W momencie gdy dotknął przycisku, chciałem zawołać, żeby tego nie robił. Było już jednak za późno; maszyneria została puszczona w ruch. W tej ostatniej chwili przemknęła mi przez głowę rozpaczliwa myśl, że właściwie nie chcę w tym uczestniczyć. Spaliłem za sobą wszystkie mosty i niemal doprowadziłem do ostateczności biednego starego człowieka, który mnie nigdy nie skrzywdził. Co gorsza, nie wiedziałem, w jakim poruszam się kierunku.
Najpierw poczułem ból pośladków. Sądzę, że upadek nie nastąpił z wysokości większej niż metr, ale nie byłem nań przygotowany i rąbnąłem o ziemię niczym worek ziemniaków.
Potem usłyszałem głos:
— Skąd pan się tu, do diabła, wziął?
Był to głos czterdziestoletniego łysego mężczyzny. Wysoki i dobrze zbudowany, stał przede mną, wziąwszy się pod boki. Wyglądał na inteligentnego i nie pozbawionego poczucia humoru biznesmena, którego ogarnęła wściekłość z powodu nagłego wtargnięcia jakiegoś intruza.
Usiadłem na żwirowej alejce posypanej igliwiem. Mężczyźnie towarzyszyła przystojna, młodsza od niego kobieta. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem bez słowa.
— Gdzie jestem? — zapytałem z głupia frant. Mogłem wprawdzie zapytać ,,Jaki mamy rok?”, ale zabrzmiałoby to jeszcze głupiej, tym bardziej że nie miałem wcale ochoty zbyt szybko się dowiedzieć. Wystarczył mi jeden rzut oka, żeby stwierdzić, iż na pewno nie znajdowałem się w roku 1970. I nie byłem również w roku 2001, kiedy w takich strojach paradowano na plażach. Wybrałem zły kierunek.
Opuściłem głowę i spojrzałem na siebie. Byłem ubrany. Czułem się trochę niezręcznie… po prostu nie na miejscu… Bo oni obydwoje nie mieli na sobie niczego, co przykrywałoby piękną opaleniznę. Nawet lepexu. I wcale nie wyglądali na zażenowanych tym faktem.
— Spokojnie, wszystko po kolei — powiedział mężczyzna. — Zadałem pytanie, skąd się pan tu wziął? — Spojrzał w górę. — Czyżby pan zostawił spadochron na drzewie? Jeśli tak, to po co pan tu lądował? Tablice przecież ostrzegają, że to teren prywatny i obcy nie mają prawa wstępu. A co ma znaczyć to karnawałowe przebranie?
Moim zdaniem byłem zupełnie w porządku — zwłaszcza biorąc pod uwagę ich goliznę. Ale nie odpowiedziałem. Inne czasy, inne obyczaje — wiedziałem, że będę miał kłopoty.
Kobieta położyła mu rękę na ramieniu.
— Zostaw go, John. I tak jest ciężko przestraszony. Pytająco spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na mnie.
— Hm, coś się panu stało? Spróbowałem wstać.
— Myślę, że nie. Skończy się prawdopodobnie na kilku siniakach. Przepraszam, jaki dziś mamy dzień?
— Proszę? Przecież jest pierwsza niedziela maja. Chyba trzeci. Prawda, Jenny?
— Tak, kochanie.
— Chwileczkę, zaraz wszystko wyjaśnię. Uderzyłem się mocno w głowę i jestem jakby zamroczony. Którego mamy dzisiaj? Cała data!
— Co?
Powinienem był trzymać język za zębami, dopóki nie sprawdzę tego gdzie indziej — w kalendarzu albo w gazecie.
Musiałem jednak wiedzieć to tu, w tej chwili, nie mogłem wytrzymać. Spytałem:
— Jaki mamy rok?
— Przyjacielu, to musiało być silne uderzenie. Jest rok 1970.
Olbrzymi kamień spadł mi z serca. Udało się! Udało! Mam dosyć czasu, aby wnieść poprawki do życiorysu.
— Dzięki — odetchnąłem. — Bardzo wam dziękuję. Nie możecie sobie wyobrazić, jak mi ulżyło.
Ponieważ mężczyzna ciągle jeszcze wyglądał na gotowego przywołać posiłki, dodałem nerwowo:
— Często zupełnie bez powodu miewam ataki amnezji. Kiedyś straciłem… całych pięć lat.
— Teraz rozumiem, że to może wyprowadzić człowieka z równowagi — przytaknął powoli. — Czuje się pan dość dobrze, by odpowiedzieć na moje pytania?
— Nie męcz go tak, kochanie — powstrzymała go cicho kobieta. — Wygląda na porządnego człowieka. Myślę, że jest trochę zagubiony.
— Zobaczymy. A zatem, panie?…
— Czuję się już okay. Przed chwilą byłem zupełnie skołowany.
— W porządku. Jakim cudem dostał się pan tutaj? Dlaczego jest pan tak ubrany?
— Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, jak tu trafiłem. W ogóle nie wiem, gdzie jestem. Te ataki łapią mnie tak nagle… A jeżeli chodzi o ubranie… lubię być ekscentryczny. Sądzę, że wy również…
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Rozumiem, że rodzaj naszego ubrania… czy jego brak… w innych okolicznościach wymagałby konkretnego wyjaśnienia. Jednak to pan nie pasuje do tego miejsca i to niezależnie od ubioru, natomiast my jak najbardziej. Znajdujemy się na terenie Klubu Nudystów w Denver.
John i Jenny Sutton należeli do tych ludzi, których nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Nawet w czasie trzęsienia ziemi nie zrezygnowaliby z popołudniowej herbaty z mlekiem. Johnowi nie wystarczyły moje wyjaśnienia i chętnie wziąłby mnie w krzyżowy ogień pytań, lecz Jenny w porę go powstrzymała. Opowiadałern w. koło historyjkę o ,,nagłych atakach utraty pamięci” i twierdziłem, iż moim ostatnim wspomnieniem jest wczorajszy wieczór w nowym Pałacu Browna w Denver. W końcu John stwierdził:
— W porządku, brzmi to wcale ciekawie i prawie zabawnie; chyba ktoś będzie jechał do Boulder, to podwiezie pana. Stamtąd autobusem dostanie się pan do Denver. — Jeszcze raz zerknął na mnie. — Jeżeli przyprowadzę pana do Klubu w takim stroju, ludzie mogą się mocno zdziwić.
