Skarżyłem się barmanowi na klimatyzację — wentylator ze zbyt dużą prędkością nawiewał zimne powietrze i bałem się, że wszyscy się przeziębimy.
— Nie szkodzi — zapewniał mnie. — Niech pan zaśnie, wtedy zimno przestanie panu dokuczać. Spać… sen… najpiękniejszą część dnia… przepiękny sen.
Miał twarz Belle.
— A może by tak coś ciepłego do wypicia?… — zaproponowałem nieśmiało. — Toma Jerry? Albo gorącą herbatę, a do niej pleciucha?
— Sam jesteś pleciuch — odpowiedział doktor. — Sen to dla ciebie zbyt wielki rarytas. Wyrzucić stąd tego marudę!
Chciałem zaprzeć się nogami o mosiężną poręcz, żeby im przeszkodzić. Jednak ten bar nie miał żadnej poręczy, co już było dziwne, a jeszcze dziwniejsze, że leżałem na plecach. Przypuszczałem, że wprowadzono obsługę dla ludzi bez nóg. Jeśli jednak nie miałem nóg, to w jaki sposób dostałem się pod poręcz? A gdzie są moje ręce?
— Popatrz, nie mam rąk! — Pit siedział mi na piersiach i głośno narzekał.
Ponownie powołano mnie do wojska… były to chyba te kretyńskie ,,ćwiczenia dla dorosłych” w Camp Hale, kiedy wrzucają wam śnieg za kołnierz, by zrobić z was mężczyznę.
Musiałem wspiąć się na przeklętą i najwyższą w całym Kolorado górę. Wokół było pełno lodu, a ja nie miałem nóg. Mimo to targałem największy tornister, jaki kiedykolwiek widziano — przypomniałem sobie, że ktoś wpadł na genialny pomysł sprawdzenia, czy można używać żołnierzy zamiast zwierząt jucznych, a mnie wybrano z powodu niewielkiej przydatności do walki. W ogóle nie dałbym rady, gdyby nie pomoc małej Ricky, która popychała mnie z tylu.
Starszy sierżant, przełożony, obrócił się w moją stronę. Miał twarz Belle i był siny z wściekłości.
— No, ruszaj się! Nie możemy na ciebie czekać. Jest mi wszystko jedno, czy dojdziesz tam, czy nie… ale spać tu nie będziesz!
Moje nie istniejące nogi niosły mnie dalej. Upadłem w lodowato ciepły śnieg i zasnąłem, podczas gdy mała Ricky płakała i prosiła mnie, żebym się obudził. Ale ja musiałem spać. Przebudziłem się w łóżku z Belle. Potrząsała mną i krzyczała:
— Wstawaj, Dan! Nie mogę czekać na ciebie trzydzieści lat, dziewczyna taka jak ja musi myśleć o przyszłości.
Próbowałem wstać i podać jej worki złota, które trzymałem pod łóżkiem, lecz już jej nie było, a wtedy ,,Dziewczyna na posługi” z twarzą Belle pozbierała całe złoto, ułożyła je na swojej tacy i uciekła z pokoju. Chciałem biec za nią, ale nie miałem nóg… nagle stwierdziłem, że nie mam wcale ciała.
Jestem całkiem sam, nikt się mną nie opiekuje… Świat składa się ze starszych sierżantów i z pracy… Gdzie i jak pracuję, nie ma żadnego znaczenia. Pozwalam znowu się objuczyć i zaczynam ponownie wspinać się na tę lodową górę. Jest cała biała i przepięknie kulista. Gdybym tylko dostał się na różowy wierzchołek, pozwolono by mi spać, a tylko tego potrzebuję. Nie osiągnę jednak szczytu… jestem bez rąk, bez nóg, bez niczego.
Na górze wybucha pożar lasu. Śnieg nie taje, ale czuję, jak obmywają mnie fale gorąca, gdy wpinam się z mozołem coraz wyżej. Starszy sierżant, pochylając się nade mną, wrzeszczy: ,,Obudź się… obudź się… obudź się…” Zaledwie mnie obudzono, znów kazano mi zasnąć. Z tego, co działo się później, mam dosyć mgliste wspomnienia. Część tego czasu spędziłem na wibrującym stole, otoczony reflektorami i tłumkiem ludzi. Kiedy całkiem się obudziłem, leżałem w szpitalnym łóżku i czułbym się prawie dobrze, gdyby nie dziwne uczucie, podobne trochę do stanu wznoszenia się, którego człowiek często doświadcza po tureckiej łaźni. Miałem znowu ręce i nogi. Nikt nie chciał jednak ze mną rozmawiać i ilekroć kogoś o coś pytałem, pielęgniarka zatykała mi usta. Często robiono mi masaże, a któregoś dnia rano poczułem się zupełnie dobrze i zaraz po przebudzeniu wstałem z łóżka. Miałem lekkie zawroty głowy, lecz poza tym nic nie dokuczało. Wiedziałem już, kim jestem i w jaki sposób dostałem się do hibernatora, uświadomiłem sobie również, że moje koszmarne przeżycia były tylko snem.
Wiedziałem też, komu zawdzięczam to wszystko. Jeżeli nawet Belle usiłowała wymóc na mnie, gdy byłem pod wpływem narkotyku, żebym żadnego z jej świństw nie pamiętał, teraz jej czary przestały działać. Winą można było obarczać albo niedoświadczoną hipnotyzerkę, albo trzydziestoletni sen, który wymazał wszystko z mojej pamięci. Pewnych szczegółów nie pamiętałem dokładnie, lecz w pełni zdawałem sobie sprawę z tego, jaki numer mi wycięli. A jednak nie czułem specjalnie wielkiej wściekłości. Co prawda, stało się to dopiero ,,wczoraj”, gdyż sen oddziela jeden dzień od drugiego. Ale w moim wypadku letarg trwał trzydzieści lat. To, co odbierałem jako całkowicie subiektywne, było trudne do precyzyjnego zdefiniowania, bo chociaż pamiętałem dokładnie ,,wczorajsze” wydarzenia, przyjmowałem je jak bardzo odległą przeszłość.
Czy widzieliście w telewizji podwójne ujęcie gracza baseballu, który w jednym kadrze przygotowuje się do uderzenia piłki, a drugie ujęcie przedstawia go w chwili, gdy całkowicie zasłania boisko i z trudem mieści się na ekranie?
Coś podobnego działo się ze mną… moje świadome wspomnienia działały na zasadzie ujęcia na pierwszym planie, ale reakcje emocjonalne odnosiły się do czegoś odległego w czasie i przestrzeni.
Oczywiście, miałem zamiar odszukać Belle i Milesa i przerobić ich na karmę dla kotów, ale na razie nie było pośpiechu. Wystarczy, że zajmę się tym za kilka miesięcy — teraz muszę poznać rok 2000.
Ale a propos kotów, gdzie podział się Pit? Powinien tu gdzieś być… jeżeli naturalnie biedaczek przeżył tak długi sen.
