Samochód stał na parkingu przy placu Pershinga. Wrzuciłem kilka monet do parkometru, nastawiłem sterowanie na zachodnią wylotową, wyjąłem Pita, ułożyłem go na siedzeniu, po czym sam wyciągnąłem się wygodnie. Przynajmniej taki miałem zamiar. W Los Angeles samochody pędziły zbyt szybko, bym mógł czuć się pewnie przy automatycznym kierowcy. Z chęcią zmieniłbym całą instalację — tak naprawdę wcale nie była nowoczesna i niezawodna. Kiedy dojeżdżaliśmy do Western Avenue, mogłem już wrócić na ręczne sterowanie. Byłem cały w nerwach i miałem cholerną ochotę wpaść gdzieś na jednego.
— Pit, widzę prawdziwą oazę.
— Mrrr?
— Tuż przed nami.
Gdy szukałem miejsca do zaparkowania — Los Angeles nie musi bać się inwazji, ponieważ najeźdźcy nie mieliby gdzie zaparkować — przypomniałem sobie polecenie doktora, że wara mi od alkoholu. Przez dobrą chwilę zastanawiałem się nad tym, co może mi pan doktor zrobić i w jaki sposób może sprawdzić, czy zachowałem abstynencję przez 24 godziny. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że kiedyś wpadł mi w ręce fachowy artykuł na ten temat, ale przejrzałem go po łepkach, bo nie wchodził w zakres moich ówczesnych zainteresowań. Do licha, ten doktorek był naprawdę zdolny udaremnić mi długi zimny sen. Lepiej grać na pewniaka i dać sobie spokój z piciem.
— Teraz? — zapytał Pit.
— Za moment. Dalej znajdziemy jakiś zajazd.
Nagle uświadomiłem sobie, że właściwie w ogóle nie chce mi się pić, tylko jeść i spać. Doktorek miał rację — byłem trzeźwiejszy i czułem się lepiej niż przez wszystkie poprzednie tygodnie. W tym zastrzyku może była tylko witamina B, ale — cokolwiek to było — miało piorunujące działanie.
Znaleźliśmy przyzwoity bar. Zamówiłem kurczaka dla siebie i (ćwierćkilogramowego) hamburgera z odrobiną mleka dla Pita. Zanim podano, wyskoczyliśmy na krótką przechadzkę.
W takich przydrożnych restauracjach jadaliśmy często, ponieważ nie musiałem przemycać Pita do środka i z powrotem. Po pół godzinie wyprowadziłem samochód z ruchliwego kręgu pojazdów, zatrzymałem się, zapaliłem papierosa, podrapałem Pita pod brodą i zamyśliłem się.
Dan, miły chłopcze, ten doktor miał rację: masz szczerą chęć utopić siebie i swoje kłopoty w butelce. Ten twój spiczasty łeb może by tam wszedł, ale dla ramion szyjka na pewno będzie za wąska. Teraz jesteś zupełnie trzeźwy, brzuch masz pełny i po raz pierwszy od kilku tygodni dobrze trawisz. Czujesz się znacznie lepiej.
I co dalej? Czyżby doktor miał rację również we wszystkich innych sprawach? Czyżbyś był tylko zapłakanym dzieciakiem? Nie masz odwagi zmierzyć się z czymś, co ci się nie powiodło? Dlaczego postępujesz tak a nie inaczej? Zachciewa ci się przygody? Czy próbujesz uciec sam przed sobą i chowasz głowę w piasek jak struś?
Ale ja chcę to zrobić, przekonywałem sam siebie, rok 2000 wart jest zachodu!
W porządku, zrób to, nie zostawiaj jednak nie załatwionych spraw!
Oczywiście, oczywiście! — tylko jak mam je załatwić?
Już nie pożądam Belle. Po tym, co zrobiła, całkiem mi obrzydła. A jakie mam inne wyjście? Oskarżyć i podać ich do sądu? Nie bądź durniem, nie masz żadnych dowodów — a poza tym tego rodzaju sprawy wygrywają na ogół prawnicy, a nie ich interesanci. Pit zamruczał.
Spojrzałem z góry na jego pokryty bliznami, nieforemny łepek. Kot nie wniósłby nigdy na nikogo skargi do sądu. On to załatwiał inaczej. Kiedy nie podobały mu się przystrzyżone faworyty któregoś z pobratymców, wychodził z nim na dwór i tam walczył jak kocur z kocurem.
— Masz chyba rację, Pit. Odwiedzę naszego przyjaciela Milesa, urwę mu łapę i będę tłukł go tak długo, aż wykrztusi z siebie to, co wie. Sen może jeszcze trochę poczekać. Najpierw musimy się dowiedzieć, czyj to był pomysł, żeby nas tak wymanewrować.
Szybko znalazłem budkę telefoniczną i zadzwoniłem do Milesa. Poprosiłem, żeby czekał na mnie w domu.
Ojciec dał mi imiona Daniel Boone. Był to dla niego jeden ze sposobów głoszenia zasady wolności osobistej i niezależności. Urodziłem się w roku 1940, w czasie gdy wszem i wobec oznajmiono, że padł mit jednostki jako podstawy społeczeństwa, a przyszłość należy do przeciętnego obywatela. Tata nie chciał temu dać wiary i dlatego moje imiona były wyrazem jego krnąbrnego oporu wobec nowych idei. Zmarł w Północnej Korei wskutek prania mózgu, gdyż nieopatrznie usiłował udowodnić swoją tezę do samego końca.
Gdy wybuchła Sześciotygodniowa Wojna, miałem dyplom inżyniera mechanika w kieszeni i byłem w wojsku. Nie próbowałem wykorzystać tytułu naukowego, aby uzyskać stopień oficerski, ponieważ wśród cech odziedziczonych po ojcu znalazły się nieodparta chęć pozostania panem samego siebie, pogarda dla wydawania rozkazów i wstręt przed ich wykonywaniem. Słowem, moim zamiarem było odsłużyć co trzeba, i trzymać się z daleka od tej instytucji.
Kiedy zimna wojna rozgorzała na dobre, stacjonowałem jako technik w randze sierżanta w Ośrodku Zbrojeniowym Sandia w Nowym Meksyku. Ładowałem atomy do bomb atomowych i snułem projekty przyszłego życia w cywilu.
W dniu gdy Sandia zniknęła z powierzchni ziemi, załatwiałem świeżą dostawę tej ohydy w Dallas. Chmura radioaktywna poszybowała ku Oklahoma City, więc przeżyłem i mogłem korzystać z przywilejów kombatanta.
Pit przeżył dzięki podobnemu przypadkowi. Miałem kumpla, Milesa Gentry'ego, rezerwistę powołanego do służby czynnej. Ożenił się z wdową z dzieckiem, która zmarła, gdy został ponownie wcielony do wojska. Mieszkał niedaleko koszar w Albuquerque, kątem u dalekiej rodziny, by jego przybrana córka Frederica miała jakiś dom. Mała Ricky (nigdy nie nazywaliśmy jej Frederiką) troszczyła się o Pita. Dzięki kociej bogini Bubastis, Miles, Ricky i Pit wyjechali podczas tego strasznego weekendu na urlop — Ricky wzięła ze sobą Pita, który nie mógł jechać ze mną do Dallas.
Fakt, iż mieliśmy ukryte dywizje w Thule i w kilku innych miejscach, gdzie nikt ich się nie spodziewał, zaskoczył mnie tak samo jak innych. Już od lat trzydziestych było wiadomo, że można ochłodzić ludzkie ciało do temperatury, w której ustają prawie wszystkie czynności życiowe. Do Sześciotygodniowej Wojny stanowiło to tylko ciekawostkę laboratoryjną lub ostateczną formę terapii. Wojskowym laboratoriom wystarczy dać odpowiednich ludzi i pieniądze, a wyniki przyjdą w odpowiednim czasie. Trzeba jedynie wyasygnować kolejny miliard, zatrudnić armię naukowców i oczekiwać, aż w niewiarygodny, niemożliwy i nieefektywny sposób pojawi się odpowiedź. Stagnacja, zimny sen, hipotermia, zwolniony metabolizm… mówcie co chcecie, a pracujące na tyłach zespoły badawcze znalazły metodę wkładania do lodówek ludzkich konserw i opracowały system wykorzystania tych mrożonek w razie potrzeby. Obiekt doświadczenia zostaje nakarmiony narkotykami, zahipnotyzowany, oziębiony i utrzymywany w temperaturze czterech stopni Celsjusza, co odpowiada maksymalnej gęstości wody nie przechodzącej w stan stały. Gdy konieczny jest jego powrót do normalnego życia, za pomocą diatermii i posthipnotycznych bodźców można to zrobić w dziesięć minut (w Nome dowiedli, że wystarczy siedem), ale wtedy tkanki starzeją się w przyspieszonym tempie, co czasami powoduje nieodwracalne zmiany psychiczne. Dlatego zalecany czas ,,wskrzeszania” nie powinien być krótszy niż dwie godziny. Szybsza metoda określana jest przez profesjonalistów mianem ,,wkalkulowanego ryzyka”.
Całe przedsięwzięcie było dosyć ryzykowne, ale pozwoliło nam wygrać wojnę, a Milesowi i mnie założyć firmę mniej więcej w tym samym czasie, gdy ubezpieczalnie zaczęły sprzedawać zimny sen.
Na pustyni Mojave zorganizowaliśmy w odkupionym od lotnictwa wojskowego budynku małą fabryczkę i wykorzystując mój talent techniczny oraz prawniczo-handlowe doświadczenie Milesa, wspólnym wysiłkiem zaczęliśmy produkować ,,Dziewczynę na posługi”. A ściśle mówiąc, to ja wynalazłem ,,Dziewczynę na posługi” oraz wszystkich jej krewnych, ,,Czyściocha Williego” i innych, choć moje nazwisko nie figuruje na żadnym z dokumentów patentowych.
Podczas służby w wojsku zastanawiałem się ciągle, co może robić inżynier mechanik. Pracować dla firm takich jak Standard Oil, du Pont albo General Motors? Za trzydzieści lat urządzą mu wieczorek pożegnalny i wyślą na emeryturę. Nigdy nie zabraknie mu na obiad lub kolację, mnóstwo czasu spędzi w firmowych samolotach, ale nigdy nie będzie panem samego siebie.