— John… chyba byłoby prościej, gdybym się rozebrał?
Nie uczestniczyłem co prawda w żadnym obozie nudystów, ale spędziłem z Chuckiem parę weekendów w Santa Barbara i Laguna Beach, gdzie gołe ciało na plaży wyglądało zupełnie naturalnie.
Sutton przytaknął:
— Faktycznie, byłoby lepiej.
— Kochanie — odezwała się Jenny — czy on nie mógłby być naszym gościem?
— Mmm… tak, chyba tak. Moja najdroższa, bądź tak dobra i przejdź się do Klubu. Wspomnij dyskretnie, że oczekujemy gościa z… właściwie skąd pochodzisz, Danny?
— Z Kalifornii, z Los Angeles. Urodziłem się tam.
O mało co nie powiedziałem z ,,Wielkiego Los Angeles”, ale w porę ugryzłem się w język. Teatry już nie były zeroatrami.
— Z Los Angeles. To wystarczy, nazwiska nie muszą znać, tutaj nie używa się nazwisk. Kochanie, przedstaw rzecz tak, jakby była powszechnie znana. Wspomnij, że za pół godziny mamy się spotkać przy bramie. Wróć do nas i przynieś mi moją torbę podróżną.
— Po co, najmilszy?
— Żeby schować ten maskaradowy kostium. Rzuca się w oczy, nawet jeśli nosi go taki ekscentryk jak Danny.
Wstałem i schowałem się za krzaki, żeby tam zrzucić ubranie, bo Jenny Sutton jeszcze nie odeszła. Tłumaczyłem to wstydliwością, ale musiałem tak zrobić; nie mogłem rozebrać się przy nich i ujawnić dziesięciu kilogramów złotego drutu wartości 20 000 dolarów, którym owinąłem się podwójnie w pasie niczym pętlą i zawiązałem z przodu. Przypuszczam, że z tego szoku mogliby się nie pozbierać.
Kiedy zdjąłem już ubranie, zapakowałem w nie złoto i usiłowałem udawać, że całość waży tyle, ile same ciuchy. John Sutton rzucił wzrokiem na tobołek, ale nic nie powiedział. Zaproponował mi papierosa — nosił je na łańcuszku zawieszonym na szyi. Był to gatunek, z którym już dawno pożegnałem się na zawsze.
Zamachałem w powietrzu, żeby zapalić, co oczywiście nie nastąpiło, więc pozwoliłem, by John podał mi ogień.
— Teraz — powiedział spokojnie — kiedy jesteśmy sami, może pan przypomni sobie o czymś, o czym powinienem wiedzieć? Jeśli mam poręczyć za pana w Klubie, muszę przynajmniej upewnić się, że nie będę miał z tego powodu kłopotów.
Zaciągnąłem się mocno i dym podrażnił mi gardło.
— John, nie będzie żadnych kłopotów. Jest to ostatnia rzecz na świecie, której bym pragnął.
— Hm… też tak sądzę. Czyli wracamy do wersji — ,,nagłe ataki amnezji”?
Zacząłem zastanawiać się nad tą głupią sytuacją. Miał prawo wiedzieć, ale prawdopodobnie nie uwierzyłby mi, gdybym powiedział prawdę… ja przynajmniej na jego miejscu nabrałbym podejrzeń. Ale byłoby znacznie gorzej, gdyby jednak uwierzył. Podniósłby taki rwetes, że nie zdołałbym już zapanować nad sytuacją. Przypuszczam, że gdybym był całkowicie legalnym podróżnikiem w czasie, wykonującym zadanie ściśle naukowe, zależałoby mi, rzecz jasna, na jak najszerszej publicity. Mając jakiś nie do obalenia dowód prawdziwości mych słów, który pochodziłby z przyszłości, mógłbym domagać się potwierdzenia realności podróży w czasie poprzez badania doświadczalne.
Lecz w moim przypadku takie rozwiązanie odpadało. Byłem osobą prywatną, człowiekiem o nader wątpliwym pochodzeniu, który nie miał zamiaru zwracać na siebie i swoje magiczne sztuczki uwagi szerszego ogółu. Szukałem po prostu swoich drzwi do lata, w miarę możliwości w ciszy i spokoju.
— John, gdybym był z panem szczery i tak by mi pan nie uwierzył.
— Hmm… możliwe. Jednak widziałem, jak jakiś facet spada z jasnego nieba… i nie odnosi specjalnych obrażeń. Ma na sobie dziwne ubranie. Nie wie, gdzie jest i jaki mamy dzień. Danny, czytałem Charlesa Forta * jak większość ludzi. Nigdy bym nie przypuścił, że sam przeżyję coś takiego. Ale kiedy już byłem świadkiem takiego ewenementu, nie zadowolą mnie wyjaśnienia prymitywne jak karciana sztuczka.
— John, przed momentem użył pan terminologii i sformułowań charakterystycznych dla języka prawniczego. Jest pan prawnikiem?
— Tak, jestem. Dlaczego?
— Czy mógłby pan potraktować moje słowa jak informację zastrzeżoną?
— Hmm. Chce pan zostać moim klientem?
— Tak, jeżeli pragnie pan to tak nazwać. Prawdopodobnie będę potrzebował porady prawnej.
— Więc do dzieła, ta rozmowa zostanie między nami dwoma.
— W porządku. Jestem z przyszłości. Cofnąłem się w czasie.
Na moment jakby go zamurowało. Leżeliśmy wyciągnięci na słońcu, ja próbowałem się rozgrzać, a on żuł w zamyśleniu igły sosny.
— Ma pan rację — stwierdził wreszcie. — Nie wierzę. Zostańmy lepiej przy tych ,,atakach”.
— Wiedziałem, że pan nie uwierzy. Westchnął ciężko.
— Powiedziałbym raczej, że nie chcę wierzyć. Tak jak nie chcę wierzyć w duchy, reinkarnację i we wszystko, co ma związek z postrzeganiem pozazmysłowym. Lubię proste rzeczy, które rozumiem, i chyba nie odbiegam pod tym względem od normy. Tak więc moja pierwsza rada brzmi: niech pan zostanie przy pierwotnej wersji swojej opowieści i nikomu nic więcej nie mówi.