W tym momencie — i ani o chwilę później — przypomniałem sobie, że moje starannie przygotowane plany wspólnej hibernacji wzięły w łeb.
Wyciągnąłem Belle i Milesa z przegródki ,,ad acta” i przesunąłem na pozycję ,,aktualne”. Więc oni próbowali zabić mojego kota, taak?
To było coś gorszego niż zwykłe morderstwo: wygnali Pita, żeby zdziczał… żeby spędził resztę swych dni na poniewierce, przemykając po bocznych uliczkach, grzebiąc w śmietnikach w poszukiwaniu odpadków, żeby został z niego szkielet o wystających żebrach, a jego dobroduszny charakter przemienił się w trwałą nieufność i nienawiść do wszystkich dwunożnych istot.
Zostawili go, by umarł — z pewnością już od dawna nie żyje — zostawili go, by umarł w przekonaniu, że nawet ja go opuściłem.
Za to będą musieli mi zapłacić — jeżeli jeszcze żyją… Miałem nadzieję, że tak, i że i będę mógł się zemścić za ich podłość… Tego nie można puścić płazem!
Uświadomiłem sobie, że stoję w piżamie obok łóżka, trzymając się poręczy, by zachować równowagę. Rozejrzałem się i postanowiłem kogoś przywołać. Szpitalne sale w zasadzie się nie zmieniły. W mojej izolatce nie było okna. Nie mogłem się zorientować, skąd pada światło. Łóżko było wysokie i wąskie, tak jak za moich czasów, ale zauważyłem, że jego konstrukcja umożliwia nie tylko spanie, gdyż w dole wmontowano rurę w kształcie kaczki pełniącą prawdopodobnie funkcję basenu, a i nocny stolik był integralną częścią konstrukcji. W normalnych okolicznościach na pewno zainteresowałbym się tym urządzeniem, ale w tej chwili pragnąłem tylko znaleźć przycisk przywołujący pielęgniarkę — po prostu chciałem się ubrać.
Dostrzegłem klawisz, nacisnąłem. Na ekranie monitora wiszącego w nogach łóżka zaświecił się napis: PRZYWOŁANIE PIELĘGNIARKI. W ułamku sekundy zgasł i zaraz pojawił się następny: PROSZĘ CHWILĘ POCZEKAĆ.
Szybko i bezgłośnie otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka. Pielęgniarki też się niewiele zmieniły. Ta moja była całkiem do rzeczy, choć zachowywała się prawie jak sierżant na placu ćwiczeń. Na krótko ostrzyżonych włosach koloru orchidei kołysał się mały, idealnie biały czepek, szeleściła sztywno nakrochmalonym, także białym jak śnieg fartuchem. Fason fartucha zasłaniał i odsłaniał miejsca cokolwiek inne niż w roku 1970 — ale zmiany w kobiecych strojach, nawet takich jak roboczy mundurek, były nieuniknione i niezmiennie trwały od tysięcy lat. Nieważne, który był wiek — po jej zachowaniu mogłem od razu poznać, że mam do czynienia z pielęgniarką.
— Proszę natychmiast położyć się do łóżka!
— Gdzie moje ubranie?
— Z powrotem do łóżka! I to zaraz!
— Proszę siostry, jestem wolnym obywatelem, od dawna pełnoletnim i nie notowanym. Do łóżka wracać nie muszę i tego nie zrobię. Proszę pokazać mi, gdzie mam ubranie, albo wyjdę w takim stroju.
Spojrzała na mnie, obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Drzwi rozsunęły się automatycznie, gdy tylko stanęła na progu. Spróbowałem zrobić to samo. Niestety, dla mnie stanowiły przeszkodę nie do pokonania. Nie mogłem odkryć zasady ich działania, chociaż byłem przekonany, że co jeden technik wymyśli, to drugi w końcu zdekonspiruje. Nie miałem zresztą na te rozmyślania zbyt wiele czasu, drzwi bowiem otworzyły się znowu i do pokoju wszedł mężczyzna.
— Dzień dobry — pozdrowił mnie. — Jestem doktor Albrecht.
Miał na sobie coś pośredniego między niedzielnym ubraniem z Harlemu i strojem na piknik, ale zmęczone oczy należały do profesjonalisty — byłem skłonny mu zaufać.
— Dzień dobry, doktorze. Chciałbym dostać ubranie.
Wszedł do pokoju, by drzwi mogły się zasunąć, nie przyciąwszy mu pięty. Sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Wyciągnął jednego, zamachał nim szybko w powietrzu, włożył do ust i pociągnął; na końcu żarzył się ogienek. Podsunął mi paczkę.
— Zapali pan?
— Hm, dziękuję, ale nie.
— Spokojnie może pan zapalić. Nie zaszkodzi panu.
Pokręciłem przecząco głową. Zawsze pracowałem z dymiącym obok mnie papierosem, postępy w pracy osądzałem na podstawie przepełnionych popielniczek i liczby wypalonych plam na desce kreślarskiej. Teraz gdy spojrzałem na dym, zrobiło mi się trochę słabo i zastanowiłem się, czy hibernacja nie wyleczyła mnie z nałogu.
— Dziękuję, jednak nie skorzystam.
— W porządku, panie Davis. Pracuję tutaj już sześć lat. Jestem specjalistą od hipnologii, resuscytacji i dziedzin im pokrewnych. Przez ten czas przewinęło się przez moje ręce osiem tysięcy siedemdziesięciu trzech pacjentów — pan jest osiem tysięcy siedemdziesiątą czwartą osobą, której pomagam w powrocie z hipotermii do normalnego życia. Widziałem najdziwniejsze reakcje po obudzeniu — to znaczy najdziwniejsze dla laika, ale nie dla mnie. Niektórzy chcą od razu położyć się z powrotem do hibernatora i są wściekli, gdy im na to nie pozwalam. Niektórzy ponownie usypiają i musimy ich odsyłać do innej przychodni. Jeszcze inni zaczynają szlochać, kiedy sobie uświadomią, że nie istnieje bilet powrotny i że jest już za późno, by wrócić do domu, niezależnie od tego, z jakiego czasu pochodzą. A niektórzy, tak jak pan, żądają swoich ubrań i chcą od razu wybiec na ulicę.
— No i co? Dlaczego nie? Czy jestem więźniem?
— Oczywiście, że nie. Może pan otrzymać ubranie, uprzedzam lojalnie, że wyszło z mody, ale to pana problem. Zanim po nie poślę, proszę mi łaskawie zdradzić, jaka to pilna sprawa przynagla pana do porzucenia naszej gościny… Przecież czekał pan trzydzieści lat… co wobec nich znaczy te kilka chwil? Czy naprawdę nie może pan jeszcze poczekać? Może nic by się nie stało, gdyby pan zajął się nią w ciągu dnia, albo i jutro?
Już, już chciałem wrzasnąć, gdzie może mi skoczyć, i że jest to pilniejsze od wszystkiego na świecie, gdy nagle przyszło na mnie opamiętanie i pokornie przytaknąłem.
