ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nazajutrz, w piątek piętnastego grudnia, znalazłem pracę. Oprócz tego przeżyłem niewielką kolizję z prawem i miałem ustawiczne problemy z tym, jak postępować, co mówić i co myśleć o różnych rzeczach. Doszedłem do wniosku, że ,,reorientacja” w teorii to jak czytanie o seksie — z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Pewnie miałbym mniej kłopotów, gdyby wypuszczono mnie z kliniki w Omsku, Santiago lub Dżakarcie, bo kiedy jesteście w obcym kraju, w obcym mieście, wiecie, że panują tam inne obyczaje, natomiast w Wielkim Los Angeles podświadomie oczekiwałem, że wszystko będzie jak dawniej, chociaż wiedziałem, jak ogromne zaszły zmiany. Trzydzieści lat to oczywiście w historii tylko chwila. Każdy człowiek styka się z takimi, a może nawet większymi przemianami. Jednakże to coś innego niż błyskawiczne przyswojenie dokonań całej generacji w jednym momencie. Na przykład w czasie rozmowy użyłem słowa, które nabrało obecnie w odmiennego znaczenia. Tylko dlatego, że byłem ,,śpiochem”, nie oberwałem od małżonka obrażonej damy.

Powolutku jednak przepychałem się do przodu. W pracy kasowałem prasą hydrauliczną nowe samochody (system komunikacji naziemnej wychodził z użycia), aby złom można było odesłać do hut Pittsburgha. Cadillaki, chryslery, eisenhowery, lincolny — wszystkie możliwe typy pięknych, wielkich, nowych i silnych turbinowców, bez jednego kilometra przebiegu na liczniku. Wjazd między szczęki prasy — chrup, trzask — i złom do wysokich pieców był gotowy.

Z początku serce mnie bolało, gdy na to patrzyłem, ponieważ nie dorobiłem się jeszcze grawilotu ł byłem zmuszony korzystać z komunikacji miejskiej. Wspomniałem tylko o tym i niewiele brakowało, żebym pożegnał się z pracą. Na szczęście szef zmiany przypomniał sobie, że jestem ,,śpiochem” i że czasami o rzeczach zupełnie oczywistych mam tyle pojęcia co ślepy o kolorach.

— To czysto ekonomiczny problem, chłopcze. Te samochody pochodzą z zapasów, które rząd przyjął jako gwarancję utrzymania stabilnych cen. Teraz mają już dwa lata i nikt ich nie sprzeda. Dlatego decyzją rządu niszczymy je i sprzedajemy odlewniom. Wysoki piec potrzebuje topników, nie tylko rudy, to powinieneś wiedzieć, mimo żeś ,,śpioch”. Im wyższe zapotrzebowanie na stal wysokiej jakości, tym więcej złomu musimy ,,wyprodukować”. Przemysł hutniczy czeka na nasze dostawy.

— Dlaczego więc dalej produkuje się samochody, których nie można sprzedać? Wygląda to na marnotrawstwo.

— Tylko wygląda. Czyżbyś chciał pozbawić pracy tysiące ludzi? Chcesz, żeby obniżył się poziom życia?

— W porządku, zatem wyślijmy je za granicę. Na tym rynku dostalibyśmy chyba więcej niż tu za ten szmelc?…

— Co?! I zniszczyć w ten sposób rynki zbytu?! Do tego narazilibyśmy się jeszcze naszym partnerom, skłócilibyśmy wszystkie potęgi handlowe: Japonię, Francję, Niemcy, Wielką Azję… nikt nie zdążyłby się obejrzeć, a stanęlibyśmy w obliczu kryzysu. Chaos w światowym handlu mógłby spowodować wojnę! Tego chcesz?! — Westchnął i ciągnął ojcowskim tonem: — Wpadnij kiedyś do biblioteki publicznej i wypożycz kilka książek na ten temat. Nie masz prawa komentować tych spraw, dopóki czegoś się o nich nie dowiesz.

Darowałem więc sobie komentarze. Nie zdradziłem mu, że w bibliotece publicznej lub uniwersyteckiej spędzam cały swój wolny czas. W ogóle wolałem nie wspominać, że kiedyś byłem inżynierem mechanikiem. Moje roszczenia do tego tytułu miały tyle sensu, ile zdrowego rozsądku tkwiłoby w decyzji zatrudnienia alchemika w rafinerii ropy naftowej.

Problem niszczonych samochodów zaczął nurtować mnie jeszcze bardziej, gdy odkryłem, że tylko niewiele z nich nadaje się do użytku, a niektórym brakuje tak podstawowych części, jak tablice rozdzielcze czy urządzenia klimatyzacyjne. Kiedy dostrzegłem, że w jednym wozie, miażdżonym przez szczęki prasy, nie ma silnika — nie mogłem się opanować i wspomniałem o tym szefowi. Ten spojrzał na mnie z ukosa.

— Do wszystkich diabłów, chłopcze, chyba nie oczekujesz szczególnej staranności przy produkcji czegoś, co od razu idzie do magazynu zbędnych zapasów, a potem na złom? Te samochody przeznaczono do kasacji znacznie wcześniej, niż znalazły się na taśmie montażowej.

Tym razem zamknąłem się na dobre. Swoją przyszłość widziałem w projektowaniu. Ekonomia mogła pozostać dla mnie na zawsze czarną magią.

Miałem mnóstwo czasu na rozmyślania. Pracy, którą wykonywałem, nie mogłem traktować serio, oczywiście według moich kryteriów. Przecież tylko dzięki najrozmaitszym odmianom ,,Uniwersalnego Franka” w tej fabryce w ogóle coś się działo. ,,Frank” i jego bracia obsługiwali prasę, podjeżdżali samochodami na miejsce, odwozili złom, liczyli i ważyli kolejne transporty — a ja stałem (nie mogłem siedzieć) na niewielkiej platformie przy wyłączniku. Gdyby coś szło nie tak, miałem przełożyć dźwignię i zatrzymać cały cykl produkcji. Nigdy się to nie zdarzyło, ale szybko zorientowałem się, że wystarczy drobne uszkodzenie w automatyce, a powinienem wszystko wyłączyć i sprowadzić ekipę remontową.

