możesz przyjechać z Pitem do Brawley i zamieszkać z nami? To byłoby lepsze. Pit spodoba się babci. Ty również jej się spodobasz… ona zawsze mówi, że w każdym domu potrzebna jest męska dłoń.

— Ricky… droga Ricky… muszę. Nie utrudniaj mi tego, proszę…

Zacząłem powoli otwierać kopertę. Ricky wyglądała na zdenerwowaną, jej bródka drżała.

— Myślę, że ona ma z tym coś wspólnego!

— Co? Jeśli masz na myśli Belle, to na szczęście nie ma. Przynajmniej nie bezpośrednio.

— Nie pójdzie z tobą spać?

Zdaje mi się, że otrząsnąłem się jak pies.

— Na litość boską, tylko nie to! Chyba bym wolał pójść do piekła! To trochę uspokoiło Ricky.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo złościłam się na ciebie z jej powodu. Strasznie mnie to gniewało.

— Bardzo mi przykro, Ricky. Naprawdę mi przykro. Miałaś rację, a ja się myliłem. Z tą sprawą jednak Belle nie ma nic wspólnego. Skończyłem z nią raz na zawsze i daję ci na to słowo honoru. A teraz zajmijmy się czymś innym… — Pokazałem Ricky upoważnienie na cały mój majątek w firmie Hired Girl: — Wiesz, co to jest?

— Nie.

Wytłumaczyłem jej króciutko.

— Daję ci ten dokument, Ricky. Ponieważ nie będzie mnie długo, chcę, żebyś została jego właścicielką.

Wyjąłem z koperty akt przepisania własności akcji na rzecz Belle i podarłem na strzępy. Musiałem teraz wymyślić sposób przekazania moich aktywów w American Bank na fundusz powierniczy dla…

— Ricky, jak brzmi twoje pełne nazwisko?

— Frederica Virginia Gentry. Przecież wiesz.

— Naprawdę Gentry? Myślałem, że Miles cię nie adoptował!

— Aha! Odkąd pamiętam, zawsze byłam Ricky Gentry. Ale moje prawdziwe nazwisko jest takie samo jak babci… jak mojego prawdziwego taty — Heinicke. Nikt mnie tak jednak nie nazywa.

— Od dzisiaj zaczną.

Napisałem na czystym formularzu ,,Frederica Virginia Heinicke” i dodałem: ,,Na podane wyżej nazwisko, w dniu osiągnięcia pełnoletności właściciela, mają zostać przelane następujące akcje”.

Mrówki przebiegły mi po plecach, kiedy uświadomiłem sobie, że być może i ten akt, podobnie jak poprzedni, nie ma mocy prawnej. Zacząłem podpisywać kopie, kiedy zorientowałem się, że nasz stróż wychyla się z kancelarii. Spojrzałem na zegarek, rzeczywiście upłynęła już godzina i czas widzenia dobiegł końca.

Chciałem załatwić sprawę do końca.

— Proszę pani?!

— Tak?

— Czy przypadkiem nie ma gdzieś w pobliżu notariusza? A może znajdę go w miasteczku?

— Ja jestem notariuszką. Czego pan sobie życzy?

— Doskonale się składa. Ma pani przy sobie pieczątkę?

— Nie ruszam się bez niej z domu.

Parafowałem dokument w jej obecności, a ona go potwierdziła swoim podpisem i przybiciem pieczątki pod bardzo długą formułą, kończącą się następującymi słowami: „… którego znam osobiście jako niżej podpisanego Daniela B. Davisa”.

Kamień spadł mi z serca. Niech Belle spróbuje wyłuskać ten orzeszek!

Doświadczona skautka patrzyła na mnie ciekawie, ale nic nie mówiła. Z poważną miną wyjaśniłem:

— Tragedii nie można było zapobiec, ale to pomoże Ricky skończyć studia.

Nie przyjęła zapłaty i wróciła do kancelarii. Obróciłem się do Ricky:

— Te dokumenty oddaj babci. Niech odniesie je do filii American Bank w Brawley, a oni już wszystko później załatwią.

Nie dotknęła pakietu nawet palcem.