— To mi odpowiada.
— Proponuję również spalić ubranie. Znajdę coś dla pana. Czy będzie się palić?
— Nie najlepiej. Roztopi się.
— Ale buty może pan włożyć. Na ogół chodzimy w butach, a te pana ujdą w tłoku. Gdyby ktoś o nie pytał, proszę mówić, że są wykonane na zamówienie. Obuwie zdrowotne.
— To akurat prawda.
— W porządku. — Zanim zdążyłem mu przeszkodzić, zaczął rozpakowywać moje zawiniątko. — Chryste Panie! Danny, czy ta rzecz jest tym, na co wygląda?
— A na co wygląda?
— Na złoto.
— Bo to jest złoto.
— Skąd pan je wytrzasnął?
— Kupiłem.
Wziął drut do ręki, zbadał jego miękkość, jak się bada kit, a potem je podniósł.
— Do licha! Danny… niech pan mnie uważnie wysłucha. Zapytam o coś, a pan musi mi dać jednoznaczną odpowiedź, ponieważ nie potrzebuję klienta-oszusta. Takiemu nigdy nie pomogę. Nie chcę również brać udziału w jakimś przestępstwie. To złoto uzyskał pan legalnie?
— Tak.
— Być może nie zna pan przepisu o rezerwach złota z roku 1968?
— Znam. Nabyłem je legalnie i chcę je teraz sprzedać za dolary mennicy w Denver.
— Ma pan uprawnienia jubilerskie?
— Nie. John, powiedziałem panu czystą prawdę, może pan wierzyć lub nie. Tam, skąd przyszedłem, złoto leży zwyczajnie na półce w sklepie. Wiem, że nie mogę go zatrzymać, bo tego zabrania prawo. Co mi mogą zrobić, kiedy położę je na wagę w mennicy?
— Nic, właściwie nic… jeżeli będzie się pan trzymał teorii ,,ataków”. Ale mogą panu ,,uprzyjemnić życie”. — Spojrzał na złoto. — Sądzę, że powinien pan pobrudzić je gliną.
— To znaczy zakopać?
— Nie, tak daleko proszę się nie posuwać. Jeżeli jednak powiedział mi pan prawdę, lepiej twierdzić, że znalazł je pan w górach. Poszukiwacze złota trafiają tam czasami na jakieś złoża.
— Hm… jak pan uważa. Mnie to niewinne kłamstwo nie przeszkadza, bo według prawa złoto i tak należy do mnie.
— A mamy do czynienia z kłamstwem? Kiedy zobaczył pan po raz pierwszy to złoto? Proszę podać dokładnie dzień, w którym stał się pan jego właścicielem.
Spróbowałem się skupić. Było to w dniu odjazdu z Yumy, gdzieś w maju 2001 roku. Czyli przed dwoma tygodniami… No tak!
— Jeżeli pan stawia sprawę w ten sposób, drogi Johnie, najwcześniejsza data, którą sobie przypominam, jest datą dzisiejszą, trzeci maja 1970 roku.
Przytaknął.
— Więc znalazł je pan w górach.
Suttonowie siedzieli w Klubie do rana. Zostałem z nimi. Całe towarzystwo zachowywało się po przyjacielsku i okazywało minimalne wręcz zainteresowanie moimi prywatnymi sprawami. W każdym razie mniejsze niż ktokolwiek, z kim dotychczas się spotkałem. Później usłyszałem, że takie zachowanie należy do niepisanych zwyczajów obowiązujących członków klubów nudystycznych, lecz wtedy wydawali mi się najbardziej taktownymi i uprzejmymi ludźmi pod słońcem.
John i Jenny mieli własne pokoje. Ja spędziłem dwie noce w sypialni Klubu. Ponieważ porządnie zmarzłem, John pożyczył mi koszulę i dżinsy. Moje ubranie z cenną zawartością spoczywało spokojnie w torbie na dnie bagażnika samochodu — jaguar imperator był wystarczającym dowodem zamożności mojego nowego przyjaciela.
Zatrzymałem się u nich przez całą dobę i już we wtorek dysponowałem pewną sumą pieniędzy. Mojego złota miałem już nie ujrzeć, ale w ciągu kilku następnych tygodni otrzymałem od Johna dokładną równowartość w dolarach. Płacono jak za sztabki o tej samej wadze, z potrąceniem standardowych kosztów honorariów dla uprawnionych handlarzy złotem. Wiem, że John nie kontaktował się bezpośrednio z mennicą, bo po każdej transakcji przekazywał mi kwity z punktów skupu. Sam nie inkasował żadnej prowizji i nigdy nie proponował, że wtajemniczy mnie w szczegóły tych operacji.
Mnie również one nie interesowały. Z chwilą gdy otrzymałem gotówkę, wziąłem się ostro do pracy. Jeszcze tego samego dnia, we wtorek 5 maja 1970, objechałem z Jenny miasto i wynająłem mansardę w starej dzielnicy handlowej. Deska kreślarska, stół do pracy oraz wojskowe łóżko z demobilu — oto co stanowiło właściwie całe wyposażenie mojego nowego mieszkania. Prąd, gaz, bieżąca woda i toaleta (często nieczynna), wszystko to było na miejscu. Niczego więcej nie potrzebowałem, a musiałem przecież oszczędzać każdego centa.
Kreślić starą metodą za pomocą cyrkla i przykładnicy oznaczało stracić mnóstwo czasu, dlatego moim pierwszym posunięciem było zbudowanie ,,Kreślarza Ralpha”. ,,Uniwersalny Frank” zmienił się w ,,Proteusza Pita” * — wielofunkcyjny automat, zdolny zastąpić człowieka we wszystkich czynnościach, które zaprogramuje się w strukturach pamięciowych lamp Thorsena. Zdawałem sobie sprawę, że postać ,,Proteusza Pita” ulegnie z czasem wielu modyfikacjom, jego potomkowie zaś rozwiną się w całą armię wyspecjalizowanych robotów, ale chciałem zapewnić sobie jak najszersze zastrzeżenia patentowe.