Dzięki tej pracy miałem stałe dochody — dwadzieścia jeden dolarów dziennie, co zapewniało skromny wikt.

Po odliczeniu ubezpieczenia, podatku cechowego, podatku dochodowego, podatku obronnego, ubezpieczenia zdrowotnego i raty do kasy wzajemnej pomocy, zostawało mi prawie szesnaście. Pan Doughty mylił się twierdząc, że kolacja kosztuje dziesięć dolarów. Można było najeść się do syta i za trzy, jeżeli nie upierałeś się przy prawdziwym mięsie. Ja jednak przypomniałem sobie wszystkie opowieści o przepysznym mięsie, po którego zjedzeniu licznik Geigera terkotał niczym obłąkany, i poprzestałem na syntetycznych sznyclach.

Pewne problemy miałem z mieszkaniem. Ponieważ Los Angeles nie przeżyło wyburzania dzielnic podczas Sześciotygodniowej Wojny, zaludnienie zwiększyło się o uchodźców (do których można było i mnie zaliczyć, choć sam nie uważałem się za takiego) nie mających z wiadomych powodów żadnych szans na powrót do domu. Kiedy kładłem się do hibernatora, miasto — jeśli Wielkie Los Angeles można tak traktować — dusiło się. Teraz przypominało wypchaną damską torebkę. Być może błędem była likwidacja smogu — w latach sześćdziesiątych corocznie kilka procent mieszkańców wyjeżdżało wskutek zapalenia zatok. Miałem wrażenie, że teraz nikt już stąd się nie wyprowadzi.

A oto jak potoczyły się moje losy od chwili opuszczenia schroniska.

W dniu, gdy mnie zwolniono, obmyśliłem plan działania, porządkując wszystko według hierarchii ważności. Przede wszystkim (1) musiałem znaleźć pracę, (2) znaleźć dach nad głową, (3) uzupełnić braki w wykształceniu, (4) odnaleźć Ricky, (5) zatrudnić się ponownie jako konstruktor, (6) odszukać Belle i Milesa i wyrównać z nimi rachunki, nawet za cenę więzienia i (7) całe mnóstwo innych spraw, jak np. wygrzebanie pierwotnego patentu na ,,Pracusia Paula” i sprawdzenie, czy nie jest to przypadkiem ulepszona wersja ,,Uniwersalnego Franka”, zapoznanie się z historią firmy Hired Girl itd., itd.

Niektóre z tych czynności były oczywiście powiązane ze sobą, na przykład liczyłem się z tym, że poszukiwania Ricky, Belle i Milesa mogą pójść tym samym torem. Równocześnie musiałem odrabiać zaległości w wykształceniu, szukać pracy i jakiegoś kąta. Jednak hierarchię celów ustaliłem już dawno — praca oznaczała dolary, a te były kluczem do wszystkich innych spraw… przynajmniej tak to wyglądało z punktu widzenia totalnego bankruta. Kiedy nie przyjęto mnie w sześciu miejscach w mieście, wybrałem się do okręgu San Bernardino, ale zgłosiłem się o dziesięć minut za późno. Zamiast pójść po rozum do głowy i wynająć na miejscu jakąś przyczepę, postanowiłem wrócić do centrum, żeby znaleźć pokój, wstać wcześnie rano i zająć pierwsze miejsce w kolejce po jakąkolwiek pracę anonsowaną w porannej prasie.

Nie przewidziałem trudności, jakie powstały przy szukaniu noclegu. Zapisałem się na liście oczekujących w czterech pensjonatach i skończyłem w parku. Wytrzymałem do północy — zimy w Wielkim Los Angeles są niemal tropikalne tylko wtedy, gdy bierzecie poważnie słowo ,,niemal”. Doszedłem do wniosku, że jedynym wyjściem jest dworzec na Wilshire Ways… i gdzieś koło drugiej wygarnięto mnie stamtąd razem z innymi włóczęgami.

Standard więzienia poprawił się. Było ogrzewane i mam wrażenie, że wymagano tam od karaluchów, żeby wycierały sobie nogi. Zostałem oskarżony o włóczęgostwo. Sędzią był młody chłopak, który nawet nie podniósł głowy znad gazety, tylko sucho zapytał:

— Wszyscy dotąd nie karani?

— Tak, Wysoki Sądzie.

— Miesiąc aresztu albo pluton pracy. Następni. Zaczęto nas już wyprowadzać, gdy postanowiłem zaprotestować.

— Chwileczkę, panie sędzio.

— Tak? Macie jakieś uwagi? Jesteście winni czy nie?

— Hm, właściwie to nie wiem, ponieważ nie mam zielonego pojęcia, co złego zrobiłem. Wie pan…

— A może obrońcę z urzędu? Jeśli chcecie, możemy was zamknąć, dopóki któryś nie znajdzie chwili czasu, by rozpatrzyć waszą sprawę. O ile wiem, mają teraz opóźnienia około tygodnia… ale to wasz przywilej.

— Nie wiem, co o tym sądzić. Możliwe, że wybiorę pluton pracy, chociaż dokładnie nie wiem, co to jest.

Przede wszystkim chciałbym uzyskać poradę od Wysokiego Sądu, jeżeli Wysoki Sąd pozwoli.

— Odprowadzić pozostałych — polecił sędzia urzędnikowi, następnie zwrócił się do mnie: — Do roboty. Jednak jestem pewny, że moja rada wam się nie spodoba. Pracuję tutaj już dość długo, słyszałem najróżniejsze zmyślone historyjki i ostrzegam, że na ogół wyprowadzają mnie z równowagi.