— Możliwe, że nie jest to takie naglące.
— Proszę więc wyświadczyć mi tę uprzejmość i wrócić do łóżka, pozwolić się spokojnie przebadać, zjeść śniadanie, a potem możemy porozmawiać, co dalej. Być może będę mógł panu doradzić to i owo.
— W porządku, doktorze. Przepraszam za kłopoty. Wsunąłem się pod kołdrę. Naraz poczułem zmęczenie, nerwy miałem rozdygotane. W łóżku było tak cudownie…
— Nie ma o czym mówić. Kłopoty… powinien pan obejrzeć niektóre nasze przypadki. — Wygładził kołdrę wokół moich ramion i pochylił się nad stolikiem wbudowanym w łóżko. — Doktor Albrecht, siedemnastka. Proszę przysłać pacjentowi śniadanie, hm… dieta cztery minus. — Odwrócił się ku mnie. — Proszę położyć się na boku i podciągnąć górę piżamy, chcę spojrzeć na pana żebra. W czasie badania może pan pytać, o co chce. Jeśli ma pan ochotę.
W czasie, kiedy lekarz obmacywał moje żebra, usiłowałem zebrać myśli. Przypuszczałem, że używał stetoskopu, choć urządzenie wyglądało raczej na miniaturową słuchawkę dla głuchych. Jednego na pewno nie poprawili — końcówka była zimna i twarda jak dawniej.
O co mam pytać po trzydziestu latach? Czy ludzkość dotarła już do gwiazd? Kto tym razem przygotowuje ,,wojnę ostateczną”, która wyzwoli nas na zawsze od strachu przed następną? Czy rodzą się dzieci z probówek?
— Panie doktorze, czy w kinach i teatrach stoją jeszcze automaty z prażoną kukurydzą?
— Kiedy byłem tam po raz ostatni, stały. Nie poświęcam na to zbyt wiele czasu. Nawiasem mówiąc, teraz nie mówi się ,,teatry”, ale ,,zeroatry”.
— Naprawdę? Dlaczego?
— Proszę pójść i zobaczyć. Ale niech pan nie zapomni przypiąć się do fotela; przy niektórych scenach cała sala jest pozbawiona grawitacji. Panie Davis, codziennie spotykamy się z tym samym. Dla nas to już rutyna. Ale dla wszystkich śpiochów przygotowujemy rokrocznie słowniki adaptacyjne i konspekty historyczno-kulturalne. Jest to absolutnie konieczne, ponieważ dezorientacja może spowodować ogromny szok, mimo że staramy się do tego nie dopuścić w miarę możliwości, umiejętności i sprzętu.
— Hm, chyba ma pan rację.
— Na pewno. Szczególnie w ekstremalnie długich przypadkach, takich jak pana. Trzydzieści lat…
— Trzydzieści lat to maksimum?
— I tak, i nie. Najdłuższy okres hibernacji, z którym mieliśmy do czynienia, to trzydzieści pięć lat, gdyż pierwszy komercyjny klient skorzystał z subtemperatury hibernatora w grudniu 1965 roku. Pan jest śpiochem o najdłuższym stażu, którego osobiście ożywiałem. Teraz zdarzają się nam klienci z zamówieniami na sto, sto pięćdziesiąt lat. Natomiast pan nie powinien był zostać przyjęty na tak długi okres. Trzydzieści lat dla ówczesnych techników to było szalone ryzyko. Miał pan szczęście.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Proszę się obrócić. — Nie przerywając badania, mówił: — Z obecnym stanem wiedzy i doświadczeń zaryzykowałbym nawet tysiącletni skok, gdyby istniała możliwość sfinansowania takiego eksperymentu… Najpierw dla pewności przetrzymałbym pacjenta przez cały rok w takiej temperaturze, w jakiej był pan, a potem gwałtownie, w ciągu milisekundy, obniżyłbym ją do minus dwustu. Myślę, że wytrzymałby to.
To ,,błyskawiczne ochłodzenie” nie wyglądało specjalnie zachęcająco. Doktor Albrecht kontynuował:
— A teraz zbadamy pana odruchy. Proszę usiąść i skrzyżować nogi. Nie będzie pan miał większych problemów językowych. Ja oczywiście pilnuję się, by mówić z panem językiem roku 1970 — przypuszczam, że potrafię selektywnie prowadzić rozmowy na etapie wstępnym z każdym moim pacjentem; przeszedłem specjalny kurs hipnotyczny. Pan za tydzień będzie równie dobrze jak ja posługiwał się współczesnym slangiem, w zasadzie jest to tylko problem wzbogacenia słownictwa.
Miałem już zamiar uświadomić mu, że co najmniej czterokrotnie użył słów, których znaczenie w 1970 roku nie było znane, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to nie na miejscu.
— To wszystko — dodał po chwili. — Aha, jeszcze jedno. Pani Schultz chciała z panem rozmawiać.
— Kto?
— Pan jej nie zna? Utrzymywała, że jest pana starą przyjaciółką.
— Schultz — powtórzyłem. — Pewnie znałem kiedyś niejedną ,,panią Schultz”, ale jedyną, którą sobie przypominam, była moja nauczycielka z czwartej klasy. A tej na pewno już dawno nie ma wśród żywych.
— Możliwe, że także wybrała sen. Wiadomość od niej może pan otrzymać, kiedy pan zechce. Podpiszę panu przepustkę. Ale jeśli ma pan choć trochę oleju w głowie, zostanie tu i przejdzie przysposobienie reorientacyjne. Wpadnę do pana później. Proszę złamać kark, jak to się mówiło w waszych czasach. Za chwilę dostanie pan śniadanie.
Uznałem, że jest lepszym lekarzem niż lingwistą. Przestałem o tym myśleć, bo w drzwiach pojawił się salowy ze śniadaniem. Wjechał do pokoju i ostrożnie wyminął doktora Albrechta, który kroczył prosto ku drzwiom, nie zwracając na nic uwagi i nie ustępując nikomu z drogi.
Salowy zbliżył się do mnie, wyciągnął składany stolik i postawił na nim tacę.
— Czy mam nalać kawy?
— Tak, proszę.
Właściwie zależało mi na gorącej kawie dopiero po jedzeniu, ale dzikie pragnienie, żeby zobaczyć, jak salowy ją nalewa, zwyciężyło. Bo ogarnęła mnie nagle niepojęta euforia — oto salowym w tym szpitalu był nie kto inny jak ,,Uniwersalny Frank”!
Nie ten improwizowany, niedoskonały, toporny pierwszy model, który ukradli mi Miles i Belle, oczywiście, że nie.
Przypominał pierwszego ,,Franka” w takim stopniu, jak samochód z turbodoładowaniem pierwsze pojazdy na węgiel.