Może też pójść na posadę państwową — dobra pensja na początek, dobra emerytura, żadnych kłopotów, trzydzieści dni urlopu rocznie i mnóstwo innych plusów. Tylko że ja właśnie skończyłem taki długi państwowy urlop i chciałem stać się niezależny. Czyżby mechanik był skazany na sześć milionów godzin pracy do momentu wypuszczenia pierwszego modelu na rynek? Ford i bracia Wright zaczynali w warsztacie rowerowym, nie mając wielkiego kapitału. Ludzie twierdzili, że te czasy dawno już minęły, ale ja w to nie wierzyłem.
Automatyzacja rozwijała się w szalonym tempie — linie chemiczno technologiczne, które wymagały obsługi dwóch kontrolerów i jednego konserwatora; urządzenia, które w jednym mieście wypuszczały bilet, a w sześciu innych stemplowały go i sprzedawały; stalowe krety, drążące węgiel na oczach spokojnie przyglądających się chłopców z United Mine Workers. Dopóki byłem na liście wypłat Wuja Sama, postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o nowoczesnej elektronice, technice, łączności i cybernetyce w zakresie dozwolonym przez moją kartę weryfikacyjną ,,Q”.
Co zostanie poddane automatyzacji na szarym końcu?
Odpowiedź: gospodarstwo domowe. Celowo nie próbowałem stworzyć w pełni ,,naukowego” gospodarstwa. Kobietom to nie odpowiadało, im w zupełności wystarczała lepiej wypolerowana jaskinia. Panie domu zawsze skarżyły się na problemy ze służbą i to nawet w czasach, gdy służący stali się gatunkiem spotykanym równie często jak mastodonty. Właściwie nie znałem gospodyni, która nie miałaby w sobie czegoś z niewolnicy, i wszystkie prawdopodobnie myślały, że nie można się obejść bez pucułowatej wiejskiej dziewczyny, wdzięcznej za możliwość czternastogodzinnego szorowania podłogi, żywiącej się resztkami obiadu, zadowolonej z pensji, która nie zadowoliłaby nawet pomocnika instalatora.
Dlatego też nazwałem swoje monstrum ,,Dziewczyną na posługi” — nazwa sugerowała półniewolnicę, dziewczynę przybyłą nie wiadomo skąd, taką, którą kiedyś dyrygowała babcia.
W rzeczywistości był to ulepszony odkurzacz; chcieliśmy sprzedawać go po cenie konkurencyjnej dla standardowych elektroluksów.
,,Dziewczyna na posługi” (pierwszy model, nie ten półinteligentny robot, produkowany przez nas znacznie później) musiała jedynie czyścić podłogi… jakiekolwiek podłogi, przez cały dzień, bez nadzoru. A jak dotąd nie ma nigdzie takiej podłogi, która nie wymagałaby czyszczenia.
,,Dziewczyna” zamiatała, wycierała, odkurzała lub polerowała — wszystko według polecenia zakodowanego w pamięci. Podnosiła z podłogi wszelkie przedmioty większe niż główka od szpilki i umieszczała na górnej części swojej obudowy, tak by ktoś mądrzejszy od niej zdecydował, czy znalezioną rzecz schować, czy wyrzucić. Cały dzień cicho kręciła się po pokojach, szukając brudu czujnikami optycznymi, którym nic nie mogło umknąć; ślizgała się po czystych parkietach w nie kończącym się poszukiwaniu brudnych. Kiedy natknęła się na ludzi, uciekała jak dobrze wyszkolona służąca, dopóki nie podeszła do niej właścicielka i nie ustawiła odpowiedniego przełącznika, pozwalającego biedaczce kontynuować pracę. Pod wieczór wracała zawsze na swoje ,,posłanie” i tam błyskawicznie ładowała akumulatory — póki nie zainstalowaliśmy w niej wiecznej baterii.
Między pierwszym modelem ,,Dziewczyny na posługi” a odkurzaczem nie istniało wiele różnic. Jednak główna zaleta — to, że robot sprzątał bez nadzoru — wystarczyła, byśmy znaleźli nabywców.
Podstawowy schemat oparłem na idei ,,elektrycznego żółwia”, o którym wygrzebałem artykuł z końca lat czterdziestych w Scientific American. Obwód pamięciowy skopiowałem z mózgu zdalnie sterowanej strzały (ściśle tajne zabawki nie podlegają prawu patentowemu), a urządzenia czyszczące i procesy łączenia wybrałem z całej masy różnych rzeczy, od froterki do podłóg wojskowych szpitali, przez automat na oranżadę, po ,,rękę” używaną w fabrykach atomowych do chwytania wszystkiego co ,,gorące”. Nie było w tym nic rewelacyjnego, oryginalny był tylko sposób, który połączył te wszystkie elementy. Ta ,,iskra geniuszu”, której wymagają nasze przepisy, polegała jedynie na znalezieniu właściwego specjalisty od praw patentowych.
Niepowtarzalność naszego wyrobu wynikała z techniki produkcji; cały robot mógł być wykonany ze standardowych elementów, zamówionych według katalogu Sweeta — z wyjątkiem dwóch trójwymiarowych woreczków i jednego obwodu scalonego. Jego produkcję powierzyliśmy innej firmie, natomiast sami zajęliśmy się wytwarzaniem woreczków w szopie, zwanej szumnie ,,fabryką”, wyposażonej w automaty z wojskowego demobilu.
Na początku uruchomiliśmy razem — Miles i ja — całą linię montażowi, od śrubek aż po oczyszczacz powierzchni. Prototyp kosztował 4317 dolarów i 9 centów, pierwsza setka niewiele ponad 39 dolarów za sztukę, a sprzedawaliśmy je po 60 dolarów domowi towarowemu w Los Angeles, który podwyższał cenę do 85 dolarów. Pierwszą partię zresztą musieliśmy sprzedawać w komisie, żeby ją w ogóle sprzedać, nie mieliśmy bowiem ani centa na reklamę, a zanim pojawiły się pierwsze pieniądze, o mało nie umarliśmy z głodu. Potem Life opublikował dwustronicowy artykuł o ,,Dziewczynie na posługi”… i trzeba było na gwałt szukać pomocy, by szybko montować to monstrum.
Belle Darkin przyłączyła się do nas zaraz po doniesieniach prasowych Do tej pory całą korespondencję pisaliśmy na archaicznym underwoodzie, rocznik 1908. Zatrudniliśmy Belle jako maszynistkę i księgową, wypożyczyliśmy elektryczną maszynę do pisania z ozdobnymi czcionkami i węglową taśmą, ja zaś zaprojektowałem znak firmowy, który zaczęliśmy umieszczać na naszej korespondencji. Cały dochód pchaliśmy w fabrykę, ja z Pitem spałem w warsztacie, a Miles z Ricky w domku nie opodal. Spółkę akcyjną założyliśmy dla samoobrony. Potrzebne były trzy osoby — daliśmy Belle udział w akcjach i mianowaliśmy ją sekretarką oraz skarbnikiem. Miles był prezesem i generalnym dyrektorem, ja głównym inżynierem i prezesem rady nadzorczej… z pięćdziesięciojednoprocentowym udziałem w akcjach.
Chętnie wyjaśnię, dlaczego zostawiłem kontrolę w swoich rękach. Nie byłem chciwy, po prostu chciałem pozostać niezależny. Miles pracował jak szatan — muszę mu to przyznać. Ale więcej niż sześćdziesiąt procent oszczędności, z którymi zaczynaliśmy, należało do mnie, jak również sto procent wynalazczości i techniki twórczej. Miles nigdy nie zdołałby skonstruować ,,Dziewczyny na posługi”, natomiast ja mógłbym to zrobić z każdym innym partnerem lub w ogóle sam — tyle że prawdopodobnie nie zarobiłbym wtedy żadnych pieniędzy. Miles był biznesmenem, ja nie.
Chciałem jednak zapewnić sobie kontrolę nad warsztatem. Milesowi zostawiłem swobodę w sprawach handlowych… jak się później okazało, zbyt dużą.
Pierwszy model ,,Dziewczyny na posługi” cieszył się takim wzięciem jak piwo na meczu piłki nożnej, ja zaś miałem pełne ręce roboty z udoskonalaniem, przygotowaniem prawdziwej linii montażowej i wyszukaniem specjalisty, który odpowiadałby za sprawy czysto produkcyjne. Gdy go znalazłem, mogłem ze spokojną głową zająć się wymyślaniem następnych modeli maszyn.
Zastanawiające, jak mało efektywnego wysiłku wkładano do tej pory w próby ulżenia doli gospodyń domowych, chociaż ich praca stanowi przynajmniej pięćdziesiąt procent wszelkiej pracy na całym świecie. Kobiece czasopisma wprawdzie pisały o ułatwieniach w pracy domowej i o ,,funkcjonalnych kuchniach”, lecz była to tylko czcza gadanina. Zdjęcia przedstawiały wzorowe mieszkania, ich funkcjonalność, estetykę, ładne zestawienia kolorów, lecz w gruncie rzeczy te wnętrza niewiele różniły się od komnat z czasów Szekspira. Rewolucyjne przejście od konia do odrzutowca nie dokonało się jeszcze w gospodarstwie domowym.
Byłem przekonany, że panie domu to konserwatystki. Żadnych skomplikowanych urządzeń — jedynie takie, które zastąpiłyby domową służbę, to znaczy sprzątały, gotowały i opiekowały się dziećmi.
Zacząłem myśleć o brudnych oknach i o zaciekach na wannie. Aby ją wyczyścić, trzeba zgiąć się wpół. Okazało się, że elektrostatyczny przyrząd likwiduje wszelki brud z wanny w ciągu minuty. To dotyczyło i szyb okiennych, sedesów, zlewów — tak powstał ,,Czyścioch Willie”. Nie do wiary, że nikt wcześniej nie wpadł na ten pomysł. Trzymałem mojego ,,Czyściocha” w odwodzie tak długo, aż osiągnął przystępną cenę, a ludzie nie mogli odmówić sobie jego kupna. Czy wiecie, ile przedtem płaciło się za godzinę mycia okien?!