Przy zgłoszeniu patentowym nie wymaga się przedstawienia modelu, wystarczą opisy i rysunki techniczne. Ja jednak potrzebowałem funkcjonujących prototypów, gotowych do pokazów, ponieważ z punktu widzenia handlu konieczne było, żeby automaty sprzedawały się same, żeby wykazywały swoją bezsporną praktyczność i niepodważalną oszczędność, którą narzucały wymagania przyszłej produkcji. Prototypy musiały nie tylko funkcjonować, ale również spełniać warunki korzystnych inwestycji — urząd patentowy przepełniony jest wynalazkami, które choć działają, z komercyjnego punktu widzenia są zupełnie bezwartościowe.
Praca postępowała zarazem szybko i powoli — szybko, bo doskonale wiedziałem, jak się do tego zabrać; powoli — ponieważ nie dysponowałem porządnym warsztatem i fachową pomocą. Zmuszony byłem wypożyczyć kilka małych obrabiarek, co w znakomity sposób przyspieszyło robotę. Pracowałem od śniadania aż do chwili krańcowego wyczerpania, i to przez siedem dni w tygodniu. Pozwalałem sobie na jeden tylko weekend w miesiącu, spędzałem go z Johnem i Jenny w ich Klubie. Pierwszego września oba modele sprawnie funkcjonowały i mogłem rozpocząć prace dokumentacyjne.
Nie miałem za wiele czasu, by dokądś chodzić, i dobrze, bo pewnego dnia, przy zakupie serwosilnika, natknąłem się na jednego faceta, którego znałem jeszcze z Kalifornii. Pozdrowił mnie, a ja mu odpowiedziałem bez zastanowienia.
— Hej, Dan! Dan Davis! Co za spotkanie. Byłem przekonany, że siedzisz w Mojave. Uścisnąłem mu dłoń.
— Krótka podróż służbowa, nic więcej. Za parę dni wracam.
— Ja wracam dzisiaj po południu. Zadzwonię do Milesa, że milo się z tobą rozmawiało. Przybrałem zakłopotaną minę — i nie bez powodu.
— Nie rób tego, proszę cię.
— Dlaczego nie! Czyżbyś miał z Milesem na pieńku? Nie pracujecie już razem?
— Nie, to nie to, Mort. Miles nie wie, że jestem tutaj.
Miałem polecieć do Albuquerque w interesach firmy, ale zboczyłem z trasy w całkiem prywatnej sprawie. Rozumiesz? Firma nie ma z tym nic wspólnego i wolałbym uniknąć rozmów na ten temat z Milesem.
— Kobieta, co?
— No… tak.
— Zamężna?
— Można tak powiedzieć.
Szturchnął mnie w bok i porozumiewawczo mrugnął okiem.
— Jasne. Staruszek Miles to zatwardziały purytanin, prawda? W porządku, nie pisnę ani słowa, a kiedyś może mi się zrewanżujesz. Jaka ona jest?
Chętnie utopiłbym cię w łyżce wody, pomyślałem, ty czwartorzędna ofiaro losu. Mort to typ bezczelnego komiwojażera, który więcej czasu poświęca podrywaniu kelnerek niż interesom firmy, a towar, którym handluje, jest taki sam jak on — obiecuje więcej, niż w rzeczywistości daje.
Zaprosiłem go jednak na drinka, poczęstowałem zmyślonymi opowiastkami o ,,zamężnej kobiecie” i wysłuchałem z kolei równie fikcyjnych historii miłosnych. W końcu spławiłem go z ulgą.
Przy innej okazji spróbowałem postawić drinka doktorowi Twitchellowi, ale bez powodzenia.
Usiadłem obok niego przy barze w jednym z drugstorów na Champa Street i dopiero odbicie w lustrze zdradziło, kto jest moim sąsiadem. W pierwszej chwili chciałem wleźć pod stół, by mnie nie zauważył.
Oprzytomniałem trochę po kilku sekundach i uświadomiłem sobie, że ze wszystkich ludzi żyjących w roku 1970 on jeden nie może przysporzyć mi kłopotów. Nie mogło się nic stać, ponieważ nic się nie stało… chciałem powiedzieć, że nic nie stanie… Nie… Przestałem szukać właściwego sformułowania i doszedłem do wniosku, że jeżeli podróże w czasie staną się w przyszłości czymś zwyczajnym, to angielska gramatyka będzie musiała wyposażyć się w cały szereg nowych, potrzebnych do uplasowania sytuacji minionych, czasów, przy których odmiana francuskich literackich i łacińskich czasów historycznych będzie prosta jak tabliczka mnożenia.
W każdym razie, czy w przeszłości, czy w przyszłości, Twitchell nie stwarzał zagrożenia. Mogłem spać spokojnie.
Przyglądałem się odbiciu jego twarzy i nurtowała mnie myśl, czy przypadkiem nie mylę się. Ale nie, Twitchell nie miał tak przeciętnego oblicza, jak moje. Ostre, znamionujące pewność siebie rysy, trochę aroganckie, ale zarazem regularne, mogły należeć nawet do Zeusa. Pamiętałem tę twarz, na której odbiło się piętno przeżyć, i nie miałem wątpliwości, kogo spotykam. Po plecach przeszedł mi dreszcz, kiedy uprzytomniłem sobie, jak Twitch będzie wyglądał za trzydzieści lat i jak paskudnie zachowam się w stosunku do niego. Postanowiłem mu to choć w części wynagrodzić.
Twitchell zorientował się, że przyglądam się jego lustrzanemu odbiciu i obrócił się ku mnie.
— Coś nie tak?
— Nie. Hm… pan jest doktorem Twitchellem, nieprawdaż? Z uniwersytetu?
— Tak, z Denver. Czy my się znamy?
Niewiele brakowało, żebym popełnił gafę, bo zapomniałem, że akurat w tym roku pracował na miejscowym uniwersytecie. Pamiętać fakty w obu kierunkach — to naprawdę nie jest proste.
— Nie, panie doktorze, ale pilnie uczęszczałem na pańskie wykłady. Chcę powiedzieć, że szczerze pana podziwiam.
Skrzywił usta w półuśmiechu, ale nie połknął przynęty. Z tego i z innych drobiazgów wywnioskowałem, że jeszcze nie rozwinęła się u niego zgubna potrzeba wysłuchiwania pochlebstw. Teraz jeszcze wierzył w swój geniusz i potrzebował tylko własnego uznania.