— W tym jest dużo pieniędzy, prawda?

— Sporo. A będzie jeszcze więcej.

— Ja ich nie chcę.

— Ale, Ricky, ja proszę, żebyś je przyjęła.

— Nie chcę. Nie wezmę ich.

W oczach jej zalśniły łzy, a glos zaczął wyraźnie drżeć.

— Odchodzisz na zawsze, a… na mnie ci już w ogóle nie zależy. — Pociągnęła nosem. — Tak jak wtedy, gdy zaręczyłeś się z tą kobietą. A mógłbyś wziąć Pita i zamieszkać razem z babcią i ze mną! Nie chcę tych twoich pieniędzy!

— Ricky, posłuchaj mnie. Jest już za późno. Gdybym nawet chciał, nie mógłbym ich wziąć z powrotem. Są już twoje.

— Wszystko mi jedno. Ja ich nie dotknę. — Podniosła rękę i pogładziła Pita. — Pit nigdy by nie odszedł i nie zostawił mnie… gdybyś go do tego nie zmusił. Teraz nie będę miała nawet Pita.

— Ricky? — odezwałem się niepewnie. — Rikki-tikki-tawi? Chcesz znów zobaczyć Pita… i mnie? Prawie nie usłyszałem odpowiedzi.

— Pewnie, że chcę. Ale przecież nie mogę.

— Ależ możesz.

— Co? Jak to? Mówiłeś, że kładziesz się spać… na trzydzieści lat, tak mówiłeś.

— I tak zrobię. Muszę, Ricky. Natomiast ty możesz zrobić coś innego. Bądź posłuszną dziewczynką, zamieszkaj u babci, chodź do szkoły — a te pieniądze zostaw, niech sobie leżą. Jak już będziesz miała dwadzieścia jeden lat — i jeżeli będziesz chciała nas jeszcze widzieć — weź tyle pieniędzy, ile trzeba, żeby samej zapaść w sen. A kiedy się obudzisz, będę tam już na ciebie czekał. Będziemy czekać razem z Pitem, obaj. Przyrzekam ci uroczyście.

Długą chwilę intensywnie myślała.

— Naprawdę tam będziesz?

— Tak. Musimy teraz ustalić jakąś datę. Jeśli się zdecydujesz, Ricky, zrób dokładnie to, co ci powiem. Uzgodnij wszystko z ubezpieczalnią Cosmopolitan i koniecznie wybierz schronisko Riverside w okręgu o tej samej nazwie. I w żadnym wypadku nie zapomnij im powiedzieć, żeby obudzili cię dokładnie 1 maja 2001 roku. Tego dnia będę na ciebie czekał. Jeżeli zechcesz, żebym był obecny przy twoim przebudzeniu, powiedz im to również, ponieważ inaczej nie pozwolono by mi wejść dalej niż do poczekalni — znam to schronisko, strasznie są rygorystyczni. — Wyjąłem kopertę, którą przygotowałem, zanim wyruszyłem z Denver. — Nie musisz tego nawet pamiętać… wszystko jest na tych kartkach. Tylko dobrze je schowaj. Za dziesięć lat będziesz mogła podjąć decyzję. Jednego możesz być całkowicie pewna: Pit i ja będziemy tam na ciebie czekać, czy się zjawisz, czy nie.

Położyłem przygotowane instrukcje obok dokumentów.

Myślałem, że już ją przekonałem, ale nie dotknęła ani jednego, ani drugiego pakietu. Popatrzyła na mnie i cichutko zapytała:

— Danny?

— Tak, Ricky?

Nie podniosła głowy, a jej głos był tak cichy, że ledwie go słyszałem. Ale usłyszałem.

— Jeżeli to zrobię… ożenisz się ze mną? W uszach mi nagle zagrzmiało, przed oczyma zaczął wirować świat, ale odpowiedziałem spokojnie i głośno:

— Tak, Ricky. Tego właśnie chcę i dlatego to wszystko robię.