Puściłem ,,Williego” do produkcji znacznie później, niż Miles sobie życzył. On uważał, że należy zacząć sprzedaż w chwili, gdy robot stał się odpowiednio tani, ale ja trwałem przy swoim: naprawa ,,Williego” musi być zupełnie prosta. Wielkim minusem większości urządzeń gospodarstwa domowego było to, że im były doskonalsze i więcej czynności wykonywały, tym częściej się psuły w chwili, gdy najbardziej ich potrzebowano. A przecież fachowiec reperujący sprzęt gospodarstwa domowego wystawia słone rachunki, każąc sobie płacić pięć dolarów za godzinę.
A następna awaria za tydzień. Jeśli nie zmywarka naczyń, to centralne ogrzewanie… zazwyczaj w sobotę wieczór, kiedy na dworze szaleje burza śnieżna.
Chciałem, by moje urządzenia działały niezawodnie i nie były przyczyną wrzodów żołądka u ich właścicieli. Maszyny mają jednak tendencję do psucia się, nawet i te moje. Dopóki nie nadejdzie ten wielki dzień, w którym skonstruuje się urządzenie nie wymagające żadnych części wymiennych, w eksploatację trzeba wkalkulować kłopoty. Jeżeli napełnisz dom takimi zabawkami, możesz być pewny, że zawsze któraś z nich będzie nieczynna.
Wojsko uporało się z tym problemem przed wielu laty. Nie można po prostu przegrać bitwy, stracić tysięcy lub milionów ludzi i wreszcie przegrać całej wojny tylko dlatego, że zepsuje się jakaś zabaweczka nie większa niż palec. Aby sprostać wymaganiom wojskowym, przygotowano mnóstwo rozwiązań tego problemu — bezpieczniki wszelkiego typu, zapasowe obwody, systemy trzykrotnego zabezpieczenia i tak dalej. Jednym z pomysłów, które mogłem zastosować w cywilnym gospodarstwie, była zasada wymienialności całych podzespołów.
Jest to idiotycznie prosta idea: nie naprawiać, tylko wymienić. Chciałem, żeby każdy podzespół ,,Czyściocha Williego”, który mógłby ulec uszkodzeniu, był wymienialną jednostką i żeby do każdego sprzedawanego robota dołączać komplet części zamiennych. Niektóre podzespoły po awarii nadadzą się tylko do wyrzucenia, inne do naprawy, ale sam ,,Willie” nigdy nie będzie stal bezczynnie dłużej, niż trwa wymiana uszkodzonej części.
Miles i ja posprzeczaliśmy się wtedy po raz pierwszy. Twierdziłem, że rozstrzyganie o terminie przejścia od prototypu do produkcji należy do kompetencji głównego konstruktora, natomiast on uważał, że leży to w gestii działu handlowego. Gdybym nie miał decydującego głosu, ,,Willie” wszedłby na rynek, gdy zdarzały się mu ostre ataki wyrostka prawie tak często jak innym chybionym urządzeniom.
Pogodziła nas Belle Darkin. Gdyby naciskała, uległbym prawdopodobnie sugestiom Milesa i zgodził się na rozpoczęcie sprzedaży ,,Williego”, zanim doszedłem do przekonania, że jest naprawdę gotowy. Przyczyna była prozaiczna: zakochałem się w Belle po uszy tak jak to tylko potrafi mężczyzna.
Belle nie była jedynie doskonałą sekretarką prowadzącą kancelarię. Miała ponadto proporcje ciała, którymi zachwycałby się i Praksyteles, oraz zapach, który działał na mnie jak woń kotki na Pita.
Na rynku brakowało fachowych sił kancelaryjnych, powinno nas więc dziwić, że jedna z najlepszych przedstawicielek tego zawodu skłonna jest pracować dla firmy ledwo trzymającej się przy życiu, i to za pensję o wiele niższą, niż płacono gdziekolwiek indziej. Byłiśmy jednak tak szczęśliwi, że zajmie się powodzią papierków, która zalała nas po wprowadzeniu ,,Dziewczyny” do eksploatacji, że nawet nie wpadło nam do głowy zapytać, gdzie poprzednio pracowała.
Później zabrnąłem tak daleko, że zaprotestowałbym gwałtownie przeciwko jakiejkolwiek próbie sprawdzenia Belle, gdyż wymiary jej biustu znacznie ograniczyły moje zdolności zdrowego myślenia.
Pozwoliła mi się zwierzać, jak samotne życie prowadziłem do czasu, gdy się w nim pojawiła, i delikatnie dawała do zrozumienia, że musi mnie lepiej poznać, ale wszystko wskazuje na to, iż jej uczucia biegną tymi samymi torami. Wkrótce po tym, gdy pogodziła mnie z Milesem, obiecała, że złączy swój los z moim na dobre i na złe.
— Dan, kochanie, będziesz kiedyś wielkim człowiekiem… a ja — mam nadzieję — jestem tą kobietą, która ci pomoże.
— Na pewno.
— Kochanie, ale ślub weźmiemy później. Nie chcę w tej chwili wychodzić za mąż, obarczać cię dziećmi i jeszcze większymi kłopotami. Teraz będę z tobą pracować i pomagać ci w prowadzeniu firmy. Pobierzemy się później.
Protestowałem, ale była nieustępliwa.
— Nie, mój drogi. Dojdziemy razem daleko, ty i ja. Firma Hired Girl będzie tak sławna jak General Electric. Kiedy się połączymy węzłem małżeńskim, chcę zapomnieć o interesach i poświęcić się tylko twojemu szczęściu. Najpierw jednak muszę zadbać o twój byt i twoją przyszłość. Wierz mi, najmilszy!
Wierzyłem jej. Nie pozwoliła mi na kupno drogiego pierścionka zaręczynowego; zamiast niego jako dar zaręczynowy ofiarowałem jej część swoich akcji. Kiedy teraz o tym myślę, nie jestem pewny, kto właściwie wpadł na ten pomysł.
Pracowałem jeszcze gorliwiej niż przedtem, oddałem się projektowaniu samo opróżniających koszy na odpadki i zmywarek układających samoczynnie czyste już naczynia na miejsca. Wszyscy byłiśmy zadowoleni… wszyscy z wyjątkiem Pita i Ricky. Pit ignorował Belle, tak jak ignorował wszystko, z czym się nie zgadzał, a czego nie mógł zmienić; Ricky była jednak naprawdę nieszczęśliwa.
Wina leżała wyłącznie po mojej stronie. Ricky była ,,moją dziewczynką” od chwili, gdy skończyła sześć lat. We włosach nosiła kokardy i miała wielkie, poważne, ciemne oczy. Czekałiśmy, aż dorośnie, wtedy ,,miałem poprosić o jej rękę” i wspólnie mieliśmy troszczyć się o Pita. Ot, dobra zabawa dla obojga, i możliwe, że tak było w istocie. Ricky jednak traktowała ją poważnie już choćby dlatego, że dzięki niej mogła opiekować się naszym kocurem. Zresztą, jak można sprawdzić, co naprawdę dzieje się w dziecięcej główce?
Jeśli chodzi o dzieci, nie jestem nadmiernie sentymentalny. Są to w większości małe zwierzątka, które nie dają się cywilizować, dopóki nie dorosną, choć i wtedy nie jest to takie proste. Mała Frederica przypominała mi jednak moją siostrę, w dodatku kochała Pita i umiała go wziąć pod włos. Mnie lubiła chyba dlatego, że nigdy nie rozmawiałem z nią jak z maluchem (sam, będąc dzieckiem, nie znosiłem tego) i traktowałem poważnie wszystkie jej wyczyny skautowskie. Ricky była pierwsza klasa — miała w sobie jakieś dostojeństwo, nigdy nie histeryzowała, nie płakała i nie narzekała. Byłiśmy kumplami, ponosiliśmy wspólną odpowiedzialność za Pita, a gdybym miał ściślej określić charakter znajomości z ,,moją dziewczynką”, powiedziałbym, że była to tylko skomplikowana gra, w którą graliśmy oboje.
Przestałem angażować się w tę zabawę w dniu, gdy zbombardowano nasz dom, a ja straciłem matkę i siostrę. Nie było to świadome postanowienie — po prostu nie miałem nastroju do żartów i później już nigdy do tego nie wróciliśmy. Ricky miała wtedy siedem lat. Kiedy zaangażowaliśmy Belle — dziesięć, a jedenaście, gdy się zaręczyłem. Tylko ja uświadamiałem sobie, jak wielką nienawiścią Ricky darzyła Belle, chociaż dziewczynka wyrażała swoje uczucia jedynie w niechęci do rozmów z nią. Belle z kolei tłumaczyła to nieśmiałością Ricky, a Miles chyba uważał podobnie.
Ja jednak wiedziałem, co się za tym kryje, i chciałem uświadomić Ricky, że tak się nie robi. Próbowaliście kiedyś porozmawiać z dzieckiem o sprawach, o których ono samo nie chce mówić? Lepszy efekt osiągnie się wrzeszcząc w Echo Canyon. Wmówiłem sobie, że problem sam zniknie, gdy Ricky przekona się, jak przemiła jest Belle.
Z Pitem sprawa miała się inaczej. Gdybym wtedy nie był ślepo zakochany, uznałbym jego zachowanie za znak, że Belle i ja nigdy się nie zrozumiemy. Belle ,,kochała” mojego kotka, oczywiście. Czyż mogło być inaczej? Ubóstwiała koty, kochała moją zarysowującą się łysinkę, podziwiała trafność wyboru restauracji, do których ją zapraszałem, i w ogóle podobało jej się wszystko, co miało jakikolwiek związek z moją osobą.
Jednak udawać miłość do kotów przed kimś, kto naprawdę je kocha, to wcale nie takie proste. Istnieją ludzie znajdujący od razu wspólny język z kotami. Inni — a jest ich prawdopodobnie większość — nie znoszą zwyczajnego, nieszkodliwego kota. Kiedy usiłują udawać z uprzejmości lub jakiegoś innego powodu, że jest właśnie na odwrót, zaraz wychodzi to na jaw, ponieważ nie wiedzą, jak się z kotem obchodzić — a koci protokół stawia większe wymagania od dyplomatycznego. Polega na poczuciu godności własnej i szacunku dla drugich, a jedno i drugie zabarwione jest iskierką szaleństwa, podobnie jak dignidad de hombre — godność człowieka — w Ameryce Łacińskiej, gdzie ujma na honorze jest równoznaczna ze stawianiem na szali własnego życia.