— Jest pan pewny, że nie pomylił mnie pan z jakąś gwiazdą filmową?
— Och, nie! Jest pan przecież doktorem Hubertem Twitchellem, wielkim fizykiem? Znowu zadrgał mu kącik ust.
— Powiedzmy raczej, że jestem fizykiem. Albo że staram się nim być.
Chwilę rozmawialiśmy, a ja starałem się podtrzymać rozmowę. Gdy skończył sandwicza, powiedziałem, że byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybym mógł go zaprosić na drinka. Pokręcił przecząco głową.
— Nie piję prawie wcale, a przed zmrokiem nigdy. Ale dziękuję, miło mi było pana poznać. Jeśli będzie pan kiedyś na uniwersytecie, proszę wstąpić do laboratorium.
Przyrzekłem, że to zrobię.
W czasie drugiego pobytu w roku 1970 nie popełniłem już większych gaf. W końcu znałem go od dawna, a większość ludzi, z którymi spotkania mogłem się obawiać, przebywała w Kalifornii. Postanowiłem, że gdy ujrzę kogoś znajomego, udam, że go nie poznaję, i jak najszybciej się oddalę — nie chciałem już ryzykować.
Ale drobiazgi również mogą sprawiać kłopoty. Jak na przykład wtedy, gdy z trudem zaciągałem zamek błyskawiczny, bo przyzwyczaiłem się do wygodniejszych i o wiele bardziej bezpiecznych zamknięć lepexu. Po trzech miesiącach nauczyłem się traktować lepex jako coś oczywistego. Teraz bardzo mi brakowało wielu takich właśnie drobiazgów. Na przykład golenie — musiałem znowu zacząć się g o 1 i ć! Raz się nawet przeziębiłem. Ten koszmarny upiór z przeszłości dopadł mnie, bo zapomniałem, że ubranie może przemoknąć na deszczu. Chciałbym, żeby ci wspaniali esteci, którzy wybrzydzają na postęp i ględzą o wspaniałościach przeszłości, znaleźli się tu razem ze mną. Talerze, na których stygły potrawy, koszule, które trzeba było prasować, lustra w łazience zachodzące parą właśnie wtedy, kiedy chcesz się w nich przejrzeć, cieknące nosy, brudy pod stopami i brudy w płucach. Przyzwyczaiłem się w roku 2000 do lepszych warunków życia i w roku 1970 czekało mnie wiele drobnych frustracji, dopóki znowu się we wszystkim nie połapałem.
Ale pies w końcu przyzwyczaja się do swoich pcheł i ja przyzwyczaiłem się również. Denver roku 1970 było osobliwym miejscem o delikatnym, staroświeckim kolorycie i bardzo się do niego przywiązałem. W niczym nie przypominało ugładzonego labiryntu Nowego Planu, jakim było (albo będzie), kiedy przyjechałem (albo przyjadę) tu z Yumy. Wciąż jeszcze mieszkały tu niespełna dwa miliony ludzi, wciąż jeszcze kursowały autobusy i inne pojazdy na wciąż jeszcze tych samych ulicach. Nie miałem najmniejszego kłopotu z odnalezieniem Colfax Avenue.
Denver przyzwyczajało się do faktu, że jest siedzibą rządu i czuło się w tej nowej roli dość niezręcznie, jak chłopiec w swym pierwszym garniturze. W duchu ciągle tęskniło za butami na wysokich obcasach i westernową wymową, choć jednocześnie doskonale wiedziało, że musi zmienić swe oblicze, stać się międzynarodową metropolią z ambasadami, szpiegami i restauracjami dla smakoszy. Miasto rozbudowywało się we wszystkich kierunkach, aby pomieścić urzędników, biznesmenów, ludzi z kontaktami, sekretarki-maszynistki i lokajów. Budynki wznoszono tak szybko, że za każdym razem istniało niebezpieczeństwo, iż we wnętrzu któregoś zamurują, na przykład krowę. Mimo że miasto sięgnęło jedynie parę mil za Aurorę na wschodzie, do Henderson na północy i Littleton na południu — wciąż było jeszcze dużo nie zabudowanych terenów. Oczywiście, na zachodzie miasto dotarło do gór i federalne instytucje wgryzały się tunelami w ich zbocza.
Lubiłem Denver w latach jego federalnego rozwoju. Ale straszliwie pragnąłem wrócić do moich czasów, do dwudziestego pierwszego wieku.
Problem zawsze tkwił w drobiazgach. Wstawiłem sobie nowe zęby, gdy tylko zatrudniono mnie w Hired Girl — było mnie na to stać. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będę miał do czynienia z technikiem dentystycznym. Ale w 1970 roku nie miałem pastylek zapobiegających próchnicy i zrobiła mi się w zębie dziura — bolesna, bo w przeciwnym razie nie zwróciłbym na nią uwagi. Poszedłem więc do dentysty. Słowo daję, zupełnie nie pomyślałem o tym, że zdębieje, kiedy zajrzy do moich ust. Zamrugał, poruszał lusterkiem i powiedział:
— Rany Julek! Kto był pańskim dentystą?
— O ho hahu hohi? Wyjął ręce z moich ust.
— Kto to zrobił? I jak?
— Co? Chodzi panu o moje zęby? O, to eksperymentalny zabieg, który przeprowadzono mi w… Indiach.
— Jak tego dokonali?
— Skąd mogę wiedzieć?
— Hmmm… Niech pan chwilę poczeka. Muszę zrobić kilka zdjęć.
Zaczął krzątać się wokół aparatury rentgenowskiej.
— O nie — zaprotestowałem. — Niech pan mi tylko wyleczy i załata czymś bolący ząb trzonowy, i wypuści mnie stąd.
— Ale…
— Przepraszam, doktorze, ale bardzo mi się spieszy.
Zrobił więc, o co go prosiłem, przerywając jedynie od czasu do czasu, aby obejrzeć moje zęby. Zapłaciłem gotówką i nie zostawiłem nazwiska. Myślę, że powinienem był mu pozwolić zrobić zdjęcia, ale maskowanie stało się moim odruchem. Nic by nie zaszkodziło, gdyby je sfotografował. Ani też nie pomogło. Prześwietlenie bowiem nie wykazałoby sposobu dokonania regeneracji, a ja bym mu nie powiedział.