Człowiek pozna jednak własne dzieło. Podstawowy element był moim pomysłem, a urządzenie stojące przede mną to końcowy efekt nieuniknionej ewolucji… Praprawnuk ,,Franka”, udoskonalony, wygładzony, wydajniejszy — ale tej samej krwi.
— Czym mogę jeszcze służyć?
— Poczekaj chwilę.
Zorientowałem się od razu, że polecenie nie było prawidłowe, ponieważ automat sięgnął gdzieś do swego wnętrza, wyciągnął twardy kartonik ze sztucznego tworzywa i podał mi bez słowa. Przeczytałem następujący tekst:
KOD GŁOSOWY Pracusia Paula model XVIIa UWAGA WAŻNE! Ten automat NIE ROZUMIE ludzkiej mowy. Jest maszyną i nie ma inteligencji. Dla Państwa wygody konstruktorzy wyposażyli go w analizator konkretnych ustnych poleceń. Automat reaguje jedynie na te rozkazy, które są zakodowane w jego pamięci. W wypadku niekompletnej reakcji obwodów lub sprzeczności poleceń przekaże Państwu niniejszy karton informacyjny. Prosimy o wnikliwe zapoznanie się ze wszystkimi instrukcjami.
Dziękujemy,
Alladin Autoengineering Corporation, producenci Pracusia Paula, Fryzjera Kena, Kreślarza Ralpha, Budowniczego Sama, Sadownika Sida i Mamki Chloe. Konstruktorzy dostarczają egzemplarze na specjalne zamówienia. Oferujemy szczegółowe konsultacje z dziedziny automatyki.
Polecamy swoje usługi!
Te słowa widniały tuż obok znaku firmowego, który przedstawiał Aladyna pocierającego lampę i dżina czekającego pokornie na jego rozkazy.
Pod znakiem umieszczono długi spis prostych poleceń — STÓJ, IDŹ, TAK, NIE, WOLNIEJ, SZYBCIEJ, CHODŹ TU, WEZWIJ PIELĘGNIARKĘ itp. Niżej następował krótszy rejestr czynności typowych dla sytuacji, w jakich może znaleźć się pacjent, o niektórych jednak nigdy nie słyszałem. Lista kończyła się uwagą: ,,Polecenia nr 87 do 242 mogą być wydane tylko przez personel medyczny, w związku z tym nie zamieszczono ich w niniejszym spisie”.
Pierwszy ,,Uniwersalny Frank” nie reagował na polecenia wydawane głosem, trzeba było kierować nim za pomocą klawiszy. Ale nie dlatego, że o tym nie pomyślałem, lecz po prostu nie miałem możliwości technicznej realizacji tego pomysłu. Zarówno analizator akustyczny, jak i system wyboru poleceń, podobny trochę do centrali telefonicznej, miały ciężar i objętość znacznie większą niż pozostałe mechanizmy ,,Franka” seniora. Zdałem sobie sprawę, że mam sporo do nadrobienia w zakresie miniaturyzacji i uproszczenia konstrukcji, jeśli oczywiście nie zrezygnuję z pracy zawodowej. Ale już teraz dostrzegłem mnóstwo nowych możliwości. Prace konstrukcyjne to zabawa dla ludzi praktycznych, a postęp zależy od stopnia rozwoju całej generacji, nie zaś geniusza jednego twórcy. Kolej żelazną można było zbudować, gdy istniała już turbina parowa, lecz ani chwili wcześniej. Wszystko dzieje się w odpowiednim czasie. Spójrzcie na tego biednego profesora Langleya, który zmarnował życie, próbując zbudować latającą maszynę — spełnił wszystkie potrzebne warunki, ale przyszedł z tym wynalazkiem za wcześnie — i nie mógł skorzystać z osiągnięć pokrewnych gałęzi nauki, niezbędnych, żeby maszyna wzbiła się wreszcie w powietrze. Albo wielki Leonardo da Vinci — tak bardzo wyprzedził swoją epokę, że jego najśmielsze koncepcje zrealizowano kilkaset lat po jego śmierci!
Teraz wszystko było jasne — czeka mnie niezła zabawa.
Zwróciłem robotowi kartonik, wstałem z łóżka i obejrzałem dokładnie metkę firmową. Byłem przekonany, że w dolnym lewym rogu zobaczę nazwę HIRED GIRL. Poza tym interesowała mnie jedna drobnostka — czy ,,Alladin” nie jest przypadkiem filią korporacji Mannixa. Metka nie zdradziła mi nic poza numerem modelu, numerem fabrycznym, nazwą i adresem firmy i podobnymi danymi produkcyjnymi.
Zaciekawiło mnie jeszcze jedno: wykaz patentów — chyba czterdziestu — a pierwszy z nich pochodził z roku 1970… i prawie na pewno opierał się na moim pierwotnym modelu i jego teoretycznych założeniach.
Znalazłem przy stoliku długopis i notatnik i zapisałem pierwszy numer. Moje zainteresowanie nim było czysto intelektualne. Nawet gdyby ten patent został ukradziony (akurat tego byłem zupełnie pewny), jego ważność kończyła się w 1987 roku, jeżeli nie zmieniło się prawo patentowe. Chociaż w tej chwili liczyły się tylko patenty zarejestrowane po 1983 roku, chciałem po prostu sprawdzić, jakie były losy mojego wynalazku.
Na automacie zaświeciła się lampka sygnalizacyjna.
— Przepraszam, jestem wzywany do innego pokoju — oznajmił. — Czy mogę odejść?
— Proszę?… Oczywiście, idź! Zauważyłem, że sięga po wykaz instrukcji.
— Idź! — powtórzyłem szybko.
— Dziękuję. Do widzenia panu.
— To ja dziękuję.
— Nie ma za co.
Ktokolwiek użyczył głosu tej maszynie, należałoby mu podziękować za bardzo przyjemny baryton.
Wskoczyłem z powrotem do łóżka i pochłonąłem błyskawicznie całe śniadanie ,,cztery minus”. Tak na oko wystarczyłoby średniemu ptakowi, ale poczułem, że mam dość, choć parę minut wcześniej zjadłbym konia z kopytami. Pewnie skurczył mi się żołądek. Kiedy skończyłem (a potrawy przez cały czas zachowywały odpowiednią temperaturę), uświadomiłem sobie, że to było moje pierwsze pożywienie od trzydziestu lat. Pomyślałem o tym, gdy czytałem menu, w którym to, co uważałem za słoninę, określono jako ,,grillowane płatki drożdżowe po wiejsku”. Nigdy nie byłem smakoszem i nawet trzydziestoletni post nie potrafił wzbudzić we mnie szczególnego zainteresowania jedzeniem. Zresztą, oprócz śniadania dostałem aktualną gazetę — Great Los Angeles Times ze środy, 13 grudnia 2000 roku.
Gazety zmieniły się niewiele, przynajmniej nie pod względem formatu. Ta, którą otrzymałem, była małą gazetą z wiadomościami, papier stanowił gładką płaszczyznę bez widocznych włókien celulozy, a kolorowe i czarno-białe zdjęcia pokazywały świat w trzech wymiarach.