Koty nie mają poczucia humoru, szalenie cenią swoją osobowość i należą do istot wielce drażliwych. Gdyby ktoś zapytał mnie, po co właściwie marnuję czas i troszczę się o nie, nie umiałbym podać konkretnej przyczyny. Chętniej wyjaśniłbym komuś, kto nie znosi ostrych serów, dlaczego ,,powinien je lubić”. Pomimo tego w pełni sympatyzuję z pewnym mandarynem, który, żeby nie obudzić kota śpiącego na jego ręku, obciął rękaw drogocennej szaty.
Belle usiłowała pokazać, że ,,kocha” Pita, traktując go jak psa… nic więc dziwnego, że ją podrapał. Pit jest przecież rozumnym kocurem. Uciekł od razu i długo nie pojawiał się w domu — co miało tę dobrą stronę, że nie oberwał po grzbiecie. Do tej pory jeszcze nigdy nie był bity, przynajmniej przeze mnie. Zbić kota to więcej niż bezsens, kota można wychować tylko cierpliwością, nigdy zaś siłą.
Przetarłem zadrapania Belle jodyną i spróbowałem jej wyjaśnić, że postąpiła niesłusznie.
— Martwi mnie to, co się stało, bardzo mnie martwi. Ale jeżeli będziesz dalej go tak traktowała, to się może powtórzyć!
— Przecież ja tylko go głaskałam!
— Hm, masz rację, ale takie pieszczoty powinny być przeznaczone raczej dla psa, nie dla kota. Kota nie możesz poklepywać, uznaje tylko gładzenie. Kiedy jesteś w zasięgu jego pazurów, nie rób gwałtownych ruchów i nie próbuj go dotknąć, dopóki nie zobaczy, że masz taki zamiar. A przede wszystkim… musisz cały czas patrzeć, czy ma ochotę na pieszczotki. Jeśli nie, przez chwilę będzie je uprzejmie znosić. Koty są bardzo uprzejme. Ale kiedy zauważysz, że przestało go to bawić, sama przestań, bo skończy się jego uprzejmość. — Zawahałem się. — Ty chyba nie lubisz kotów?
— Ależ skąd, co za bzdura! Oczywiście, że lubię. Brak mi po prostu doświadczenia w obcowaniu z nimi. Ta jest bardzo obrażalska, prawda?
— Ten! Pit jest kocurem. I wcale nie jest taki skory do obrazy… zawsze traktowano go dobrze. Musisz nauczyć się jednak podejścia do kotów. Nie można na przykład nigdy się z nich śmiać.
— Co? Na Boga, dlaczego?
— Nie dlatego, żeby nie były śmieszne; często są bardzo komiczne. Nie mają jednak poczucia humoru i śmiech jest dla nich wielce obraźliwy. Kot nie podrapie cię z tego powodu, zniknie tylko i długo będzie cię unikał. Zresztą to wcale nie najważniejsze, większym problemem jest wziąć kota na ręce. Pokażę ci, jak Pit wróci.
Pit jednak nie wrócił szybko, przynajmniej wtedy nie, a ja nigdy nie zademonstrowałem Belle, jak to się robi. Zresztą nigdy już nie spróbowała dotknąć Pita. Przemawiała do niego i zachowywała się tak, jakby go lubiła, ale trzymała się od niego z daleka. Cała ta sprawa wyleciała mi z głowy; taki drobiazg nie mógł zrodzić wątpliwości, czy Belle rzeczywiście jest tą kobietą, która znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego, czy nie.
Problem Pita o mało nie wywołał kryzysu znacznie później. Dyskutowaliśmy z Belle o tym, gdzie będziemy mieszkać. Ciągle nie chciała wyznaczyć daty ślubu, choć roztrząsaniu podobnych szczegółów poświęcaliśmy mnóstwo czasu. Ja chciałem postawić mały wiejski domek niedaleko fabryki, Belle preferowała miasto, dopóki nie będzie nas stać na willę w Bel-Air.
— Kochanie, to niepraktyczne. Muszę być blisko zakładu. A poza tym, czy próbowałaś opiekować się kotem w miejskich warunkach? — zapytałem.
— Ach tak, to cię boli. Widzisz, najdroższy, cieszę się, że o tym wspomniałeś. Dużo się o kotach dowiedziałam, naprawdę. Damy go wykastrować. Stanie się znacznie grzeczniejszy i w mieszkaniu będzie się zachowywał zupełnie spokojnie.
Wytrzeszczyłem na nią oczy, nie wierząc własnym uszom. Zrobić ze starego wojownika eunucha? Zmienić go w dekorację przy kominku?
— Belle, ty chyba nie wiesz, co mówisz?!
Próbowała uspokoić mnie starą znaną metodą ,,mamusia wie najlepiej” i sypała jak z rękawa argumentami, których używają ludzie nie rozróżniający kota od mebla czy innej dupereli… Że nie będzie go to bolało, że to tylko dla jego dobra, że ona wie, jak wysoko go cenię, i w życiu nie przyszłoby jej na myśl pozbawiać mnie takiego przyjaciela, i wreszcie że jest to szalenie proste, zupełnie bezpieczne i dla wszystkich wygodniejsze.
Przerwałem jej.
— Dlaczego nie zorganizujesz tego od razu dla nas obu?
— Jak to, kochanie?
— Dla mnie również. Byłbym bardziej posłuszny, nie wałęsałbym się wieczorami poza domem i nigdy nie sprzeczałbym się z tobą. Jak twierdzisz, operacja nie boli i prawdopodobnie byłbym znacznie szczęśliwszy.
Poczerwieniała.
— Opowiadasz głupstwa!
— Ty też!
Nigdy nie poruszyła po raz drugi tego tematu. Belle nie pozwalała sobie na to, by różnice w poglądach przeradzały się w kłótnie. Wycofała się i czekała na odpowiedni moment. Nigdy jednak nie wywiesiła białej flagi. W pewnym sensie przypominała bardzo kota… i być może dlatego nie mogłem się jej oprzeć.
Byłem zadowolony, że to nieporozumienie skończyło się tak szybko, ponieważ pochłaniało mnie projektowanie ,,Uniwersalnego Franka”. ,,Willie” i ,,Dziewczyna na posługi” przynosili nam niezły dochód, ale mnie nurtowała ciągle jedna myśl: stworzyć doskonały, wszechstronny automat domowy — uniwersalnego służącego. W porządku, nazwijcie go robotem, choć moim zdaniem nadużywa się tego słowa, a ja nie miałem zamiaru konstruować mechanicznego człowieka.
Marzyła mi się maszyna, która potrafiłaby zrobić wszystko w gospodarstwie domowym — oczywiście sprzątnąć i ugotować, ale oprócz tego wykonywać bardziej złożone czynności, jak na przykład przewinąć dziecko lub wymienić taśmę w maszynie do pisania. Chciałem, by małżeństwo kupiło — powiedzmy za cenę dobrego samochodu — zamiast całej menażerii: ,,Dziewczyny na posługi”, ,,Czyściocha Williego”, ,,Wychowawczyni Velmy”, ,,Paula — chłopca na posyłki” i ,,Ogrodnika Zandy”, jeden mechanizm dorównujący chińskiemu służącemu, o którym wszyscy czytali, ale nikt takiego nigdy nie widział na oczy.
Gdyby mi się to udało, wkroczylibyśmy w drugi etap emancypacji, uwalniający kobiety z wiecznego niewolnictwa. Chciałem obalić mit, że ,,kobieca praca nie ma końca ani początku”. Praca w domu — monotonna i zbyteczna harówka — była wyzwaniem rzuconym fachowi inżyniera.
1 temu wyzwaniu miał sprostać samotny konstruktor. Niezbędne zatem było, żeby prawie cały ,,Uniwersalny Frank” składał się ze standardowych części i nie wymagał za wiele pracy koncepcyjnej. Badania podstawowe to wysiłek ponad możliwości jednego człowieka, dlatego albo musiałem postawić na rozwój wcześniejszych dokonań, albo pozbyć się nadziei na sukces.
Na szczęście automatyka nie była ,,ziemią nieznaną”, istniało mnóstwo danych na interesujący mnie temat, a ja sam nie marnowałem czasu, mając w kieszeni kartę ,,Q”. To, czego chciałem, nie było tak złożone jak programowanie zdalnie kierowanej strzały.
Jakimi umiejętnościami miał chlubić się ,,Uniwersalny Frank”? Musiał wykonać wszystko to, co robi człowiek w gospodarstwie domowym. Nie wymagałem od niego, by umiał grać w karty, kochać się, jeść albo spać, jednak powinien umieć sprzątnąć po partii pokera, ugotować, pościelić łóżka i zatroszczyć się o dzieci — przynajmniej rejestrować regularność oddechu dziecka, by zareagować w razie wyraźnej zmiany. Zadecydowałem. że nie musi podnosić słuchawki telefonu, ponieważ ten trik wykorzystywała już któraś ze spółek telefonicznych. Nie musiał też bawić się w odźwiernego, większość mieszkań wyposażona była w domofony.
Żeby jednak podołać wszystkiemu, czego od niego wymagałem, musiał mieć ręce, oczy, uszy i mózg… całkiem dobry mózg.
Ręce mogłem zamówić w firmach dostarczających urządzenia do zakładów atomowych. Kupowałem od nich ręce dla ,,Dziewczyny na posługi”, jednak tym razem potrzebowałem manipulatorów z serwomechanizmami o dużym zasięgu i precyzyjnym ujemnym sprzężeniu zwrotnym, wymaganym przy mikroanalizie i ważeniu radioaktywnych izotopów. Te same firmy mogły dostarczać oczy o prostej konstrukcji, ponieważ ,,Frank” nie potrzebował przy swoich manewrach przebijać wzrokiem kilku metrów betonowej obudowy reaktorów jądrowych.
Uszy mogłem kupić od którejkolwiek firmy elektrycznej — choć liczyłem się z tym, że moje rozwiązanie będzie wymagało zaprojektowania nowych obwodów, które by zapewniły jednoczesność wizualnego, dźwiękowego i dotykowego kierowania rękoma, osiągniętego przy użyciu sprzężenia zwrotnego, podobnego w zasadzie do działania rąk ludzkich.