Jeżeli chodzi o załatwianie spraw, to nie ma jak przeszłość.
Podczas gdy ja sam pociłem się szesnaście godzin na dobę nad ,,Kreślarzem Ralphem” i ,,Proteuszem Pitem”, wynajęci anonimowo za pośrednictwem prawniczej agencji Johna prywatni detektywi szperali w przeszłości Belle. Dałem im jej adres, numery rejestracyjne i model samochodu (z kierownicy idealnie zdejmuje się odciski palców) i stwierdziłem, że być może miała już kilku mężów i kontakty z policją. Zasięg poszukiwań musiałem znacznie ograniczyć ze względu na szczupłość kiesy.
Kiedy po dziesięciu dniach nie dostałem od nich żadnego sprawozdania, spisałem pieniądze na straty. Jednak kilka dni później do kancelarii Johna nadeszła gruba koperta.
Belle rzeczywiście miała bogatą przeszłość. Urodziła się sześć lat wcześniej, niż twierdziła, a zanim osiągnęła pełnoletność, zdążyła dwa razy wyjść za mąż. W pierwszym wypadku facet już miał żonę. Czy rozwiodła się z drugim, agencja nie zdołała ustalić.
Od tej pory zaliczyła co najmniej czterech mężów, chociaż jedno z małżeństw było zdecydowanie naciągane — próbowała nabrać ubezpieczalnię na wdowią rentę po żołnierzu, który zginął podczas wojny i w związku z tym nie mógł zaprotestować. Z jednym rozwiodła się (z jej winy), drugi zmarł śmiercią naturalną. Co do pozostałych, można było przypuszczać, że w dalszym ciągu byli jej ,,prawnymi małżonkami”.
Policyjna kartoteka Belle była obszerna i zajmująca. Wyrok za popełnione przestępstwa otrzymała tylko w Nebrasce. Zresztą zaraz wypuszczono ją warunkowo. Detektywi odkryli ten fakt na podstawie rejestru odcisków palców, ponieważ natychmiast po zwolnieniu zniknęła, zmieniła nazwisko i wykombinowała nowy numer polisy ubezpieczeniowej. Agencja zapytywała, czy ma zawiadomić o tym urzędy.
Od chwili gdy zapadł pierwszy i jedyny wyrok, minęło już dziewięć lat. W końcu to tylko słodka dziewczynka nabierająca ogłupiałych facetów i wyciągająca od nich forsę. Na własnej skórze przekonałem się, jak przykro jest być wystrychniętym na dudka, lecz przestępstwa Belle były raczej niewinne. Gdyby handlowała narkotykami, nie miałbym nad nią litości. Lecz w tej sytuacji…
Praca szła mi jak z kamienia i nim zdążyłem to sobie uświadomić, zaczął się już październik. Opisy rysunków miałem gotowe zaledwie w połowie, a zastrzeżeń patentowych nawet nie tknąłem. Jeszcze gorzej przedstawiała się sprawa wdrożenia do produkcji i późniejsza organizacja sprzedaży. Bez gotowych modeli nie mogłem ruszyć z miejsca. Nawet na to, żeby nawiązać jakieś korzystne kontakty handlowe, zabrakło mi czasu. Zaczynałem odnosić wrażenie, że popełniłem kardynalny błąd, prosząc doktora Twitchella o przemieszczenie o trzydzieści jeden lat i głupie trzy tygodnie, zamiast o co najmniej trzydzieści dwa lata. Nie doceniłem tempa upływu czasu, a przeceniłem swoje możliwości.
Do tej pory nie pochwaliłem się Suttonom swoimi zabawkami, oczywiście nie w obawie przed kradzieżą. Po prostu chciałem uniknąć gadaniny i zbytecznych rad, dopóki sprzęt nie będzie gotowy. W ostatnią sobotę września miałem jechać do Klubu, a ponieważ poprzedniego dnia pracowałem do późna w nocy, poranny terkot budzika był dla mnie torturą. Wyłączyłem tego sadystycznego bydlaka i Bogu dzięki, że do roku 2001 ludzie pozbyli się tych straszliwych urządzeń. Zwlokłem się z łóżka i zszedłem na dół do drugstoru, aby zatelefonować i wytłumaczyć im, że nie mogę jechać z powodu nawału pracy.
Jenny, która odebrała telefon, stwierdziła:
— Wziąłeś za duże tempo, Danny. Weekend na wsi dobrze ci zrobi.
— Nie mogę, Jenny. Jest mi bardzo przykro, ale muszę zostać.
Z drugiego aparatu odezwał się John.
— Co to za pomysły?
— Muszę skończyć robotę, John. Po prostu muszę. Pozdrów wszystkich ode mnie.
Wróciłem na górę, spaliłem kilka grzanek i przypaliłem parę jajek, by w końcu zasiąść przy ,,Kreślarzu Ralphie”.
Godzinę później usłyszałem pukanie do drzwi.
Jenny i John nie pojechali w góry. Ten weekend spędziliśmy razem w mieście, zademonstrowałem im oba automaty. ,,Ralph” nie zrobił na Jenny wielkiego wrażenia, ale ,,Proteusz Pit” wzbudził jej niekłamany podziw. Sama korzystała z pomocy ,,Dziewczyny na posługi”, modelu II, zatem mogła oba modele porównać.
,,Kreślarz Ralph” zainteresował natomiast Johna, który zdawał sobie sprawę z nowatorstwa tego urządzenia. Kiedy pokazałem mu, jak robot umie podrobić mój podpis, mój własny podpis, otworzył szeroko oczy.
— Przyjacielu, tysiące kreślarzy straci przez ciebie pracę.
— Nie ma obaw. Ten kraj cierpi na coraz większy z każdym rokiem niedostatek utalentowanych konstruktorów. Moja zabawka wypełni to puste miejsce. Następne pokolenie zobaczy ją u każdego konstruktora i architekta w całym kraju. Bez niej będą tak bezradni, jak współczesny mechanik bez elektrycznych urządzeń.
— Mówisz w taki sposób, jakbyś to wiedział na pewno.
— Bo wiem.
Spojrzał na ,,Proteusza Pita” — poleciłem mu, żeby sprzątnął stół — i znów na ,,Kreślarza Ralpha”.