Nie miałem pojęcia, jak zostały wykonane. Już w czasach mojego dzieciństwa istniały stereofotografie, które można było oglądać bez specjalnych urządzeń; w latach pięćdziesiątych fascynowały mnie stereoreklamy mrożonek, ale do ich wytworzenia potrzebna była dość gruba warstwa przezroczystego plastiku i siatka drobnych pryzmatów. Tymczasem zdjęcia w Timesie wydrukowano na cienkim papierze. Pomimo to nie straciły głębi. Zacząłem przeglądać dalsze wiadomości. ,,Pracuś Paul” położył gazetę w stojaku i na razie wszystko wskazywało na to, że zdołam przeczytać tylko pierwszą stronę. Pozostałe były jakby sklejone i nie wiedziałem, w jaki sposób je otworzyć. Wreszcie, zupełnie przypadkowo, dotknąłem prawego dolnego rogu. Zawinął się i poruszył całą stronę… widocznie wykorzystywano jakąś formę ładunku elektrostatycznego, aktywizowanego w tym miejscu. Resztę dziennika doczytałem w spokoju, bez żadnych niespodzianek.
Przynajmniej połowa wiadomości brzmiała tak swojsko, że niemal się rozczuliłem: ,,Wasz horoskop na dzisiaj”; ,,Mer uruchomił nowy zbiornik wody”; ,,Nowojorski prawnik oświadcza, że środki bezpieczeństwa ograniczają wolność prasy”; ,,Drużyna Olbrzymów wygrała po raz drugi”; ,,Nieoczekiwana fala gorąca zagraża sportom zimowym”; ,,Pakistan ostrzega Indie” — i tak dalej. W tym samym stylu. To było dla mnie zrozumiałe. Inne informacje dotyczyły spraw nowych, ale tytuły tłumaczyły cały sens: START PROMU KSIĘŻYCOWEGO ODŁOŻONY — stacja orbitalna trafiona dwoma meteorytami, nie ma strat w ludziach; CZTERECH BIAŁYCH ZLINCZOWANO W KAPSZTADZIE — żądania interwencji ONZ; ORGANIZACJA GOSPODYŃ ŻĄDA WYŻSZYCH WYNAGRODZEŃ — żądają zakazu działalności ,,amatorek”, PLANTATOR Z MISSISIPI OSKARŻONY NA POD STAWIE PARAGRAFU O ,,SNACH UMARŁYCH” —
Obrona twierdzi: Ci młodzieńcy nie są narkomanami, są po prostu głupi!
Byłem przekonany, że wiem, o co tu chodzi… szczególnie w ostatniej sprawie…
Natomiast inne wiadomości pozostawały dla mnie zagadkami nie do rozwiązania. Na przykład: epidemia ,,woglinów” rozszerza się, ewakuowano kolejne trzy miasta we Francji, król zarządził dezynfekcję całego terytorium kraju. Król?! No proszę, francuska polityka ma swoje meandry, ale czym może być Poudre Sanitaire, używany przeciw ,,woglinom”, tego nie mogłem się domyślić. Chyba nie opad radioaktywny? Miałem nadzieję, że na opylanie wybiorą jakiś bezwietrzny dzień… najlepiej trzydziesty lutego. Sam kiedyś zostałem uraczony nadmierną dawką promieniowania na skutek pomyłki cholernie nieostrożnego technika z kobiecego batalionu pomocniczego w Sandii. Nie doszło, na szczęście, do stadium wymiotów, kiedy to nie ma już ratunku, lecz raczej nie zalecałbym nikomu takiej diety.
Korpus policji Los Angeles w Laguna Beach otrzymał jako uzbrojenie leycoily. Szef departamentu policji stwierdził, że wszyscy Teddy'owie muszą zniknąć z miasta. ,,Moi ludzie mają rozkaz najpierw narkować, a dopiero później podoliwiać. To się musi skończyć!”
Postanowiłem nie pokazywać się w Laguna Beach, dopóki nie będę wiedział, o co chodzi. Nie miałem pewności, czy mam ochotę być ,,podoliwiony”…
Przytaczam tylko kilka przykładów. Poza tym natknąłem się na mnóstwo informacji, które zaczynały się zrozumiałe, a następnie zmieniały się w coś, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Przeglądając kronikę towarzyską, zauważyłem nowe tytuły. Oczywiście pozostały wzmianki o urodzinach, zgonach, ślubach i rozwodach, doszły jednak do nich informacje o ,,przyjęciach” i ,,zwolnieniach”, zamieszczanych przez poszczególne schroniska. Spojrzałem na ,,schronisko Sawtelle Cons.” i znalazłem tam swoje nazwisko. Poczułem się nagle pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Najciekawsze jednak w całym dzienniku były ogłoszenia. Jedno z bardziej osobliwych utkwiło mi w pamięci:
,,Atrakcyjna i jeszcze młoda wdowa z zamiłowaniem do podróży pozna dojrzałego mężczyznę o podobnych upodobaniach. Cel: dwuletnia umowa małżeńska”.
Dla mnie najistotniejsze były ogłoszenia firmowe. ,,Dziewczyna na posługi”, jej siostrzyczki, siostrzenice i kuzynki zajmowały przynajmniej połowę szpalt i ciągle jeszcze używały naszego dawnego znaku firmowego — krzepkie dziewczyny z miotłą w ręku. Na moment ogarnął mnie żal, że pozbyłem się tak szybko wszystkich akcji Hired Girl. Wydało mi się, że mają teraz dla mnie większą wartość niż wszystko inne. Po chwili przyszło opamiętanie — gdybym wtedy miał je przy sobie, ta para złodziei na pewno i te dokumenty sfałszowałaby na swoją korzyść.
A tak dostała je Ricky — i jeśli dzięki nim się wzbogaciła, nie mogłem trafić na kogoś bardziej godnego tej darowizny. Ta myśl zrodziła nowe postanowienie: przede wszystkim muszę znaleźć Ricky. Była wszystkim, co pozostało mi ze świata, który kiedyś znałem. Zacząłem coraz poważniej myśleć o tym spotkaniu. Milutka mała Ricky! Gdyby wtedy była o dziesięć lat starsza, nawet nie spojrzałbym na Belle… i nie byłoby trzeba palić za sobą mostów, chować się w lodówce.
Chwileczkę, ile ona ma teraz lat? Czterdzieści… nie, czterdzieści jeden. Ciężko było myśleć o Ricky jako o kobiecie w średnim wieku. Chociaż w roku 2000 — a nawet w moich czasach — to jeszcze nie była starość. Wręcz przeciwnie, wątpię, czy z odległości dziesięciu metrów odróżnilibyście czterdziestojednolatkę od podlotka.
Jeżeli jest bogata, poproszę, by postawiła mi drinka, i wspólnie wypijemy, wspominając drogą nam obojgu i wesołą duszyczkę Pita, która pewnie bawi już w przestworzach. A jeżeli coś się skomplikowało i Ricky klepie biedę mimo akcji, które jej zapisałem, wtedy… do licha!