— Rozumiem, panie sędzio. Moja historia nie jest wymyślona, może pan ją łatwo sprawdzić. Mianowicie, wczoraj obudziłem się po trzydziestoletniej hibernacji i…

Skrzywił się z nie ukrywanym obrzydzeniem.

— Ach tak, jesteście jednym z nich? Często zastanawiałem się, dlaczego właściwie nasi przodkowie myśleli, że mogą na nas przerzucić swoje problemy. Więcej ludzi — to ostatnia rzecz, jakiej moglibyśmy sobie życzyć, zwłaszcza takich darmozjadów. Najchętniej kopnąłbym was tak, żebyście dolecieli z powrotem do tego czasu, z którego pochodzicie. Przyczepiłbym jeszcze karteczkę z informacją, że ta przyszłość ze snów to nie kraina mlekiem i miodem płynąca. — Westchnął ciężko. — W ten sposób jednak niczego się nie załatwi. W porządku, czego ode mnie oczekujecie? Że dam wam jeszcze jedną szansę? Chyba tylko po to, żebym za tydzień znowu was tu spotkał?!

— Panie sędzio, mam nadzieję, że mnie pan już więcej nie zobaczy. Dysponuję dostateczną sumą pieniędzy, aby przetrwać, dopóki nie znajdę jakiejś pracy i…

— Tak? Po co więc barakowaliście, skoro macie pieniądze?

— Panie sędzio, nie wiem nawet, co ten wyraz oznacza.

Tym razem pozwolił mi na dłuższą opowieść. Kiedy doszedłem do tego, jak wyrolowala mnie ubezpieczalnia Master, zaczął zachowywać się zupełnie inaczej.

— To dranie! Moja matka płaciła im składki przez dwadzieścia lat, a oni ją wykiwali. Dlaczego nie wspomniał pan o tym wcześniej? — Wyciągnął wizytówkę, coś na niej napisał i powiedział: — Proszę z tym zgłosić się do kancelarii Urzędu Nadmiarowych Rezerw. Gdyby tam nie dostał pan pracy, proszę wrócić do sądu i wtedy zastanowimy się, co dalej. Jeden warunek: koniec z barakowaniem! Nie tylko przyczynia się pan w ten sposób do wzrostu przestępczości, ale w dodatku naraża się na niebezpieczeństwo spotkania werbownika ,,bezdusznych”.

Tak dostałem pracę i zabrałem się do niszczenia zupełnie nowych samochodów. Pomimo to nie sądzę, że popełniłem błąd w logicznej ocenie sytuacji, poszukując najpierw zatrudnienia. Człowiek z pokaźnym kontem w banku czuje się wszędzie jak w domu — gliniarze zostawią go zawsze w spokoju.

Znalazłem wkrótce miły tani pokoik w zachodniej części Los Angeles, nie będącej jeszcze w przebudowie, zgodnie z założeniami ,,Nowego planu”. Sądząc po wielkości pomieszczenia, kiedyś musiała to być szafa na ubrania.

Nie chciałbym, żeby na podstawie powyższej relacji ktoś pomyślał, że rok 2000 w porównaniu z rokiem 1970 jest zupełnie do kitu. Wręcz przeciwnie. Pomimo nękających mnie czasami ataków tęsknoty za domem wyznawałem pogląd, że Wielkie Los Angeles z początku trzeciego tysiąclecia jest prawdopodobnie najwspanialszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałem. Było czyste, gwarne i czarujące, pomimo że żyło tu tak dużo ludzi. Ale i ten problem powoli likwidowano. Dzielnice, przebudowane według ,,Nowego planu”, cieszyły oko świeżością i przejrzystością konstrukcji. Gdyby rada miejska mogła na dziesięć lat powstrzymać napływ imigrantów, bez trudu zdołałaby rozwiązać problem mieszkaniowy. Ponieważ jednak nie miała nieograniczonej władzy, musiała stawiać czoło coraz to nowym falom uchodźców spływającym z okolicznych gór. W tych warunkach magistrat nie mógł liczyć na sukcesy, a zdarzające się niepowodzenia przybierały tragiczne rozmiary.

Warto było przespać trzydzieści lat tylko po to, by znaleźć się w czasach, gdy nie istnieje katar i nikomu nie cieknie z nosa. Przejąłem się tym faktem bardziej niż stacją badawczą na Wenus. Największe wrażenie zrobiły na mnie dwie rzeczy — jedna wielka, jedna mała. Ta wielka to oczywiście zerowa grawitacja. Już w 1970 roku wiedziałem o badaniach w Instytucie Babsona, ale nie oczekiwałem rewelacyjnych wyników. Rzeczywiście, te próby zakończyły się fiaskiem; podstawową teorię pola, z której wynika pojęcie zerowej grawitacji, opracowano na uniwersytecie w Edynburgu.

Dla mnie, człowieka bazującego na wiadomościach szkolnych, grawitacja była czymś niezmiennym, nierozerwalnie związanym z samą formą przestrzeni. Wyglądało więc na to, że zmieniono jej formę. Oczywiście w określonym miejscu i czasie, ale do przemieszczenia jakiegoś materialnego przedmiotu nic więcej nie potrzebujemy. Ciągle jednak układem odniesienia jest staruszka Ziemia, dlatego nie można wykorzystać zerowej grawitacji na potrzeby statków kosmicznych — przynajmniej nie w roku 2001. Jak tę sprawę rozwiąże przyszłość — nie wiem i nie chcę zgadywać. Dowiedziałem się, że przy podnoszeniu masy ciągle trzeba używać energii kinetycznej, pokonywać potencjał grawitacyjny ciała i na odwrót — przy opuszczaniu musimy energię potencjalną zgromadzić w akumulatorze, gdyby bowiem pozostało choć kilka procent tych dżuli, miejsce eksperymentu przypominałoby krater po wybuchu tysiąckilogramowej bomby. Kiedy chcemy przenieść jakąś rzecz horyzontalnie, powiedzmy z San Francisco do Los Angeles, wystarczy wynieść ją na odpowiednią wysokość, a resztę drogi przebędzie jak narciarz zjeżdżający z długiego stoku. Fantastyczne!