— Danny… czasami mam wrażenie, że wtedy powiedziałeś mi prawdę… wiesz, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz…
Wzruszyłem ramionami.
— Tak, mówiłem prawdę. A w końcu… czy to ważne?
— Chyba nie. Co chcesz zrobić z tymi urządzeniami? Zachmurzyłem się.
— W tym tkwi problem, John. Jestem dobrym konstruktorem i w razie potrzeby nie gorszym mechanikiem. Natomiast nie mam żyłki handlowej. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Czy zajmowałeś się może prawem patentowym?
— Już ci to mówiłem. To praca dla specjalisty.
— Nie znasz kogoś solidnego, takiego, co to nie wypadł sroce spod ogona? Doprowadziłem pracę do momentu, kiedy muszę skorzystać z jego usług. Muszę ponadto założyć korporację, która dopilnowałaby załatwienia wszystkich tych spraw i dbała o moje interesy. Mam na to niewiele czasu, ciągle mi go brak.
— Dlaczego?
— Wracam, skąd przyszedłem.
Usiadł i przez dłuższą chwilę milczał. W końcu zapytał:
— Ile czasu ci zostało?
— Hm, chyba dziesięć tygodni. Dziesięć tygodni licząc od przyszłego czwartku.
Spojrzał na obydwa automaty i potem znowu na mnie.
— Powinieneś raczej zmienić plany. Powiedziałbym, że masz przed sobą pracy na dziesięć miesięcy, nie tygodni. A nawet wtedy nie zaczniesz jeszcze produkcji — jeśli będziesz miał szczęście, przygotujesz tylko wszystko do jej rozpoczęcia.
— Nie mogę, John.
— Chyba masz rację.
— Chcę przez to powiedzieć, że nie mogę zmienić swoich planów. To przerasta moje siły… teraz.
Ukryłem twarz w dłoniach. Byłem śmiertelnie zmęczony — spałem niecałe pięć godzin, co dokładnie pokrywało się ze średnią ostatnich dni. W tym stanie byłem prawie gotów uwierzyć w ,,nieodwracalność losu” — można buntować się przeciw niemu, ale nie można go zmienić.
Podniosłem głowę.
— A może ty byś się tym zajął?
— Co?! To znaczy czym?
— Wszystkim. Moja rola już skończona.
— To poważna propozycja, Dan. Mógłbym cię bezkarnie wyrolować, chyba zdajesz sobie z tego sprawę? A ten interes może być kopalnią złota.
— To będzie kopalnia złota, wierz mi.
— Dlaczego więc miałbyś mieć do mnie zaufanie? Czy nie byłoby korzystniej, gdybyś mi zaproponował zwykłe, płatne stanowisko radcy prawnego?
Zacząłem nad tym rozmyślać, aż rozbolała mnie głowa. Raz już wybrałem sobie wspólnika… ale, do diabła, niezależnie od tego, ile razy sparzysz sobie palce, trzeba wierzyć ludziom. Inaczej człowiek staje się pustelnikiem, który zawsze sypia z jednym okiem otwartym. Nigdy nie jest się stuprocentowo bezpiec7nym… już samo ,,żyć” oznacza straszliwe i… w końcu śmiertelne niebezpieczeństwo.
— Do licha, John, przecież znasz odpowiedź na to pytanie. Ty mi uwierzyłeś. Teraz znów potrzebuję twojej pomocy. Pomożesz mi?
— Oczywiście, że ci pomoże — wtrąciła spokojnie Jenny — choć nie słyszałam, o czym mówiliście. Danny, czy on umie również zmywać naczynia? Wszystkie naczynia w twoim zlewie są brudne.
— Co, Jenny? No wiesz… oczywiście, że tak.
— Więc mu powiedz, żeby to zrobił. Chciałabym zobaczyć.
— Hm, nie ma jeszcze takiego programu, ale jeśli chcesz, to się tym zajmę. Cała robota potrwa kilka godzin, jeśli mam to zrobić porządnie, ale gdy skończę, będziesz miała gwarancję, że nigdy już tego nie zapomni. W tej chwili jednak… rozumiesz, zmywanie to praca, przy której należy kierować się rozumem, nie tak prosta jak murarka czy prowadzenie ciężarówki.
— No nie! Strasznie się cieszę, że choć jeden mężczyzna umie docenić trudy prac domowych. Słyszałeś, co mówił, kochanie? Danny, nie marnuj czasu na to programowanie, zmyję sama. — Rozejrzała się wokół. — Jeśli mam być szczera, wygląda tu jak w chlewiku.
Jakoś nie wpadłem na to, żeby ,,Proteusz Pit” pracował dla mnie. Przez cały czas głowiłem się, w jaki sposób mógłby pracować dla innych i wykonywać czynności, które dałyby się handlowo wykorzystać, a sam zgarniałem kurz do kąta albo go po prostu ignorowałem.
Teraz zacząłem uczyć go tych prac domowych, w których kiedyś specjalizował się ,,Uniwersalny Frank”. Nie miałem żadnych kłopotów, bo pojemność pamięci ,,Pita” była trzykrotnie większa niż jego poprzednika.
Mogłem się temu całkowicie poświęcić, gdyż John zabrał się już do roboty.
Jenny na maszynie wystukiwała opisy, a John wynajął prawnika-specjalistę od prawa patentowego, który pomagał nam w formułowaniu zastrzeżeń. Nie mam pojęcia, czy John płacił mu gotówką, czy udziałami, nigdy go o to nie pytałem. Zostawiłem mu wolną rękę we wszystkim, nawet w ustalaniu wysokości udziałów. Zyskałem w ten sposób czas na pracę, a poza tym liczyłem na to, że mogąc decydować osobiście o takich sprawach, nie ulegnie pokusie jak Miles. Prawdę powiedziawszy, w ogóle mi na tym nie zależało — pieniądze same w sobie nie są ważne. Albo John i Jenny są tacy, za jakich ich uważam, albo z miejsca wynoszę się do jaskini i zostaję pustelnikiem.
Upierałem się tylko przy dwu rzeczach.
— John, myślę, że nasza firma powinna nazywać się ,,Alladin Autoengineering Corporation”.