Wtedy się z nią ożenię! Tak, właśnie tak zrobię! Nieważne, że jest prawie dziesięć lat ode mnie starsza. Biorąc pod uwagę moją lekkomyślność, powinienem związać się właśnie z kimś starszym, kto by nade mną czuwał i ostrzegał przed niewłaściwym krokiem.
Ricky była dokładnie taką dziewczyną, jakiej potrzebowałem. Opiekowała się Milesem i dbała o jego gospodarstwo z powagą małej kobietki, choć przecież nie miała jeszcze dziesięciu lat. Czterdzieści nie powinno jej wiele zmienić… może, co najwyżej, wydoroślała.
Po raz pierwszy od momentu przebudzenia poczułem się spokojny o dalszy los. Ricky będzie lekarstwem na wszystko.
Nagle gdzieś w głębi usłyszałem głos: ,,TY GŁUPCZE, nie możesz się z Ricky ożenić, ponieważ ta wspaniała dziewczyna dawno już znalazła męża i ma czworo dzieci… a najstarszy syn może przerastać cię o głowę… Męża z pewnością nie ucieszy widok starego dobrego wujka Danny'ego”. Wsłuchałem się w ten głos i po chwili namysłu skapitulowałem. Potem niepewnie zacząłem się usprawiedliwiać: ,,W porządku, znowu uciekł mi pociąg. Ale i tak muszę ją znaleźć. W końcu nic gorszego od śmierci mi nie grozi, Ricky zaś była jedyną osobą, która rozumiała Pita”.
Odwróciłem następną stronę gazety i naraz uświadomiłem sobie, jak bolesna jest dla mnie strata dziewczyny i kota.
Z tą świadomością zasnąłem i spałem aż do obiadu, który przyniósł ,,Pracuś Paul” albo jego bliźniak.
Śniłem, że Ricky trzyma mnie na kolanach i szepce: ,,Wszystko w porządku, Danny. Znalazłam Pita i chcemy być razem z tobą. Prawda, Pit?
— Mnoooou!”
Uzupełnienie słownictwa poszło mi zupełnie gładko, gorzej było z edukacją historyczną. Przez trzydzieści lat może się wydarzyć mnóstwo rzeczy, ale po co ładować je do głowy, skoro i tak wszyscy je znają lepiej ode mnie? Nie zaskoczyło mnie, że Unia Wielkoazjatycka wyparła nas z rynków Ameryki Południowej — przewidywałem taki bieg wypadków od momentu podpisania Umowy Tajwańskiej. Nie zdziwiłem się szczególnie, czytając, że Indie znajdują się pod coraz silniejszym wpływem Bałkanów. Przez chwilę zamroczyła mnie wizja Anglii jako kanadyjskiej prowincji. Kto jest kurą, a kto jajkiem? Pobieżnie przerzuciłem dane na temat paniki w 1987 roku; złoto może być fantastycznym materiałem konstrukcyjnym i naprawdę nie sądziłem, że jego niska obecnie cena — a tym bardziej zlikwidowanie parytetu dolarowego — to tragedia, bez względu na liczbę ludzi, którzy przy tej zmianie stracili swoje ostatnie koszule.
Przestałem czytać i zamyśliłem się nad tym, jak można wykorzystać tanie złoto, jego wysoką gęstość, dobre przewodnictwo, fantastyczną ciągliwość… i przeraziłem się, jak wiele mam do zdziałania. Uświadomiłem sobie, że najpierw czeka mnie długie studiowanie prac, chociażby z dziedziny techniki atomowej… ileż zdążyło się tam zmienić?… Przecież złoto jest bardziej podatne na obróbkę niż inne metale. Gdyby tylko można je było wykorzystać w miniaturyzacji… znowu zatkało mnie z wrażenia. Nagle zacząłem podejrzewać, że ,,Pracuś Paul” może mieć głowę pełną złota. Po prostu musiałem wziąć się porządnie do roboty i sprawdzić, co też nowego wykluło się w laboratoriach w ciągu tych trzydziestu lat.
Schronisko w Sawtelle to nie politechnika, toteż oznajmiłem doktorowi Albrechtowi, że chcę odejść. Ten wzruszył ramionami i stwierdził, że upadłem na głowę, ale wyraził zgodę. Zostałem jeszcze na jedną noc. Poczułem, jak bardzo jestem zmęczony, obserwując mikrofilm przesuwający się w czytniku.
Nazajutrz rano, zaraz po śniadaniu przyniesiono mi modne ubranie… i udzielono pomocy przy toalecie. Ubranie samo w sobie nie było szczególnie oryginalne (choć nigdy przedtem nie nosiłem karminowych spodni z nogawkami w kształcie dzwonu), ale nie mogłem uporać się z zapięciami. Przypuszczam, że mój pradziadek miałby podobne problemy z zamkiem błyskawicznym, gdyby ktoś wcześniej nie wyjaśnił mu zasady działania. Ja miałem do czynienia z automatycznymi szwami z lepexu — odniosłem wrażenie, że będę musiał zaangażować jakiegoś małego pomocnika, gdy zechcę skorzystać z toalety. Po długich usiłowaniach zrozumiałem wreszcie, że przyleganie szwów polega na osiowej polaryzacji. Mimo to o mały włos nie pożegnałbym się ze spodniami, gdy spróbowałem rozluźnić je w pasie. Nikt jednak nie szydził z mych nieudolnych prób.
— Co pan ma zamiar robić? — zapytał doktor Albrecht.
— Ja? Najpierw zapoznam się z planem miasta. Potem znajdę mieszkanie, a później przez długi, długi czas nie będę robił nic, tylko czytał fachową literaturę… Możliwe, że potrwa to cały rok. Wie pan, doktorze, jestem konstruktorem z prawdziwego zdarzenia i nie widzę przed sobą innej przyszłości.
— Hmm. Życzę dużo szczęścia… Gdyby pan potrzebował pomocy, proszę zwrócić się do mnie.
— Serdecznie dziękuję, panie doktorze. Był pan wspaniały. Cóż, pewnie nie powinienem o tym wspominać przed wizytą w ubezpieczalni, ale chciałbym, żeby te podziękowania brzmiały bardziej konkretnie. Mam nadzieję, że pan rozumie?
Pokręcił głową.
— Jestem wdzięczny za dobre chęci, lecz moje honorarium jest określone umową ze schroniskiem.
— Ale…
— Nie. Nie mógłbym przyjąć żadnego prezentu, więc skończmy tę rozmowę. — Uścisnął mi mocno dłoń i dodał: — Z Bogiem. Tą drogą dojdzie pan do głównej kancelarii. — Na moment zawahał się. — A gdyby się pan w tym wszystkim zagubił, proszę wrócić do nas. Ma pan jeszcze prawo do czterech dni rekonwalescencji i reorientacji. Są już opłacone, może je pan spokojnie wykorzystać. Jeśli mimo wszystko zdecyduje się pan odejść, nikt nie będzie stawiał żadnych przeszkód.