Próbowałem rozgryźć podstawy teoretyczne tego wynalazku, jednakże teoria zerowej grawitacji matematycznie zaczyna się tam, gdzie kończy się rachunek tensorowy, a to już był szczyt moich możliwości. Nie zmartwiłem się tym zbytnio — konstruktor rzadko bywa doskonałym matematykiem czy fizykiem, zresztą nie musi nim być. Wystarczy, jeśli zrozumie i prawidłowo wykorzysta w praktyce parametry eksploatacyjne. A tego mogłem się nauczyć.

Tą małą rzeczą, o której wspomniałem, były zmiany w damskiej modzie, wynik wynalezienia lepexu. Gołe ciała na plażach nie zaskoczyły mnie, mogłem tego oczekiwać już w roku 1970. Ale niektóre kreacje wstrząsnęły mną do głębi.

Mój dziadek urodził się w 1890 roku; przypuszczam, że na wiele spraw z 1970 roku zareagowałby identycznie.

Ten ŻYWY nowy świat podobał mi się jednak i byłbym zupełnie zadowolony, gdyby nie jeden fakt — czułem się strasznie osamotniony. Nie należałem do tej rzeczywistości. Były chwile, zazwyczaj w środku nocy, gdy dałbym wszystko, co miałem, i to z pocałowaniem ręki, za jednego pokrytego bliznami kocura lub za wizytę w zoo z małą Ricky… bądź za przyjaźń z Milesem z czasów, gdy nie mieliśmy nic poza ciężką harówką i wielkimi nadziejami.

Ciągle jeszcze był początek roku 2001, nie wykonałem nawet połowy założonego planu, kiedy zachciało mi się opuścić wygodne miejsce i zasiąść z powrotem za deską kreślarską. Opierając się na aktualnym stanie techniki, miałem zamiar zaprojektować parę tuzinów rzeczy, o których w 1970 roku nawet nie śniłem.

Na przykład automatyczne sekretarki, które preparowałyby doskonałe od strony prawnej, wycyzelowane stylistycznie (że nie wspomnę o interpunkcji i ortografii) umowy handlowe. Udział człowieka polegałby tu jedynie na przedstawieniu ogólnego planu. Dotychczas nie spotkałem czegoś podobnego. To znaczy, ktoś wymyślił automatyczną maszynistkę, ale zakres jej czynności był bardzo ograniczony. Nadawała się jedynie do języków takich jak esperanto, natomiast nie sprawdzała zupełnie, gdy w grę wchodziło coś takiego, jak ,,Though the tough cough and hiccough plough him through”.

Ludzie nie zrezygnują z nielogiczności angielskiego tylko po to, aby ułatwić pracę jakiemuś wynalazcy. Mahomet musi pofatygować się do góry.

Jeśli tę zwariowaną angielską pisownię jest w stanie opanować uczennica szkoły średniej, to dlaczego nie miała by nauczyć się tego maszyna? Na to pytanie odpowiadano zazwyczaj słowem ,,niemożliwe”. Teoretycznie potrzebna tu ludzka inteligencja i umiejętność rozumowania.

Lecz przecież wynalazek jest tym czymś, co do pewnego tylko momentu pozostaje ,,niemożliwe”. Za to właśnie przyznaje się patenty.

Dzięki obecnej miniaturyzacji (słusznie przewidywałem szalony wzrost znaczenia złota w elektronice) i pamięciowym lampom elektronowym można wpakować do jednej stopy sześciennej sto tysięcy kodów dźwiękowych… inaczej mówiąc, przydzielić poszczególny kod każdemu słowu, przy czym liczba stu tysięcy jest przesadzona: liczba dziesięciokrotnie mniejsza wystarczyłaby w zupełności. Nikt nie wymaga przecież od stenografa, żeby znał takie słowa, jak ,,hipoentektoidalny” czy ,,hipsciamin”. Kiedy już trzeba będzie pomieścić w tekście taki dziwoląg, można go po prostu przeliterować. W porządku, program rozszerzamy tak, by w razie trudności maszyna zapisywała to, co się przeliteruje. Specjalne kody przydzielamy znakom przestankowym… różnym krojom czcionki… wyszukiwaniu adresów w spisach… różnej liczbie kopii… pismo rozstrzelone… i zostawiamy co najmniej tysiąc wolnych miejsc dla terminów specjalnych, uwzględniając możliwość dalszego kodowania przez właściciela lub użytkownika urządzenia. System powinien być tak elastyczny, by po jednorazowym przeliterowaniu takiego słowa jak ,,leptomeningitis”, i wciśnięciu klawisza pamięci, nie było już potrzeby powtarzania całej procedury.

Wszystko niesłychanie proste. Należało tylko połączyć ze sobą dostępne na rynku urządzenia, wyłapać usterki i zbudować prototyp.

Największym problemem były homonimy. ,,Pisarka Daisy” nie powinna się zawahać nawet przez sekundę przy wyrażeniach typu ,,tough cough and hiccough”, ponieważ każde z tych słów brzmi inaczej. Ale wybrać jedno z dwojga: ,,Bóg” czy ,,buk” lub ,,rów” czy ,,ruf', to znacznie bardziej skomplikowana operacja.

Ze słownikiem angielskich homonimów w ręku zacząłem liczyć te pary słów, których nie mogłem opuścić, cały czas starając się ustalić, które wymagają szczególnego kodowania i jak często występują.

Byłem coraz bardziej nerwowy i niecierpliwy. Marnowałem trzydzieści godzin tygodniowo na bezsensowną pracę, a nie miałem czasu na sensowną — w bibliotece. Potrzebowałem kreślarni, warsztatu do eksperymentowania i usuwania usterek, katalogów, fachowych czasopism, komputera i wielu innych rzeczy.