Za pomocą tranzystorów i obwodów drukowanych nawet w małej przestrzeni można zrobić dużo.
,,Frank” nie musiał wchodzić na drabinę. Miał wyciągać szyję jak struś i rozczapierzać palce.
Zastanawiałem się, czy wyposażyć go w umiejętność poruszania się po schodach. Istniał wózek inwalidzki, który schodził i wspinał się po stopniach. Może powinienem go kupić i użyć jako podwozia? W ten sposób wielkość prototypu ograniczyłaby się do rozmiarów krzesła inwalidzkiego, a waga do ciężaru przeciętnego pacjenta. Takie byłyby podstawowe parametry. Napęd i sterowanie podłączyłbym do mózgu ,,Franka”.
Z mózgiem miałem największe kłopoty. Można zbudować przyrząd o konstrukcji podobnej do ludzkiego szkieletu albo nawet i lepszy. Można wyposażyć go w dostatecznie elastyczny system sterowania i sprzężeń zwrotnych, tak by potrafił wbijać gwoździe, szorować podłogi i rozbijać jajka. Dopóki jednak nie ma między uszami takiej maszynki, jaką ma człowiek, nie jest człowiekiem, ba, nie jest nawet namiastką człowieka.
Na szczęście nie potrzebowałem ludzkiego mózgu; chciałem sprokurować jedynie posłusznego głupka, który byłby zdolny wykonywać powszednie, monotonne prace domowe.
Uratowały mnie pamięciowe lampy elektronowe Thorsena. Międzykontynentalne rakiety, posłane w odwecie na nieprzyjaciela, ,,myślały” dzięki tym właśnie podzespołom, a systemy kierowania ruchem drogowym w dużych miastach również używały jakichś prymitywnych ich wariantów. Nie ma sensu zajmować się teorią działania takiej lampy, bo nie wiem, czy nawet w Bell Laboratories umiałby ktoś powiedzieć, o co tu chodzi. Wystarczy wiedzieć, że pamięciową lampę Thorsena można włączyć do obwodu sterującego, używając ręcznego sterowania przeprowadzić danym urządzeniem jakąś operację, a lampa ,,zapamięta” wszystkie działania. Gdy chcemy czynność powtórzyć, raz tylko lub wielokrotnie, lampa pamięciowa kieruje przebiegiem operacji już bez nadzoru. W wypadku zdalnie sterowanej rakiety i ,,Uniwersalnego Franka” trzeba dodać obwód rdzeniowy, zapewniający mechanizmowi ,,inteligencję”. Oczywiście nie jest to rozum w pełnym tego słowa znaczeniu (uważam, że maszyny nigdy nie będą inteligentne); obwód rdzeniowy stanowi właściwie podzespół wyszukujący, którego program brzmi: ,,Szukaj tego w ramach takiego a takiego ograniczenia, a gdy znajdziesz, wykonaj instrukcję podstawową”.
Podstawowa instrukcja może zawierać tyle rozkazów, wezwań i podinstrukcji, ile tylko da się wpakować do pojedynczej lampy pamięciowej Thorsena. Na szczęście zmieści się tam dużo. Można ją tak zaprogramować, że ,,obwody inteligencji” przerwą wykonywanie instrukcji podstawowej w cyklu za każdym razem, gdy będą to działania niezgodne z tym, co pierwotnie było wprowadzone do pamięci.
A zatem tylko raz pokazałem ,,Uniwersalnemu Frankowi”, jak sprzątać ze stołu, usuwać resztki jedzenia i wsadzać talerze do zmywarki. Od tej pory umiał sobie poradzić ze wszystkimi brudnymi naczyniami, jakie wpadły mu w ręce. Co ciekawsze — mogłem wpakować mu do głowy program ,,mycie naczyń” — ,,Frank” zaś, widząc je po raz pierwszy, brał się od razu do roboty… i nigdy nic nie stłukł.
Nie poprzestałem na jednej pamięci. Wpakowałem drugą lampę i ,,Frank” momentalnie nauczył się niańczyć dzieci. Nie było mowy, aby przewijając niemowlęta zostawił przez nieuwagę między pieluchami agrafkę lub coś w tym rodzaju.
Do nieforemnej głowy ,,Franka” weszło z łatwością sto lamp pamięciowych Thorsena — każda z programem innej czynności. Następnie wprowadziłem do układu ,,obwody inteligencji” i dodałem jeden obwód zabezpieczający, który nakazywał ,,Frankowi” zatrzymać się i wzywać pomocy, gdy spotka się z czymś, czego nie przewidują instrukcje.
Zbudowałem ,,Franka” na szkielecie samojezdnego wózka inwalidzkiego. Wyglądał jak skrzyżowanie wieszaka na kapelusze z ośmiornicą… ale, moi drodzy, powinniście go widzieć przy szorowaniu garnków!
Miles obejrzał skrupulatnie prototyp, popatrzył, jak miesza i podaje martini, przesuwa się, wysypuje i czyści popielniczki (do pustych nawet się nie zbliżył), otwiera i zamyka okno, a następnie przejeżdża do biblioteki, odkurza i ustawia książki. Upił łyczek drinka i skrzywił się z niesmakiem:
— Za dużo wermutu.
— A ja tyle lubię. Możemy przecież tak ustawić program, by twoje koktajle mieszał w innych proporcjach, a moje w innych. Ma jeszcze mnóstwo nie wykorzystanej pamięci. To się nazywa elastyczność w obsłudze klienta.
Miles znowu pociągnął łyk.
— Kiedy będzie gotowy do produkcji?
— Z chęcią poświęciłbym mu jeszcze dziesięć lat.
Zanim zaczął stękać, dodałem: — Powinniśmy ruszyć prawdopodobnie za pięć lat.
— Bzdura! Dostarczymy ci wszystko, czego będziesz potrzebował, i pierwszy model wypuścimy za pół roku.
— Nie, mój drogi, nic z tego… To jest dzieło mojego życia. Nie puszczę go między ludzi, dopóki nie będzie absolutnie doskonały. Muszę zmniejszyć gabaryty, wyrzucić wszystko, co jest zbędne, z wyjątkiem lamp Thorsena i wymienialnych podzespołów. Czy wiesz, do jakiego stopnia jest uniwersalny?… Będzie umiał nie tylko wypuścić kota za drzwi i wykąpać dziecko, ale nawet zagra z właścicielem w ping-ponga, jeżeli oczywiście klient będzie chciał zapłacić za dodatkowe programowanie.
Popatrzyłem na robota. ,,Frank” spokojnie ścierał kurz ze stołu, każdy papierek podnosił i odkładał na miejsce.
— Myślę, że nie miałoby sensu granie z nim w ping-ponga, nigdy by nie spudłował. Ale można dodać obwód z generatorem losowym uderzeń, który nauczyłby go przegrywać. Taak, myślę, że to jest możliwe. Zrobimy tak i będziemy mieli świetną reklamę! Jak w banku!
— Jeden rok, Dan, i ani dnia więcej. Wynajmę kogoś od Loewy'ego, żeby ci pomógł z modelem.
— Miles — przerwałem mu — kiedy wreszcie dojdzie do ciebie, że od konstrukcji szefem jestem ja?! Kiedy ci go przekażę, będzie twój… ale nie wcześniej.
— I tak będzie paprał drinki… — rzucił na odchodne Miles.
Przy pomocy mechaników z warsztatu bawiłem się z ,,Frankiem” tak długo, aż zaczął wyglądać mniej jak efekt czołowego zderzenia trzech samochodów, a bardziej jak coś, czym można się chwalić przed sąsiadami. W tym czasie usunąłem też mnóstwo niedociągnięć w systemie sterowania. Nauczyłem go głaskać Pita i drapać go pod brodą tak, że kocur przyjmował te pieszczoty z zadowoleniem — a proszę mi wierzyć, sprzężenie zwrotne wykorzystane w tej czynności musiało być tak precyzyjne jak technika stosowana w laboratoriach atomowych. Miles nie poganiał mnie, choć od czasu do czasu wpadał i obserwował, jak idą doświadczenia. Przeważnie pracowałem nocami, gdyż wieczory spędzałem z Belle, a ranki przesypiałem. Do firmy przyjeżdżałem późnym popołudniem, podpisywałem przygotowane przez Belle dokumenty, rzucałem okiem na postępy prac w warsztacie, po czym jechaliśmy na kolację. Do wieczora starałem się zbytnio nie przemęczać, ponieważ twórcza praca sprawia, że człowiek śmierdzi jak cap. Po nocy spędzonej w laboratorium jedynym stworzeniem, które potrafiło znieść mój zapach, był Pit.
Któregoś dnia, gdy wstawaliśmy od stołu, Belle spytała:
— Wracasz do warsztatu, najdroższy?
— Oczywiście. Dlaczego by nie?
— To dobrze. Miles będzie tam na nas czekał.
— Miles?
— Chce zwołać zebranie akcjonariuszy.
— Zebranie akcjonariuszy? Po co?
— Nie będzie to długo trwało. Prawdę powiedziawszy, kochanie, ostatnio w ogóle nie interesujesz się sprawami firmy. Miles chce omówić parę rzeczy i ustalić pewne zasady postępowania.
— Zajmuję się konstruowaniem. Co, do diabła, powinienem jeszcze robić?!
— Nic, nic, najmilszy. Miles mówił, że to nie będzie trwało długo.
— Co się dzieje? Może Jake nie daje sobie rady z linią montażową?
— Nie wiem, kochanie. Miles nie powiedział mi, o co chodzi. Dopij kawę i jedźmy.
Miles czekał na nas w fabryce i potrząsnął moją dłonią tak uroczyście, jakbyśmy się miesiąc nie widzieli.
— Miles, co się tutaj dzieje? — zapytałem. Obrócił się ku Belle.
— Przynieś nam umowę dotyczącą podziału obowiązków dyrekcji… Już w tym momencie powinienem był zorientować się, że Belle łgała twierdząc, iż nie wie, o co tu chodzi. Nie przyszło mi to jednak do głowy — przecież, do licha, wierzyłem Belle!
Moją uwagę przyciągnęło coś innego. Otóż Belle podeszła do sejfu, przekręciła pokrętła i otworzyła drzwi.