Uśmiechnąłem się krzywo.
— Dziękuję, doktorze. Nie radzę się zakładać, że wrócę — najwyżej wpadnę kiedyś do pana na pogawędkę.
Przed wejściem do kancelarii zgłosiłem się do recepcjonisty. Podał mi kopertę, w której znalazłem następny sygnał od pani Schultz z numerem telefonu. Nie miałem na razie zamiaru dzwonić do niej, gdyż nie wiedziałem, kto zacz, schronisko bowiem nie zezwalało na składanie wizyt i telefonowanie do ,,świeżo zmartwychwstałych”, jeżeli ci sobie tego nie życzyli. Popatrzyłem na wiadomość, wsadziłem kopertę do kieszeni i zastanowiłem się, czy czasami nie popełniłem błędu konstruując ,,Uniwersalnego Franka”… zbyt uniwersalnego. Kiedyś w recepcji królowały piękne dziewczęta, a nie maszyny.
Portier zwrócił się do mnie.
— Proszę tędy. Nasz księgowy chciałby z panem porozmawiać.
Czemu nie, ja też chciałem zamienić z nim kilka słów, wszedłem więc do pokoju. Byłem ciekawy, ile pieniędzy zarobiłem, i gratulowałem sobie w duchu, że zainwestowałem w akcje z puli podstawowej, zamiast grać ,,na pewniaka”. Wartość innych akcji bez wątpienia spadła w czasie paniki 1987 roku, ale trzynaście lat później powinna być znowu wysoka — prawdę mówiąc wiedziałem, że co najmniej dwie z firm, w których akcje wsadziłem pieniądze, stoją cholernie dobrze. Upewniły mnie w tym dane z rubryki finansowej w Timesie. Księgowy okazał się typowym urzędasem. Delikatnie uścisnął mi rękę.
— Dzień dobry, panie Davis, moje nazwisko Doughty. Proszę usiąść.
— Dzieńdoberek, panie Doughty — zażartowałem. — Nie będę pana zanudzał. Proszę mi tylko powiedzieć, czy ubezpieczalnia załatwi moje roszczenia za pośrednictwem pańskiej kancelarii, czy też muszę udać się bezpośrednio do nich?
— A jednak proszę usiąść. Chciałbym wyjaśnić kilka drobiazgów.
Usiadłem. Jego asystent, znowu stary dobry ,,Frank”, przyniósł moją teczkę i księgowy przystąpił do rzeczy.
— Mamy tutaj wszystkie podpisane przez pana umowy. Chce pan na to spojrzeć?
Oczywiście chciałem. Cały czas od chwili przebudzenia modliłem się o to, by Belle nie wpadła na pomysł, jak ograbić mnie i z tego źródła dochodów. Bałem się, bo chociaż kanty z potwierdzonymi czekami są znacznie trudniejsze niż z osobistymi, to Belle była wysokiej klasy fachowcem w tej dziedzinie.
Kamień spadł mi z serca, gdy przekonałem się, że wszystkie postanowienia brzmią tak, jak ustaliłem — naturalnie z wyjątkiem dodatkowej umowy w sprawie Pita i dokumentów, które dotyczyły akcji Hired Girl. Przekonałem się, że w kilkunastu miejscach Belle zamieniła ,,Ubezpieczalnię Mutual” na ,,Kalifornijską Ubezpieczalnię Master”.
Moja dama była prawdziwą artystką, nikt nie mógłby w to wątpić po zapoznaniu się z tymi papierami. Przypuszczam, że doświadczony kryminolog uzbrojony w mikroskop, stereoaparat, preparaty chemiczne i inne akcesoria z laboratorium udowodniłby fałszerstwo, ale taki laik jak ja nie miał najmniejszych szans. Zaciekawiło mnie, jak Belle poradziła sobie z przepisaniem nazwiska na odwrotnej stronie potwierdzonego czeku, ponieważ wiedziałem, że drukowane są na papierze nie poddającym się zwykłemu gumowaniu. No cóż, pewnie nie użyła gumki — co jeden człowiek wymyśli, to drugi potrafi obejść — a Belle miała główkę nie od parady.
Pan Doughty chrząknął znacząco. Spojrzałem nań i zapytałem:
— Czy możemy tutaj przeprowadzić porównanie?
— Tak.
— Chciałbym ograniczyć swoją ciekawość do jednego słowa: ile?
— Hm… panie Davis, zanim odpowiem na to pytanie, pragnąłbym zwrócić uwagę na jeden dodatkowy dokument i pewne okoliczności z nim związane. Jest to umowa między naszym schroniskiem i Kalifornijską Ubezpieczalnią Master, dotycząca warunków pańskiej hipotermii, opieki i ożywienia. Proszę zauważyć, że całe honorarium opłacane jest z góry, co wydaje się korzystne dla obu stron, ponieważ zabezpiecza w ten sposób pana pobyt u nas przez cały okres hibernacji. Pieniądze — cała suma uzyskana w taki sposób — wpłacane są na specjalne konto i pozostają do dyspozycji Sądu Najwyższego, który kontroluje fundusz powierniczy. My jako schronisko co cztery lata występujemy o dotacje na podstawie złożonego preliminarza wydatków.
— Doskonale. To brzmi zupełnie rozsądnie.
— Bo jest rozsądne. Gwarantuje ochronę bezbronnych ludzi. Z tym że teraz musi pan jedno zrozumieć — nasze schronisko jest samodzielną firmą, a nie częścią pańskiej ubezpieczalni; nasza umowa dotycząca opieki podczas hibernacji nie ma nic wspólnego z umową o zarządzaniu pańskim majątkiem.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Czy posiada pan jakieś inne aktywa poza tymi, które powierzył pan ubezpieczalni Master?
Zamyśliłem się głęboko. Kiedyś miałem samochód… diabli wiedzą, co się z nim stało. Bieżący rachunek w Mojave wyczyściłem zaraz na początku swoich perypetii, a w dniu, który zakończyłem w domu Milesa, miałem chyba trzydzieści bądź czterdzieści dolarów w kieszeni. Książki, ubrania, suwak logarytmiczny — nigdy nie miałem tendencji do chomikowania — i kilka innych drobiazgów, wszystko to przepadło.
— Nawet biletu na autobus, panie Doughty.
— * W takim razie — jest mi przykro, że muszę to panu oznajmić — nie ma pan żadnych aktywów.
Nagłe wzruszenie poraziło mnie tak, że tylko wzrokiem zacząłem błądzić gdzieś po ścianach, aby po chwili utkwić go w podłodze.
— Jak pan to rozumie? Niektóre z tych akcji, w które zainwestowałem, stoją przecież bardzo wysoko. Wiem z gazet, że mają wysokie notowania.
Podniosłem Timesa; przestudiowałem go przy śniadaniu.