— Nie brzmi to zbyt górnolotnie? Czy nie byłoby lepiej ,,Davis i Sutton”?
— Musi tak być, jak mówię, John.
— Naprawdę? Czy i w tym wypadku jesteś jasnowidzem?
— Całkiem możliwe. Jako znaczek firmowy przyjmiemy rysunek Aladyna pocierającego lampę, i dżina górującego nad chłopcem. Naszkicuję ci go z grubsza. I jeszcze jedna sprawa. Główna Kancelaria musi znajdować się w Los Angeles.
— Co? Czy to aby nie za dużo, jeżeli oczywiście obstajesz przy tym, żebym to ja prowadził firmę. Co ci się nie podoba w Denver?
— Denver to fajne miasto, ale dla naszej fabryki nie najlepsze miejsce. Wybierz jakikolwiek dobry teren w tym rejonie, a przekonasz się, że zostanie zajęty przez władze federalne, a ty będziesz musiał zaczynać wszystko od nowa. Poza tym brak tu fachowej siły roboczej, surowce dowozi się przez całą równinę, a materiały budowlane dostaniesz tylko na półoficjalnym rynku. Natomiast Los Angeles ma nieograniczone zasoby kwalifikowanych robotników i inżynierów i wciąż napływają nowi. Los Angeles to wielki nadmorski port. Los Angeles jest…
— A co ze smogiem? Nie jest godny wzmianki?
— Uporają się z tym problemem znacznie szybciej, niż myślisz. Wierz mi. Zresztą, czy nie zauważyłeś, że Denver zaczyna dorabiać się własnego smogu?
— Nie tak szybko. Dałeś mi jasno do zrozumienia, że to ja będę musiał kierować całą firmą, a ty znikniesz z osobistych powodów. W porządku, zgadzam się. Czy nie uważasz, że powinienem mieć chociaż możliwość wyboru warunków pracy?
— Tak być musi, John.
— Dan, kto ma wszystkie klepki w porządku i kto mieszka w Kolorado, nie przeprowadzi się do Kalifornii. Służyłem tam w wojsku, więc trochę znam teren i ludzi. Spójrz na Jenny: urodziła się w Kalifornii, co do dzisiaj wstydliwie ukrywa. Za nic w świecie nie zmusiłbyś jej do powrotu. Tutaj mamy zimy, zmienne pory roku, zdrowe górskie powietrze, wspaniałe…
— Nie, wcale nie twierdzę, że nikt nigdy by mnie tam nie zaciągnął. — Jenny podniosła głowę znad robótki na drutach.
— Co mówisz, kochanie?
Jenny nigdy nie wtrącała się do rozmowy, jeśli nie miała nic do powiedzenia. Teraz odłożyła druty, co nieomylnie wskazywało, że poważnie potraktowała temat.
— Gdybyśmy się tam przeprowadzili, najmilszy, moglibyśmy wstąpić do Oakdale Club. Można tam się kąpać przez cały rok. Przyszło mi to do głowy podczas ostatniego weekendu, kiedy zobaczyłam lód na basenie w Boulder.
Zostałem z nimi do ostatniej prawie minuty — do wieczoru 2 grudnia 1970 roku. Byłem zmuszony pożyczyć od Johna trzy tysiące dolarów (podzespoły osiągnęły koszmarnie wysokie ceny) i zaproponowałem mu jako poręczenie zapis hipoteczny na moje akcje. Poczekał, aż go podpiszę, a następnie podarł na kawałki i wrzucił do kosza.
— Gdy wrócisz, to mi je oddasz.
— To będzie trwało trzydzieści lat, John.
— Tak długo?
Zastanowiłem się. Nie nalegał nigdy, bym opowiedział mu całą tę zwariowaną historię, ale uznałem, że teraz nadszedł czas wyjaśnień.
— Zbudźmy Jenny. Ma także prawo to usłyszeć.
— Hmm… nie. Pozwólmy jej spać, dopóki nie przyjdzie czas pożegnania. Jenny należy do ludzi, którzy nie przejmują się niczym, Dan. Jak jej się podobasz, nie zależy jej na tym, kim jesteś lub skąd przyszedłeś. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, opowiem jej to kiedy indziej.
— Jak chcesz.
Słuchał cierpliwie, przerywając tylko, gdy nalewał mi oranżadę, a sobie alkohol. Doprowadziłem opowiadanie do momentu swojego upadku na górskie zbocze w Boulder i zamilkłem.
— To wszystko. Jedno jest tylko dla mnie niezrozumiałe. Oglądałem to miejsce wielokrotnie i doszedłem do wniosku, że spadłem z wysokości nie większej niż pół metra. Gdyby pogłębiono wykop pod budynek laboratorium — to znaczy chciałem powiedzieć, ,,gdyby miano w przyszłości wykopać głębszy fundament”, zostałbym pogrzebany za życia. Prawdopodobnie zabiłbym i was — jeżeli nie wysadziłoby to w powietrze całego okręgu. Nie wiem, co się właściwie stanie, kiedy fala zamieni się w masę tam, gdzie jest już inna masa. John palił w milczeniu.
— Więc co? — zapytałem. — Co o tym sądzisz?
— Danny, opowiadałeś mi sporo o tym, jak będzie wyglądać Los Angeles, Wielkie Los Angeles. Powiem ci, co o tym sądzę, kiedy przekonam się, że twoja relacja była dokładna.
— Była dokładna, mogłem tylko pominąć mało ważne szczegóły.
— Hmm… rzeczywiście brzmi to logicznie. Między nami mówiąc, jesteś najsympatyczniejszym szaleńcem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nie, żebyś był złym konstruktorem… albo złym przyjacielem. Podobasz mi się, chłopie. Kupię ci na święta nowy kaftan bezpieczeństwa.
— Jeśli chcesz brać to w ten sposób.
— Nie mam innego wyjścia. Alternatywą jest tylko mój obłęd… co znaczyłoby, że Jenny czekają spore kłopoty… — Spojrzał na zegarek. — Powinniśmy ją już obudzić. Óskalpowałaby mnie, gdybym pozwolił ci odejść bez pożegnania.
— Nie sądzę…
Odwieźli mnie na międzynarodowe lotnisko, a Jenny pocałowała mnie na pożegnanie. Złapałem samolot do Los Angeles o jedenastej.