— Nawiasem mówiąc, kochanie — odezwałem się — wczoraj chciałem otworzyć kasę i nie udało mi się. Zmieniłaś kombinację?
Wyciągnęła papiery i nawet się nie odwróciła.
— Nie wspominałam ci o tym? Po fałszywym alarmie w zeszłym tygodniu straż domagała się zmiany szyfru.
— Aha… mogłabyś mi dać te nowe cyferki… W przeciwnym razie zadzwonię do któregoś z was o jakiejś zwariowanej godzinie w środku nocy.
— Oczywiście.
Zamknęła sejf i położyła na stole cały plik papierów.
Miles kaszlnął i zarządził:
— Zaczynajmy.
— Dobra — powiedziałem. — Kochanie, jeżeli to jest formalne zebranie, powinnaś chyba zrobić jakiś zapis… tak więc środa 18 listopada 1970, dwudziesta pierwsza dwadzieścia, wszyscy akcjonariusze obecni, wpisz tam nazwiska. Prezes rady nadzorczej: D. B. Davis. Mamy coś z poprzedniego zebrania? — Nic nie było. — Doskonale, Miles, teraz kolej na ciebie. Coś nowego?
Miles znowu kaszlnął.
— Chcę zrewidować politykę finansową, przedłożyć program rozwoju firmy i przedstawić radzie nadzorczej do rozważenia propozycję zdobycia nowych źródeł finansowania.
— Nowych źródeł finansowania? Nie mów głupstw. Pieniędzy mamy dość. Z każdym miesiącem konto rośnie. Co się z tobą dzieje, Miles? Nie wystarcza ci twój aktualny procent? Możemy go trochę podnieść…
— Na nowy program nie mamy dosyć pieniędzy. Musimy zwiększyć nakłady inwestycyjne.
— Jaki nowy program?
— Proszę cię, Dan. Wszystko dokładnie opisałem. Niech Belle nam to przeczyta.
— No… dobrze.
Dowiedziałem się — jeśli pominąć milczeniem zbyteczną paplaninę ze wstępu Milesa (jako prawnik kochał się w wielosylabowych słowach) — że chodzi o trzy sprawy:
a) odebrać mi ,,Uniwersalnego Franka”, sprzedać go zespołowi produkcyjnemu i bez zwłoki rzucić na rynek,
b) …w tym momencie wpadłem jej w słowo, krzycząc: — Nie!
— Poczekaj chwilę, Dan. Jako prezes i generalny dyrektor mam chyba prawo przedstawić w całości swoje propozycje. Zachowaj swoje uwagi na później, a teraz pozwól Belle dokończyć.
— Dobrze… niech czyta. I tak nie zmienię zdania.
Punkt (b) głosił, że powinniśmy rozszerzyć naszą działalność. Mamy oto w ręku sensacyjną nowość, tak sensacyjną, jak kiedyś samochód. Jesteśmy pierwsi, trzeba wykorzystać tę szansę, rozwinąć skrzydła, zakładając agendy firmy nie tylko w kraju, ale i na całym świecie. Filie miały się zająć produkcją i dystrybucją naszych towarów.
Zacząłem bębnić palcami po stole. Już się widziałem w roli głównego inżyniera takiej machiny. Najpewniej nie miałbym nawet własnej deski kreślarskiej, a gdybym wziął do ręki lutownicę, związki zawodowe ogłosiłyby strajk. Równie dobrze mogłem zostać w wojsku i spróbować awansu na generała.
W milczeniu słuchałem dalej. Punkt (c) głosił, że na te inwestycje będziemy potrzebowali grubych milionów, których oczywiście nie mamy. Dlatego też powinna nas przejąć i finansować następne inwestycje duża firma — Mannix Enterprises. W praktyce oznaczało to, że Mannix kupiłby nas ze wszystkimi naszymi osiągnięciami, z ,,Uniwersalnym Frankiem” na czele. Oczywiście stracilibyśmy samodzielność. Miles zostałby dyrektorem filii, ja głównym inżynierem biura badawczego, lecz na zawsze stracilibyśmy niezależność. Stalibyśmy się siłami najemnymi.
— To wszystko? — zapytałem.
— Hm… tak. Przedyskutujmy propozycje i przystąpimy do głosowania.
— Powinien tam być jeszcze paragraf gwarantujący prawo do siedzenia wieczorem przed domem i śpiewania murzyńskich pieśni nabożnych!
— Tylko bez dowcipów, Dan. Musimy tak zrobić.
— Ja wcale nie żartuję. Niewolnik musi mieć jakieś przywileje, żeby się nie buntował. W porządku, teraz kolej na mnie?
— Proszę, mów.
Złożyłem kontrpropozycję, nad którą już długo rozmyślałem. Chciałem mianowicie wstrzymać produkcję. Jake Schmidt, kierownik naszego warsztatu, był dobrym fachowcem, ale zbyt często, jak na mój gust, studził we mnie twórczy zapał, zmuszając do załatwiania jakichś spraw związanych z produkcją. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że konsekwentnie omijałem fabrykę w dzień, pracując głównie w nocy. Ciągle skupowaliśmy elementy konstrukcji z wojskowego demobilu, zamierzając uruchomić nocną zmianę, więc wiedziałem, iż przyjdzie czas, gdy nie będę mógł poświęcić nawet chwili na twórczą pracę, niezależnie od tego, czy ten bzdurny plan wyścigu z General Motors i Consolidated wszedłby w życie. Nie mogłem się rozdwoić: być jednocześnie wynalazcą i szefem produkcji. Dlatego zaproponowałem, żeby nie zwiększać, lecz ograniczyć produkcję, i sprzedać licencję na ,,Dziewczynę na posługi” i na ,,Czyściocha Williego”. Niech je wytwarza i sprzedaje ktoś inny, natomiast my zgarnialibyśmy tylko opłaty licencyjne. Kiedy skończymy ,,Uniwersalnego Franka”, znowu sprzedamy licencję. Jeżeli Mannix będzie chciał ją kupić i zaproponuje więcej niż inni, okay! Wówczas zmienimy nazwę na ,,Korporacja Badań Automatyki — Davis i Gentry”, zostaniemy we trójkę z jednym lub dwoma mechanikami, którzy będą pomagać w przygotowywaniu nowych wyrobów. Ja będę spokojnie kombinował, a Miles i Belle równie spokojnie będą liczyć wpadające do kiesy pieniążki.
Miles pokręcił wolno głową.
— Nie, Dan. Wierzę, że sprzedaż licencji przyniosłaby nam jakiś zysk. Ale na pewno nie tak wielki, jaki zgarnęlibyśmy, angażując się w ten interes sami.
— Do diabła, Miles, właśnie o to mi chodzi. Tylko że wtedy sprzedalibyśmy dusze ludziom od Mannixa. A co do pieniędzy, ile chcesz? Nie możesz mieć wszystkiego naraz.
— Wszystkiego nie potrzebuję.
— To czego chcesz? Podniósł głowę.
— Dan, ty pragniesz być wynalazcą. Realizując swój plan, w krótkim czasie staniesz się jednym z lepszych konstruktorów w tej branży. Ale ja chcę kierować wielką firmą. Naprawdę wielką… To moje powołanie. — Popatrzył na Belle. — Nie mam zamiaru spędzić reszty życia jako dyrektor handlowy fabryczki z kilkuosobową załogą i wynalazcą-pustelnikiem.
Osłupiałem.
— Ejże, mój drogi, w Sandii mówiłeś inaczej. Chcesz wypłynąć na szerokie wody?… Droga wolna. Belle i ja nie chcielibyśmy, żebyś odszedł… ale jeśli tak na to patrzysz, myślę, że mógłbym przelać wszystko na hipotekę i spłacić cię. Nie chciałbym, żeby ktoś z mojego powodu miał związane ręce.
Byłem zaskoczony, ale skoro staruszek Miles rwie się jeszcze do czynu, to nie mam prawa narzucać mu swego zdania.
— Nie, nie zamierzam odejść, tylko rozszerzyć nasze wpływy. Słyszałeś moją propozycję. Proponuję przystąpić do głosowania.
Nie ukrywałem zdziwienia.
— Trwasz przy tym, żebyśmy to rozwiązali jak konkurenci, a nie jak przyjaciele? Dobrze. Belle, głosuję przeciwko. Zapisz to. Ani myślę poddawać swego stanowiska pod głosowanie. Porozmawiamy spokojnie, niech każdy powie, co mu leży na sercu. Chcę, żebyś był usatysfakcjonowany, Miles.
— Przeprowadzimy głosowanie formalne, ściśle według regulaminu. — Miles uparcie forsował swój projekt. — Policz głosy, Belle.
— Tak, proszę pana. Miles Gentry głosuje akcjami numer… — Przeczytała rząd seryjnych liczb. — Jak głosujesz?
— Za.
Zapisała to w notatniku.
— Daniel B. Davis, głosuje akcjami numer… Znów przeczytała mnóstwo telefonicznych numerów, nie słuchałem jednak, uważając to za czystą formalność.
— Jak głosujesz?
— Przeciwko. W ten sposób sprawa upada. Jest mi przykro, Miles.
— Belle S. Darkin — kontynuowała — głosuje akcjami numer… — jeszcze raz wyrecytowała rząd liczb. — Głosuję za.
Szczęka mi opadła, z wysiłkiem łapiąc powietrze wystękałem:
— Ależ, kochanie, nie możesz mi przecież tego zrobić! Oczywiście, to są twoje akcje, ale bardzo dobrze wiesz, że…
— Przeczytaj wynik — warknął Miles.
— Większość jest za. Propozycja została przyjęta.
— Zapisz to.
— Tak, proszę pana.
Przez następne pięć minut w pokoju panował obłędny chaos. Najpierw krzyczałem na Belle, potem próbowałem ją przekonać, w końcu zrugałem ją wrzeszcząc, że to po prostu świństwo — to prawda, że przepisałem te akcje na nią, ale wiedziała równie dobrze jak ja, że wcale nie miałem zamiaru pozbawiać się kontroli nad firmą, że był to po prostu prezent zaręczynowy i nic więcej. Rany boskie, przecież jeszcze w kwietniu zapłaciłem podatek dochodowy za te akcje! Jeżeli potrafiła zrobić mi taki numer będąc tylko moją narzeczoną, do czego będzie zdolna po ślubie?!