Zdecydowałem się poszukać zajęcia przynajmniej trochę związanego z moim zawodem. Nie byłem takim głupcem, by wyobrażać sobie, że tak od razu mogę być konstruktorem. Miałem jeszcze mnóstwo do nadrobienia — wymyślałem metody, jak zrobić coś za pomocą czegoś innego, czego właśnie się nauczyłem, i z przykrością stwierdzałem, że ktoś inny rozwiązał ten problem bardziej pomysłowo, lepiej i taniej niż ja — i w dodatku dziesięć lub piętnaście lat wcześniej.

Musiałem dostać się do jakiejś pracowni konstruktorskiej, by przyjrzeć się z bliska wszystkim nowinkom. Miałem nadzieję, że mnie zatrudnią jako zwyczajnego kreślarza. Wiedziałem, że w użyciu są elektryczne półautomaty kreślarskie, ale byłem przekonany, że nauczyłbym się je obsługiwać w ciągu dwudziestu minut, gdyż przypominały urządzenia, o których myślałem dawniej. Tym razem jednak byłem pewien, że nie ukradziono mojego pomysłu, ponieważ nigdy nie opuścił on mojej głowy. Ktoś po prostu wymyślił to samo i zrealizował tak, jak ja bym to zrobił. Jednego z najlepszych kreślarzy — ,,Kreślarza Ralpha” — produkował Alladin, ta sama firma, która skonstruowała ,,Pracusia Paula”. Sięgnąłem głębiej po oszczędności, kupiłem lepsze ubranie i neseser na bazarze, neseser wypakowałem gazetami i wybrałem się do Oddziału Sprzedaży firmy Alladin udając, że chcę kupić jeden egzemplarz. Zażądałem zademonstrowania umiejętności ,,Kreślarza Ralpha”. Kiedy zbliżyłem się do urządzenia, ogarnęło mnie szczególne uczucie. Psychologowie określają taki stan mianem deja vu. Ta cholerna maszyna była wykonana dokładnie tak, jak ja bym ją skonstruował, gdyby nie to… porwanie, narkotyki i przymusowy trzydziestoletni sen.

Nie pytajcie mnie, skąd wzięło się to wrażenie. Każdy człowiek pozna swój styl pracy. Krytyk malarstwa przypisze dany obraz Rubensowi bądź Rembrandtowi na podstawie ruchu pędzla, sposobu operowania światłem, kompozycji, wyboru odcieni i tuzina innych rzeczy. Konstruowanie nie jest wiedzą daną, ale sztuką, i zawsze istnieje cała gama możliwości rozwiązania konkretnego problemu konstrukcyjnego. Wyborem jednej z nich podpisuje konstruktor swoje dzieło prawie tak samo czytelnie jak malarz swoje.

,,Kreślarz Ralph” miał tak wiele rozwiązań charakterystycznych dla moich pomysłów, że przeżyłem wstrząs. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie istnieje telepatia.

Gdy dotarłem do pierwszego numeru patentowego, nie byłem zaskoczony, widząc rok 1970. Postanowiłem odnaleźć wynalazcę. Mógł nim być jeden z moich nauczycieli, od których przejąłem pewien styl, albo ktoś, z kim kiedyś współpraco wałem.

Twórca ,,Kreślarza Ralpha” mógł jeszcze żyć. Gdyby rzeczywiście tak było, muszę się z nim spotkać… poznać człowieka, którego myśli biegną identycznym torem jak moje.

W końcu otrząsnąłem się z zamyślenia i poprosiłem sprzedawcę, by pokazał mi, w jaki sposób pracuje to urządzenie. ,,Kreślarz Ralph” i ja byłiśmy stworzeni dla siebie. Po dziesięciu minutach posługiwałem się nim lepiej niż pracownik sklepu. W rezultacie wykonałem niezły rysunek i otrzymałem cennik, rabat i instrukcję obsługi. Gdy sprzedawca poprosił mnie o wpisanie nazwiska do odpowiedniej rubryki, wyszedłem obiecując, że zatelefonuję. To było nieczyste zagranie, ale zabrałem mu w końcu tylko godzinę.

Ze sklepu powędrowałem do fabryki Hired Girl, gdzie miałem zamiar (i nadzieję) podjąć pracę.

Wiedziałem już, że Miles i Belle nie pracują tutaj od dawna. Cały wolny czas poświęciłem na poszukiwania Belle, Milesa, a przede wszystkim Ricky. Żadne z nich nie figurowało w książce telefonicznej Wielkiego Los Angeles.

Nie znalazłem ich nazwisk nawet w ogólnoamerykańskim banku numerów w Cleveland. Zapłaciłem poczwórną opłatę, Belle mogła przecież używać nazwiska Darkin lub Gentry.

Podobnym fiaskiem zakończyły się próby ze spisem wyborców okręgu Los Angeles.

Firma Hired Girl w osobie jakiegoś siedemnastego zastępcy, odpowiedzialnego za nieodpowiedzialną korespondencję, nie odrzucała możliwości, że kiedyś, przed trzydziestu laty, zatrudniała osoby o takich nazwiskach, ale teraz nie jest w stanie dostarczyć mi żadnych informacji.

Znaleźć trop po trzydziestu latach to zajęcie nie dla amatora, który ma niewiele czasu i jeszcze mniej pieniędzy. Nie dysponowałem ich odciskami palców, w przeciwnym razie spróbowałbym może w FBI. Nie znałem numerów ich polis ubezpieczeniowych. Mój kraj nigdy nie był policyjnym państwem, dlatego nie istniał żaden urząd prowadzący kartoteki z danymi wszystkich obywateli, a gdyby nawet było inaczej, i tak nie miałbym do nich dostępu.