Zostawiłem jej jeszcze jedną kopertę, z napisem ,,Otworzyć w razie śmierci Milesa Gentry'ego”. Niczego nie wyjaśniałem, po prostu powiedziałem, żeby ją schowała. Zawierała dowody barwnej kariery Belle. Prawnikowi powinno to wystarczyć, aby odpowiednio zinterpretować przedwczesną śmierć Milesa.

Wręczyłem jej swój pierścień z uniwersytetu (innego nie miałem) i powiedziałem, że jesteśmy zaręczeni.

— Jest za duży, ale weź go. Gdy się obudzisz, będę miał dla ciebie drugi, ładniejszy. Zacisnęła go w dłoni.

— Nie chcę żadnego innego.

— W porządku. A teraz pożegnaj się z Pitem. Czas na nas, musimy się zbierać.

Objęła Pita, oddała mi go zaraz i popatrzyła prosto w oczy. Po nosie i brudnych policzkach spływały łzy, zostawiając za sobą czyste smugi.

— Z Bogiem, Danny, żegnaj.

— Nie ,,żegnaj”, Ricky. Tylko ,,do widzenia”. Będziemy na ciebie czekać.

Kiedy dotarłem do miasteczka, była dziewiąta czterdzieści pięć. Dowiedziałem się, że za dwadzieścia pięć minut odlatuje helibus do centrum, odszukałem więc jedynego właściciela garażu, który zajmował się handlem używanymi samochodami, i zawarłem z nim rekordowo szybką umowę — za połowę ceny on otrzymał samochód, a ja gotówkę. Zostało mi dokładnie tyle czasu, by przemycić Pita na pokład (nie lubią tam kotów, które źle się czują podczas lotów) i wpadłem do kancelarii Powella parę minut po jedenastej.

Był bardzo zirytowany zerwaniem umowy. Miał ogromną chęć wygłosić kazanie o lekkoduchach, którzy gubią dokumenty.

— Nie mogę wymagać od tego samego sędziego wydawania tej samej zgody co dwadzieścia cztery godziny. To niedopuszczalne.

Zamachałem mu przed oczyma banknotami, z których każdy wydawał tak miły uszom szelest.

— Niech pan na mnie nie krzyczy, sierżancie. Chce pan mieć klienta czy nie? Jeżeli nie, droga wolna, sprzedaję sprawę Central Valley i do widzenia. Dzisiaj znikam na sto procent.

Jeszcze chwilę dymił jak wulkan po erupcji, ale już się poddawał. Zaprotestował tylko, gdy chciałem przedłużyć okres hibernacji o sześć miesięcy, gdyż nie mógł zagwarantować dokładnej daty przebudzenia.

— W umowach podajemy plus minus jeden miesiąc.

— W mojej tego nie będzie. Proszę pisać: dwudziesty siódmy kwietnia dwa tysiące pierwszy rok. Jest mi obojętne, czy w nagłówku zobaczę nazwę ,,Mutual” czy ,,Central Valley”. Ja kupuję, a pan sprzedaje, panie Powell. A jeśli nie sprzeda mi pan tego, co chcę kupić, pójdę tam, gdzie mnie przyjmą z otwartymi ramionami.

Zmienił treść umowy i zaraz ją parafowaliśmy. Punktualnie o dwunastej stawiłem się na ostatnie badania. Lekarz obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.

— Zachował pan abstynencję?

— Oczywiście.

— Chciałbym się przekonać… — Przebadał mnie prawie tak starannie jak ,,wczoraj”. Odłożył wreszcie gumowy młoteczek.

— Zadziwiające… Jest pan w znacznie lepszym stanie niż wczoraj. W niewiarygodnie lepszym stanie.

— I tak jest rzeczywiście, panie doktorze, nawet pan sobie nie zdaje sprawy, jak dobrze się czuję.

Trzymałem Pita i uspokajałem go, gdy wstrzykiwali mu środek nasenny. Następnie wzięli się do mnie. Prawdopodobnie mogłem zaczekać dzień, może jeszcze więcej, ale to by niczego nie zmieniło. Prawdę mówiąc, cieszyłem się już cholernie na powrót do 2001 roku.

Około czwartej po południu zasnąłem spokojnie, z głową Pita na piersi.

Загрузка...