Popatrzyła mi prosto w oczy i jej twarz wydała mi się zupełnie obca.
— Danie Davies, jeżeli sobie wyobrażasz, że po tym wszystkim co od ciebie usłyszałam, jesteśmy jeszcze zaręczeni, to jesteś znacznie głupszy, niż myślałam. — Zwróciła się do Gentry'ego. — Odwieziesz mnie do domu, Miles?
— Oczywiście, moja droga.
Zacząłem coś bełkotać, ale nagle zamilkłem i wyskoczyłem z pokoju jak obłąkany, nie zdążywszy włożyć kapelusza. Miarka się przebrała, musiałem opuścić to miejsce, inaczej prawdopodobnie zabiłbym Milesa — ale tylko jego, gdyż Belle nie mógłbym nawet tknąć.
Zrozumiałe, że spędziłam bezsenną noc. Około czwartej rano zwlokłem się z łóżka, wykonałem kilka telefonów, i o piątej trzydzieści zajechałem przed własną fabrykę furgonetką. Podszedłem do bramy, chciałem ją otworzyć i podjechać do rampy, żeby zabrać z warsztatu ,,Uniwersalnego Franka” — ważył osiemset kilogramów. W bramie zamontowany był nowy zamek.
Przelazłem przez plot, co przypłaciłem kilkoma zadrapaniami. Ruszyłem do warsztatu. Ale i tam wymieniono zamek. Oglądałem go i zastanawiałem się, czy łatwiej będzie wybić okno łokciem, czy wyjąć z ciężarówki lewarek, gdy nagle usłyszałem wołanie:
— Hej, ty tam! Ręce do góry!
Rąk nie podniosłem, ale się odwróciłem. Jakiś facet w średnim wieku mierzył do mnie z pukawki tak wielkiej, że można by nią zbombardować miasto.
— Kim pan jest, do diabła?!
— A kim pan jest?
— Jestem Dan Davis, główny inżynier tego zakładu.
— Aha. — Odprężył się trochę, ale ciągle trzymał mnie na muszce. — Opis by odpowiadał. Ale jeżeli ma pan z sobą jakiś dokument, wolałbym go obejrzeć.
— A to po co? Kim pan właściwie jest?
— Ja? Nie może mnie pan znać. Nazywam się Joe Todd i należę do Pustynnej Służby Ochronno-Patrolowej. Prywat na licencja. Powinien pan wiedzieć, kim jesteśmy; już od paru miesięcy chronimy wasz obiekt. Dzisiaj w nocy mamy jednak szczególne zadanie.
— Rzeczywiście? Jeśli więc ma panu klucze do warsztatu, proszę mi je dać, chcę się dostać do środka. I proszę przestać mierzyć we mnie z tego gnata.
— Niestety, panie Davis, tego nie mogę zrobić. Po pierwsze, nie mam klucza. A po drugie, dostałem specjalne instrukcje dotyczące pańskiej osoby. Nie może pan wejść. Wyprowadzę pana przez bramę.
— Bramę chcę również otworzyć, w porządku, ale przede wszystkim chcę wejść do środka.
Zacząłem rozglądać się wokół w poszukiwaniu odpowiedniego kamienia, którym mógłbym wybić szybę.
— Proszę pana, panie Davis…
— Co jest?
— Lepiej, żeby pan się nie upierał przy swoim. Nie jestem najlepszym strzelcem i nie mogę gwarantować, że trafię pana w nogi, dlatego muszę celować w brzuch. Ta pukawka jest nabita kulami z miękkim końcem, to naprawdę robi duże bum-bum.
Prawdopodobnie z tego powodu skapitulowałem, ale trochę też z innego: mianowicie, kiedy ponownie spojrzałem przez okno, zobaczyłem, że ,,Franka” nie ma tam, gdzie go zostawiłem.
Gdy Todd wypuszczał mnie przez bramę, podał mi jakąś kopertę.
— Powiedziano mi, żebym ją panu dał, jeśli pan tu się zjawi.
Przeczytałem kartkę, siedząc w kabinie ciężarówki. Oto treść:
18 listopada 1970
Szanowny Panie Davis,
Na formalnym zebraniu rady nadzorczej, zwołanym w dniu 18 listopada 1970, zdecydowano zerwać z Panem wszelkie kontakty (z wyjątkiem zobowiązań wynikających z posiadania przez Pana pakietu akcji naszej firmy, co przewiduje paragraf trzeci umowy). Prosimy o nie pojawianie się na terenie fabryki. Pana dokumenty i rzeczy osobiste odeślemy w najbliższym czasie.
Rada nadzorcza chce podziękować Panu za duży wkład pracy w rozwój korporacji. Jednocześnie zapewniamy, że szczerze bolejemy nad zaistniałymi różnicami poglądów na przyszłość naszej firmy. Właśnie owe odmienne zapatrywania zmusiły nas do rezygnacji z pańskich cennych usług.
Z pozdrowieniem
Przeczytałem ten świstek dwa razy, zanim uświadomiłem sobie, że nie miałem nigdy żadnej umowy z korporacją, na podstawie której byłoby można powoływać się na paragraf trzeci lub jakikolwiek inny.
Tego samego dnia, nieco później, listonosz przyniósł do hotelu, w którym się zatrzymałem, paczkę zawierającą mój kapelusz, pióro, suwak logarytmiczny, trochę książek, korespondencję i dokumenty. Nie było w niej jednak moich notatek i dokumentacji ,,Uniwersalnego Franka”.
Niektóre z przekazanych dokumentów były bardzo interesujące. Na przykład moja ,,umowa” — rzeczywiście, paragraf trzeci pozwalał wyrzucić mnie bez uprzedzenia i prawa do trzymiesięcznych poborów. Ale paragraf siódmy brzmiał jeszcze ciekawiej. Była to najnowsza forma klauzuli antykonkurencyjnej, zgodnie z którą zwalniany osobnik zobowiązywał się, że przez pięć lat nie będzie pracował na rzecz konkurencji. Jego wcześniejsi pracodawcy płacą gotówką za prawo pierwokupu wynalazków. Innymi słowy, mogłem wrócić do pracy pod warunkiem, że przybiegnę z kapeluszem w ręce do Milesa i Belle i poproszę ich o ponowne zatrudnienie. Być może po to przesłali mi ten kapelusz.
Pięć długich lat miałem trzymać się z daleka od urządzeń gospodarstwa domowego, chyba że grzecznie poproszę o zezwolenie. Chętniej poderżnąłbym sobie gardło. Oprócz umowy paczka zawierała prawidłowo zarejestrowane kopie wszystkich patentów: ,,Dziewczyny na posługi”, ,,Czyściocha Williego” i innych. (,,Uniwersalny Frank”, oczywiście, nie był opatentowany — przynajmniej tak wówczas myślałem; dopiero później dowiedziałem się, jak się rzeczy miały w istocie).
Cały problem tkwił w tym, że nie występowałem o żaden patent, formalnie udzieliłem nawet licencji firmie Hired Girl na ich wykorzystywanie. Korporacja była moim dziełem i nie wydawało mi się, że trzeba się spieszyć z formalnym załatwianiem własnych spraw. Trzy ostatnie koperty zawierały moje potwierdzenie posiadania akcji firmy (tych, których nie dałem Belle), czek i list wyjaśniający wszystkie pozycje czeku: sumaryczne dochody po odliczeniu wydatków z bieżącego konta, trzymiesięczna ,,pensja” doliczona po wypowiedzeniu, część należności zgodnie z paragrafem siódmym… i tysiącdolarowa nagroda za wysiłek włożony w rozwój firmy.
Co za miły gest z ich strony!
Przy powtórnym czytaniu tego zdumiewającego pliku dokumentów uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie wygłupiłem się, podpisując wszystko, co podsunęła mi Belle. Nie miałem wątpliwości, wszystkie podpisy były autentyczne.
Po upływie doby uspokoiłem się na tyle, że mogłem porozmawiać z prawnikiem, bardzo eleganckim i żądnym pieniędzy cwaniakiem, któremu nie przeszkadzała wolno — amerykanka na ringu prawniczym — szczypanie, gryzienie i uderzenia poniżej pasa były wkalkulowane w bieg każdej jego sprawy.
Na początku był nader zainteresowany moim przypadkiem, w czym na pewno pomogło moje oświadczenie, że otrzyma stosowną część sumy, którą zdołałbym odzyskać. Kiedy jednak skończył przeglądać moje papiery i wysłuchał szczegółów sprawy, wsunął się głębiej w fotel, splótł palce na brzuchu i uśmiechnął się kwaśno.
— Dan, dam ci jedną radę i to całkiem za darmo.
— Jaką?
— Nie rób nic. Nie masz żadnych szans.
— Przecież mówiłeś…
— Tak, wiem, co mówiłem. Oszukali cię. Tylko w jaki sposób udowodnisz to w sądzie? Byłi zbyt cwani, żeby przywłaszczyć sobie twoje akcje albo wyrzucić cię bez złamanego grosza. Postąpili z tobą właśnie tak, jak się postępuje w wypadku dobrowolnego odejścia wspólnika na zasłużoną emeryturę wskutek — używając ich sformułowania — różnicy poglądów na politykę firmy. Zapłacili ci wszystko, co przewidują przepisy… i mizerne tysiąc dolarów więcej, żeby pokazać, iż nie czują do ciebie urazy.
— Ale ja nigdy nie miałem żadnej umowy! I nigdy nie zmieniałem właściciela patentów!
— Te dokumenty twierdzą coś zupełnie przeciwnego. Przyznajesz, że są to twoje podpisy. Czy to, o co ich oskarżasz, może ktoś jeszcze potwierdzić?
Zamyśliłem się. Rzeczywiście, nie miałem żadnych dowodów. Nawet Jake Schmidt nie wiedział nic o tym, co dzieje się w sekretariacie. Jedynymi świadkami byłi… Miles i Belle.
— Rozważmy fakt przepisania akcji na twoją narzeczoną — kontynuował. — To jest jedyna szansa, żeby rozplątać ten węzeł gordyjski. Gdybyś…
— Ale zarazem jedyna legalna transakcja z tego całego draństwa. Ja naprawdę przepisałem na nią te akcje!