Jakaś agencja detektywistyczna pewnie chętnie zajęłaby się moją sprawą, oczywiście za sowitą opłatą. Mogłaby przekopać się przez spisy we wszystkich możliwych urzędach, archiwa dziennikarskie i diabli wiedzą co jeszcze. Nie miałem jednak ani tyle forsy, ani przedsiębiorczości i czasu, by sam się tym zająć.

Jeśli chodzi o Milesa i Belle, pogodziłem się już z myślą, że ich nie odnajdę. Postanowiłem jednak twardo, że gdy uzbieram odpowiednią kwotę, wynajmę zawodowców, aby znaleźli Ricky. Przekonałem się, że nie jest właścicielką akcji Hired Girl. W związku z tym zwróciłem się do American Bank.

Odpowiedzią było typowe pismo z adnotacją o poufności podobnych danych. Wysłałem drugi list, argumentując, iż jestem ,,śpiochem”, a Ricky jest moją jedyną żyjącą krewną. Tym razem dostałem dłuższy elaborat, podpisany przez jednego z urzędników wydziału funduszy powierniczych. Niestety i on nie mógł mi pomóc, gdyż dane dotyczące użytkowników funduszy były ściśle tajne. Uznał jednak, że może przekazać mi oświadczenie, iż jego bank ani żadna z filii nie zarządzały nigdy funduszem powierniczym Frederiki Virginii Gentry.

W ten sposób wyjaśniło się przynajmniej jedno. Ci nikczemnicy jakimś cudem zdołali zagrabić akcje Ricky.

Dokument o przepisaniu akcji musiał przejść przez American Bank, żeby nabrać mocy prawnej. Nic takiego jednak się nie stało. Biedna Ricky! Okradli ją tak samo jak mnie.

Spróbowałem jeszcze jednej drogi. Archiwum w kancelarii wyższego inspektora szkolnego w Mojave zawierało wprawdzie nazwisko Frederiki Virginii Gentry, ale obok widniał wpis, że wspomniana uczennica odeszła ze szkoły w 1971 roku. Dalszych informacji na jej temat nie było.

Jedyną pociechą był fakt, że czasami ktoś potwierdzał realność istnienia Ricky, nic poza tym. Mogła przeprowadzić się do którejkolwiek z tysięcy szkół publicznych na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Jak wiele czasu straciłbym, gdybym chciał do wszystkich napisać? A jeśli nawet byłiby skłonni odpowiedzieć, to czy istniały jeszcze stare listy uczniów?

Jedna mała dziewczynka może zniknąć wśród setek milionów ludzi jak kropla w morzu.

Chociaż nie znalazłem Milesa i Belle, upewniłem się przynajmniej, że nie zasiadają w dyrekcji Hired Girl, dzięki czemu z większą śmiałością mogłem starać się o posadę w tej firmie. Co prawda, mogłem spróbować szczęścia w którymkolwiek z setek przedsiębiorstw produkujących automaty, lecz Hired Girl i Alladin były z nich najważniejsze — ich znaczenie można porównać z rolą, jaką w dobie rozwoju automobilizmu grały Ford i General Motors. Hired Girl wybrałem też trochę z sentymentu — chciałem po prostu zobaczyć, co wyrosło z dawnego warsztatu.

W poniedziałek, 5 marca 2001, postanowiłem stawić czoło losowi i stanąłem w kolejce bezrobotnych przed działem do spraw personalnych mojej byłej firmy. Razem z innymi wypełniłem tuzin ankiet nie mających nic wspólnego z pracą pomocnika kreślarza, i jedną, która zdawała się mieć jakiś związek z tym stanowiskiem. Procedurę zakończono ogłoszeniem, że nie należy wydzwaniać z pytaniami o wyniki, bo jeśli firma zdecyduje się na jakiegoś kandydata, sama go o tym zawiadomi.

Zostałem na miejscu z mocnym postanowieniem osiągnięcia czegoś więcej. Udało mi się wkręcić do pokoju niższego rangą pracownika. Niechętnie przejrzał ten jedyny sensowny formularz i wyjaśnił mi, że mój tytuł inżyniera mechanika zda się psu na budę, ponieważ upłynęło trzydzieści lat od chwili, gdy po raz ostatni wykorzystywałem swoje kwalifikacje zawodowe.

Zaoponowałem, zwracając jego uwagę na fakt, iż byłem hibernowany.

— To jeszcze gorzej. Bez względu na okoliczności nie angażujemy nikogo powyżej czterdziestu pięciu lat.

— Ale ja nie mam czterdziestu pięciu lat. Skończyłem trzydziestkę.

— Urodził się pan w 1940 roku. Przykro mi.

— Więc co, do licha, mam robić? Zastrzelić się? Wzruszył ramionami.

— Na pana miejscu poprosiłbym o rentę z tytułu podeszłego wieku.

Wypadłem z pokoju, żeby przypadkiem zbyt gwałtownie nie doradzić czegoś temu tępakowi. Okrążyłem budynek i wszedłem głównym wejściem. Dyrektor generalny nazywał się Curtis — poprosiłem o przyjęcie.

Pierwsze dwie przeszkody pokonałem łatwo, twierdząc, że mam do załatwienia pilny interes handlowy. Firma Hired Girl zatrudniała biznesmenów, a nie bezduszne automaty. Przebiłem się w końcu do sekretariatu mieszczącego się kilka pięter wyżej i (według powierzchownych obserwacji) oddalonego o dwoje drzwi od gabinetu głównego szefa. Niestety, tutaj natrafiłem na nieugięty opór urzędniczki, która bezwzględnie zażądała sprecyzowania, z czym przychodzę.

Rozejrzałem się wokół. Stałem w wielkiej sali wypełnionej mnóstwem sprzętu i tłumkiem urzędników z nosami w stosach papierów.

— Więc? — powtórzyła z naciskiem. — Proszę powiedzieć, o co chodzi, a ja skontaktuję się z osobistą sekretarką pana Curtisa.