— Oczywiście, ale dlaczego? Twierdzisz, że był to prezent zaręczynowy. Nieważne, jak ona głosowała, to sprawa drugorzędna. Jeżeli zdołasz udowodnić, że dałeś je pod warunkiem, iż wyjdzie za ciebie, to masz prawo żądać ślubu lub oddania akcji. Sprawa McNutly versus Rhodes. Wtedy odzyskasz kontrolę nad firmą i ty z kolei będziesz mógł ich wyrzucić. Udowodnisz to?
— Do diabła, wcale nie zamierzam żenić się z tą jędzą. Za żadne skarby, nie!
— To już twoja sprawa. Teraz przed nami inny problem. Masz świadków albo dowody na to, że otrzymała te akcje wiedząc, iż dajesz jej ten prezent jako przyszłej małżonce?
Zamyśliłem się. Jasne, mam świadków… starych znajomych: Milesa i Belle.
— No więc widzisz. Nie masz nic poza swoim słowem przeciwko zeznaniom ich dwojga i wielkiej liczbie dowodów na piśmie. Nie wygrasz. Co więcej, jeśli będziesz się upierał, mogą cię wysłać jako paranoika do wariatkowa. Radzę ci znaleźć pracę w innym fachu… albo, co najwyżej, wymóc na nich zezwolenie na założenie konkurencyjnej firmy. Z chęcią pobawiłbym się w słówka… nigdy jednak nie będę występował przeciwko jurystycznej frazeologii. Nikt jeszcze nie wygrał tego rodzaju procesu. W żadnym razie nie oskarżaj ich o spisek. Dałbyś im atut do ręki. Przegrałbyś, a oni oskarżyliby z kolei ciebie i zagarnęli wszystko, nawet to, co ci zostawili.
Wstał.
Uznałem słuszność jego rad tylko częściowo. Na parterze budynku był bar — wstąpiłem tam i strzeliłem dwie kolejki. Może zresztą było ich dziewięć.
Zanim wybrałem się do Milesa, miałem mnóstwo czasu na wspomnienia. Otrzymawszy pierwsze pieniądze za ,,Dziewczynę na posługi” Miles przeprowadził się z Ricky do pięknego małego domku w dolinie San Fernando, głównie po to, by uciec przed zabójczym skwarem pustyni Mojave. Do pracowni dojeżdżał pociągiem lotnictwa wojskowego. Uświadomiłem sobie z ulgą, że teraz Ricky na pewno nie ma w domu, gdyż wyjechała na obóz skautowski nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie. Nie chciałem, by Ricky była świadkiem naszej kłótni.
Jechałem tunelem w Sepulveda, gdy nagle wpadło mi do głowy, że powinienem zanim odwiedzę Milesa pozbyć się w jakiś sensowny sposób akcji Hired Girl.
Nie brałem pod uwagę możliwości użycia siły (jeżeli nie zostanę do tego sprowokowany), po prostu była to jedna z nielicznych rzeczy, które mogłem zrobić… a poza tym węszyłem wszędzie nieprzyjaciół jak kot, któremu ogon przygniotą drzwi.
Zostawić pakiet akcji w samochodzie? A jeśli mnie aresztują, gdy pobiję Milesa? Zostawiać dokumenty w wozie, który policja może odprowadzić na jakiś parking albo nawet skonfiskować — to na pewno niezbyt mądre.
Mogłem akcje wysłać pocztą, sam do siebie, jednak w ostatnich dniach po listy chodziłem na pocztę główną, bo ciągle przeprowadzałem się z hotelu do hotelu, wypraszany w chwili, gdy zorientowano się, że mam ze sobą kota.
Lepiej już było posłać je komuś zaufanemu. Jednakże lista takich osób była cholernie krótka.
Naraz uświadomiłem sobie, że jest ktoś, komu mogę je powierzyć. Ricky.
Być może z boku wygląda to na nieuleczalną lekkomyślność — zawierzyć kobiecie zaraz po tym, jak inna tak podle was oszukała. Jednakże te dwa przypadki nie miały ze sobą nic wspólnego. Znałem Ricky od zarania jej życia i jeśli gdzieś istniało idealnie uczciwe ludzkie stworzenie, to była nim na pewno ona… a Pit był tego samego zdania. Oprócz tego Ricky nie mogła jeszcze epatować mężczyzn swoją kobiecością, malującą się na razie tylko na jej buźce — na niczym więcej…
Kiedy wyrwałem się z korka, zjechałem z magistrali i znalazłem sklepik, gdzie kupiłem znaczki, wielką i małą kopertę, i parę arkuszy listowych. Napisałem tak:
Kochana Rikki-tikki-tawi,
mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy, ale zanim to nastąpi, chciałbym, żebyś schowała u siebie tę małą kopertę. Tylko nie mów o tym nikomu.
Podniosłem pióro i zamyśliłem się. Do licha, a jeśli coś się ze mną stanie… na przykład wypadek drogowy albo coś zupełnie nieoczekiwanego… Wtedy prędzej czy później moja przesyłka znajdzie się w rękach Milesa i Belle. Jeżeli w jakiś sposób jej nie zabezpieczę. Uprzytomniłem sobie, że podświadomie dojrzałem do rozwiązania problemu hibernacji: postanowiłem zrezygnować z niej.
To mocne postanowienie było efektem mojego wytrzeźwienia, no i kazania doktora. Zaparłem się. Nie chciałem już uciekać, chciałem zostać i walczyć — a pakiet akcji był moją najlepszą bronią. Dawał mi prawo wglądu w księgi rachunkowe, umożliwiał wtykanie nosa we wszystkie sprawy firmy.
Gdyby znowu próbowali zatrzymać mnie przy pomocy strażnika, wrócę z adwokatem, z zastępcą szeryfa i nakazem sądowym.
Mogę nawet doprowadzić do rozprawy. Prawdopodobnie jej nie wygram, ale narobię hałasu wokół sprawy… wtedy ludzie Mannixa dobrze się zastanowią, zanim podejmą decyzję o kupnie.
Może w ogóle nie powinienem wysyłać Ricky tych akcji.
Nie, dopóki istniała możliwość, że coś złego się ze mną stanie, nie mogę mieć ich przy sobie. Pit i Ricky byłi moją ,,rodziną”, jedyną, jaką miałem.
Podjąłem przerwane pisanie:
Gdyby los zrządził inaczej i nie spotkalibyśmy się przez cały rok, będzie to znak dla Ciebie, że ze mną coś się stało. Wówczas zatroszcz się o Pita, jeśli go znajdziesz, nikomu nic nie mów, i odnieś tę kopertę do filii American Bank, daj ją komuś, kto zajmuje się funduszami powierniczymi, i powiedz, żeby ją otworzył.
Na drugim arkuszu napisałem:
3 grudnia 1970, Los Angeles, Kalifornia. Za równowartość osobiście otrzymanego jednego dolara i inne cenne usługi przekazuję — tutaj wpisałem odpowiedni paragraf kodeksu i numery akcji Hired Girl — American Bank w celu odłożenia do depozytu dla Frederiki Virginii Gentry. Akcje te proszę przekazać do rąk własnych właścicielce w dniu jej dwudziestych pierwszych urodzin.
Podpisałem się niżej. Myśl klauzuli była wyrażona ściśle i mam wrażenie, że nie wpadłbym na lepszy pomysł, nawet gdybym nie siedział w sklepie z szafą grającą nastawioną na cały regulator.
Decyzja ta gwarantowała, że Ricky dostanie akcje w przypadku, gdyby mi się coś stało, i nie dopuszczała, żeby wpadły w ręce Milesa i Belle.
Gdyby zaś wszystko poszło okay, poproszę Ricky, żeby oddała mi kopertę, zanim ktoś zorientuje się, jaka jest jej zawartość.
Ponieważ nie skorzystałem z formy aktu darowizny, nie musiałem stosować się do wszystkich biurokratycznych przepisów. Nawet gdyby Ricky była już pełnoletnia, nie byłoby trzeba puszczać w ruch całej machiny prawa — wystarczy, że po prostu odda mi kopertę i sprawa załatwiona.
Wsadziłem dokumenty do mniejszej koperty, którą razem z liścikiem do Ricky włożyłem do dużej, zaadresowałem do obozu skautowskiego, nalepiłem znaczek i wrzuciłem do skrzynki przed sklepem. Sprawdziłem, że skrzynka będzie opróżniona za czterdzieści minut, i gdy wsiadałem do samochodu, ogarnęło mnie uczucie kompletnej beztroski — nie dlatego, iż zabezpieczyłem akcje, ale dlatego, że rozwiązałem sam wszystkie kłopoty. Może właściwie nie rozwiązałem, ale podjąłem decyzję o stawieniu im czoła. Nie miałem już zamiaru brać nóg za pas i uciekać do nory jak niedźwiedź szykujący się do zimowego snu. Nie chciałem wymazywać z pamięci całej tej historii sięgając po alkohol o najróżniejszych smakach.
To jasne, że pragnąłem zobaczyć rok 2000, ale mogłem go przecież zobaczyć i wtedy, jeśli na niego spokojnie poczekam… sześćdziesiątka to jeszcze nie wiek, kiedy nie można już oglądać się za dziewczętami. Nie ma pośpiechu. Skoczyć w następne stulecie jednym susem to niezbyt wielka przyjemność dla normalnego człowieka — to tak jakby oglądać zakończenie filmu, nie mając pojęcia, co działo się wcześniej.
Najlepszy pomysł na przeżycie następnych trzydziestu lat to poddać się zwykłemu biegowi rzeczy. W ten sposób wiek XXI nie będzie dla mnie tajemnicą, gdyż wkroczę w nowe stulecie z bagażem doświadczeń wspólnych dla wszystkich wokół.
Będę miał czas na załatwienie porachunków z Milesem i Belle.
Może nie wygram, ale na pewno dam się im mocno we znaki — tak jak Pit, który wracał do domu, krwawiąc w sześciu miejscach i chwaląc się głośno: ,,Szkoda, że nie możesz widzieć tego drugiego”.
Z wieczorną rozmową nie wiązałem wielkich nadziei, chodziło mi tylko o formalne wypowiedzenie wojny. Chciałem zakłócić Milesowi sen — może potem zatelefonuje do Belle i oboje spędzą noc na przykrych rozpamiętywaniach.