Odpowiedziałem głośno, żeby usłyszeli mnie wszyscy obecni:

— Chciałbym wiedzieć, jakie pan Curtis ma zamiary wobec mojej żony.

W ciągu minuty znalazłem się w jego prywatnym gabinecie. Popatrzył na mnie i zapytał:

— O co chodzi? Co za bzdury pan tu opowiada?!

Wystarczyło pół godziny i wielka sterta starych akt, aby przekonać go, że nie mam żony, natomiast jestem rzeczywistym założycielem firmy. Po ustaleniu tych faktów zapanowała przyjacielska atmosfera, zaproponowano mi drinka i cygaro, przed moimi oczami przemaszerowali kierownik działu zbytu, główny inżynier i kierownicy pozostałych działów.

— Myśleliśmy, że pan już nie żyje — wyjaśniał Curtis. — Zresztą w oficjalnych zakładowych dokumentach jest pan od dawna nieboszczykiem.

— Czcza gadanina. To na pewno dotyczy jakiegoś innego D.B. Davisa.

Kierownik działu zbytu, Jack Galloway, wtrącił nagle:

— Czym pan się w tej chwili zajmuje?

— Niczym szczególnym. Pracuję, hm, w samochodach. Mam jednak zamiar przerzucić się na coś innego. Dlaczego pan pyta?

— Dlaczego? Przecież to jasne jak słońce. — Zwrócił się do głównego inżyniera, człowieka w starszym wieku o nazwisku McBee. — Słyszałeś to pytanie? Wy, konstruktorzy, jesteście wszyscy tacy sami, nie widzicie możliwości reklamy, nawet kiedy przyjdzie do was i pocałuje w czoło. Dlaczego?! Panie Davis! Ponieważ jest pan żywą reklamą, dlatego! Jest pan żywym reliktem tych romantycznych czasów, gdy stawialiśmy pierwsze kroki! Założyciel firmy wstaje z grobu, aby obejrzeć swoje dzieło! Wynalazca pierwszego robota powszechnego użytku spogląda na owoce swego geniuszu.

Przerwałem mu szybko:

— Proszę chwilę poczekać. Nie jestem ani modelem reklamowym, ani gwiazdą przyciągającą tłumy. Cenię swoją prywatność. Nie po to tutaj przyszedłem. Chcę pracować jako… konstruktor.

Pan McBee podniósł brwi, ale nic nie powiedział.

Przed dłuższą chwilę trwała gwałtowna wymiana zdań. Galloway próbował przekonać mnie, że mam obowiązki wobec firmy, którą założyłem. McBee nie uważał za stosowne wygłaszać podobnych tyrad, ale dał mi do zrozumienia, że nie byłbym odpowiednim nabytkiem dla jego wydziału — zapytał mnie przy okazji, co wiem na temat konstrukcji obwodów w stałej fazie. Musiałem przyznać, że niewiele, właściwie tylko tyle, ile przeczytałem w nie utajnionych katalogach.

Curtis zaproponował w końcu rozwiązanie kompromisowe.

— Panie Davis, znajduje się pan w zupełnie wyjątkowej sytuacji. Można powiedzieć, że jest pan ojcem nie tylko tej firmy, ale całej gałęzi przemysłu maszynowego. Jednocześnie, jak słusznie zaznaczył pan McBee, w czasie pana nieobecności ta gałąź szalenie się rozwinęła. Co powiedziałby pan na posadę z tytułem, hm… ,,inżyniera mechanika emeritusa”?

Zawahałem się:

— Jak mam to rozumieć?

— Zostawiam panu wolną rękę pod tym względem. Pragnąłbym jednak dodać, że wiązałoby się to z koniecznością współpracy z panem Gallowayem. Zajmujemy się nie tylko produkcją, musimy również myśleć o sprzedaży.

— Czy miałbym możliwość prowadzenia jakichś prac w dziedzinie konstrukcji?

— To zależy tylko od pana. Będzie mógł pan dysponować całym sprzętem, który posiadamy, i realizować wszystkie swoje zamierzenia.

— Czy warsztatem również?

Curtis spojrzał na McBee'a. Główny inżynier odpowiedział z tak silnym akcentem irlandzkim, że z trudem zrozumiałem jego słowa.

— Oczywiście, oczywiście… naturalnie w rozsądnych granicach.

— Panowie, doszliśmy do porozumienia — powiedział wesoło Galloway. — Przepraszam na moment. Panie Davis, proszę nie opuszczać gabinetu, sfotografujemy pana z prototypem ,,Dziewczyny na posługi”.

Co też zrobili. Byłem zadowolony, że znowu widzę ten model, który zbudowałem własnymi rękoma, włożywszy weń mnóstwo wysiłku. Chciałem przekonać się, czy jeszcze działa, ale McBee nie pozwolił włączyć urządzenia — sądzę, że tak naprawdę to nie wierzył, iż potrafię je obsługiwać.

Cały marzec i kwiecień przeżyłem w Hired Girl jak we śnie. Miałem do dyspozycji wszelkie narzędzia badawcze, literaturę techniczną, niezastąpione katalogi firmowe, podręczną bibliotekę, ,,Kreślarza Ralpha” (wyrób Alladina, Hired Girl nie produkowała automatów kreślarskich, choć sama używała najlepszych, jakie były na rynku) i fachowe dyskusje z profesjonalistami — żyć nie umierać!

W najlepszej komitywie byłem z Chuckiem Freudenbergiem, zastępcą głównego inżyniera ds. konstrukcji. Moim zdaniem tylko Chuck był konstruktorem z prawdziwego zdarzenia, pozostali reprezentowali typ mechanika-naukowca o wielkich ambicjach. Osoba młodego inżyniera, według mnie, potwierdzała w całej rozciągłości słuszność starych poglądów na dobrego projektanta. Rzeczywiście, był on kimś więcej niż tylko absolwentem politechniki z dyplomem w kieszeni, a wspaniały szkocki akcent dodawał mu niewątpliwie uroku. Gdy skłoniłem go do szczerych zwierzeń, potwierdził moje zdanie na temat dzisiejszego stanu firmy.

— Mac właściwie nie lubi nowości, najchętniej robiłby wszystko tak jak jego dziadek.

— Skąd więc, u licha, wziął się na tym stanowisku?

Freudenberg nie znał szczegółów, ale podejrzewał, iż przed dwudziestu laty — ze względu na oszczędności — nastąpiła fuzja Hired Girl i przedsiębiorstwa, które produkowało automaty, wykorzystując moje patenty.

Przyjęto wspólną nazwę ,,Hired Girl”, McBee zaś był prawdopodobnie właścicielem kontrolnego pakietu akcji.

Chuck i ja mieliśmy zwyczaj spędzać wieczory przy piwie, dyskutując o tajnikach pracy konstruktorów, potrzebach zakładu i innych sprawach. Z początku wzbudzałem w nim ciekawość jako ,,śpioch”. Doszedłem już dawno do wniosku, że mnóstwo ludzi przejawia nienaturalne zainteresowanie hibernowanymi (jakby co najmniej byłi rarogami), dlatego rzadko przyznawałem się do trzydziestoletniego snu. Jednak Chuck fascynował się samym skokiem w czasie, a jego zainteresowanie było naturalną potrzebą człowieka, który chciał coś wiedzieć o dawno minionym świecie, żyjącym w moich wspomnieniach jak coś, co zdarzyło się zaledwie wczoraj.

Jego przyjaźń umożliwiła mi szybki powrót do społeczności nowoczesnych konstruktorów. Z anielską cierpliwością analizował projekty nowych urządzeń, którymi sypałem jak z rękawa, i studził mój zapał, kiedy przychodziłem do niego z czymś, co dawno już zostało urzeczywistnione.

Któregoś kwietniowego wieczoru rozwodziłem się na temat automatycznej sekretarki. Chuck po namyśle podniósł głowę.

— Dan, czy już zacząłeś pracować nad tym w naszej budzie?

— Co? Nie, jeszcze nie… Dlaczego pytasz?

— Czy podpisałeś umowę?

— Nie mam żadnej umowy. Curtis wpisał mnie na listę płac, Galloway obfotografował i najął jakiegoś pismaka, który zadawał mi idiotyczne pytania. To wszystko.

— Hmm… przyjacielu, radziłbym ci nie wychylać się z tym projektem, dopóki nie będziesz wiedział, na czym stoisz. To jest naprawdę dobry pomysł i sądzę, że masz szansę go zrealizować.

— Nie spojrzałem na sprawę z tego punktu widzenia.

— Zostaw to na jakiś czas. Wiesz, jaka jest nasza firma… Zarabia i produkuje solidne rzeczy. Ale wszystkie nowości z ostatnich pięciu lat pochodzą z licencji. Ja nie zdołam pokonać upartego konserwatyzmu McBee'a, ale ty możesz go obejść i załatwić wszystko z wielkim szefem. W każdym razie teraz nie rób nic… jeżeli nie chcesz, żeby firma zrobiła szmal na twojej naiwności i dała ci marne grosze.

Postąpiłem według jego rady. Kreśliłem dalej, ale wszystkie rysunki, które uważałem za dobre, spaliłem — miałem je w głowie, były mi już więc niepotrzebne. Nie czułem się winny, w końcu firma nie zaangażowała mnie jako konstruktora, płacili mi za rolę maskotki reklamowej. Kiedy moja reklamowa wartość spadnie do zera, otrzymam miesięczne wynagrodzenie, podziękowanie i wymówienie.

Ale wtedy będę już prawdziwym konstruktorem z opracowaną koncepcją własnej firmy i gdyby Chuckowi zbrzydła praca w Hired Girl, miał u mnie zaklepaną posadę.

Tymczasem Jack Galloway snuł wielkie plany o ogromnym reportażu w Life, nawiązującym do artykułu sprzed lat trzydziestu, który opisywał prototyp ,,Dziewczyny na posługi”. Jego zdaniem moja historia nie nadawała się do dzienników, lecz dla czasopism ogólnokrajowego zasięgu. Life co prawda nie połknął haczyka, ale Galloway sprzedał temat w kilku innych redakcjach i rozwinął szeroką kampanię reklamową.

Dostałem sporo listów od rozmaitych dziwaków — najciekawszy od faceta, który groził mi ogniem piekielnym za pokrzyżowanie boskiego planu wobec mojego losu. Wyrzuciłem je wszystkie, myśląc, że gdyby Bóg miał jakieś obiekcje co do mojego życia, nie dopuściłby do hibernacji. Poza listami nic nie niepokoiło mojej cichej egzystencji.

Jednak w czwartek 3 maja 2001 zadzwonił telefon.

— Ma pan na linii panią Schultz. Łączyć?

Panią Schultz? Do diabła, obiecałem podczas ostatniej rozmowy z Doughtym, że do niej zadzwonię. Ciągle jednak zwlekałem, ponieważ nie miałem najmniejszej chęci z nią rozmawiać. Byłem przekonany, że mam do czynienia z jedną z tych zwariowanych damulek, które uganiają się za hibermantami i pytają o wrażenia.

No dobrze, winien byłem Doughty'emu przynajmniej to, że nie odłożę słuchawki.

— Proszę.

— Czy pan Danny Davis?

Telefon w moim pokoju nie miał ekranu, więc mnie nie widziała.

— Przy telefonie. Pani nazywa się Schultz?

— Ach, Danny, kochanie, jak to wspaniale słyszeć znowu twój głos!

Nie odpowiedziałem od razu.

— Czyżbyś mnie nie poznał? — szczebiotała dalej. Oczywiście, że ją poznałem. To była Belle.

Загрузка...