Pokręcił przecząco głową.
— Bardzo mi przykro, panie Davis, ale pan nie jest już właścicielem żadnych akcji. Ubezpieczalnia Master zbankrutowała.
Byłem wdzięczny księgowemu, że namówił mnie na zajęcie fotela. Nogi drżały mi jak po paraliżu, a kolana wystukiwały szybki rytm.
— Jak to się stało? W czasie paniki?
— Nie, to akurat nie. Krach ubezpieczalni Master zaczął się od krachu całego Koncernu Mannixa… ale pan oczywiście o tym nic nie wie. Miał miejsce po panice i można powiedzieć, że ona właśnie go zapoczątkowała. Ale ubezpieczalnia Master nie padłaby, gdyby jej wcześniej systematycznie nie okradano, wulgarnie mówiąc, nie ,,wydojono”. Przy zwykłym bankructwie i likwidacji przedsiębiorstwa dałoby się coś odzyskać. Niestety, gdy nastąpił krach, okazało się, że z firmy została tylko fasada… Ludzie odpowiedzialni za tę sytuację rozpłynęli się we mgle. Hm, jeśli to pana pocieszy, nasze obecne przepisy skutecznie przeciwdziałają takim machinacjom.
Wcale mnie to nie pocieszyło, zresztą nie wierzyłem w sprawne wcielanie w życie tych przepisów. Mój tata zawsze twierdził, że im bardziej skomplikowane jest prawo, tym więcej daje okazji do kantów. Inna jego maksyma brzmiała: mądry człowiek powinien ciągle siedzieć na tobołkach i umieć je porzucić w razie potrzeby. Bardzo mnie interesowało, ile jeszcze razy będę musiał się w to bawić, żeby zasłużyć na miano mądrego.
— A… panie Doughty, pytam z ciekawości: jak wygląda sytuacja ubezpieczalni Mutual?
— Mutual? Bardzo solidna firma. Oczywiście, im także panika trochę pomieszała szyki, ale przeżyli to bezboleśnie. Ma pan może u nich jakąś polisę?
— Nie.
Niczego mu nie wyjaśniłem, sprawa była bezdyskusyjna. Do ubezpieczalni Mutual nie mogłem się zgłosić, ponieważ nie doszło do umowy z nimi. Podać do sądu tych z Master też nie miało sensu — oskarżenie nieboszczyka na nic by się nie zdało. Mogłem wytoczyć proces Milesowi i Belle, gdyby znaleźli się pod ręką — nie miałem zamiaru robić z siebie durnia.
Brakowało mi dowodów, nawet najmniejszego punktu zaczepienia. Zresztą, nie chciałem spotkać się z Belle nawet w sądzie. Znacznie chętniej wytatuowałbym jej na całym ciele różne obelgi… najlepiej tępą igłą. Dopiero potem zapytałbym o Pita. Jeszcze nie wymyśliłem kary, która swą srogością dorównałaby jej draństwu. Nagle przypomniałem sobie, że to właśnie Mannixowi Belle i Miles mieli zamiar sprzedać Hired Girl.
— Panie Doughty, jest pan pewien, że ludzie Mannixa nie mają żadnych aktywów? Czy firma Hired Girl nie była ich własnością?
— Hired Girl? Myśli pan o tej firmie produkującej zautomatyzowany sprzęt gospodarstwa domowego?
— Tak, oczywiście.
— Raczej mało prawdopodobne. Właściwie zupełnie niemożliwe, ponieważ koncern Mannixa nie istnieje już jako całość. Rzecz jasna nie mogę twierdzić z całą stanowczością, że między Hired Girl i Mannixem nigdy nie istniały jakieś powiązania. Nie wierzę jednak, by miały one poważniejsze znaczenie, bowiem musiałbym o tym coś słyszeć.
Nie było co dyskutować. Jeżeli Miles i Belle zbankrutowali razem z Mannixem, w to mi graj… Chociaż z drugiej strony, jeśli koncern przejął Hired Girl i potem upadł, Ricky również straciła wszystko. A tego przecież nie chciałem, nawet za cenę upokorzenia moich ,,przyjaciół”.
Podniosłem się z fotela.
— Serdecznie dziękuję, że zechciał mnie pan tak delikatnie wprowadzić w te sprawy, panie Douhty. Pożegnam się już.
— Niech pan jeszcze nie wychodzi, panie Davis… Jako pracownicy tej instytucji bierzemy na siebie pewną odpowiedzialność za losy pacjentów. To wykracza poza ramy umowy. Rozumie pan, pana przypadek nie jest ani pierwszy, ani ostatni. W związku z tym nasza rada nadzorcza ustanowiła niewielki fundusz i dala mi go do dyspozycji w celu wykorzystania w podobnych sytuacjach. Jest to…
— Nie potrzebuję żadnego wsparcia, panie Doughty. Dziękuję za dobre chęci.
— To nie jest wcale filantropia, tylko pożyczka, prawnie usankcjonowana pożyczka. Proszę mi wierzyć, nasze straty z tego tytułu są minimalne… i naprawdę nie chcemy, żeby pan odchodził od nas z pustymi kieszeniami.
Poważnie zastanowiłem się nad tą propozycją. Nie miałem w tej chwili nawet drobnych na fryzjera, ale pożyczać w mojej sytuacji pieniądze — to samobójstwo. Drobną pożyczkę trudniej spłacić niż milion.
— Panie Doughty — oszczędnie dobierałem słowa — doktor Albrecht powiedział mi, że mam prawo spędzić jeszcze cztery dni w schronisku.
— Chyba tak. Musiałbym zajrzeć do pana kartoteki. Nie mamy zwyczaju nikogo stąd wyrzucać tylko dlatego, że upłynął termin umowy. Dopóki pacjent nie jest do tego przygotowany, nie odchodzi.
— Wcale tak nie myślałem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, ile kosztuje całodzienna opłata za pokój i wyżywienie.
— Proszę? Ależ my nie wynajmujemy pokojów. To nie szpital, tylko specjalistyczna klinika rekonwalescencji hibernowanych.
— Rozumiem. Jednakże już choćby ze względu na sprawy podatkowe musicie prowadzić jakieś kalkulacje.
— Hm… i tak, i nie. Dotacji nie otrzymujemy na ich podstawie. Do wydatków zaliczamy amortyzację, koszty eksploatacyjne, transportowe, akumulację, płace pracowników, koszty specjalne kuchni dietetycznej i tak dalej. Ale mógłbym może obliczyć koszt użytkowania jednego pokoju.
— Nie, proszę nie zagłębiać się w zbyt szczegółowe wyliczenia. Ile w takim razie kosztuje lóżko i wyżywienie w szpitalu?
— Nie jest to wprawdzie mój resort, ale sądzę, że około stu dolarów dziennie.
— Mógłbym tu jeszcze spędzić cztery dni, pożyczcie mi więc czterysta dolarów.
Zamiast odpowiedzieć, podyktował swemu mechanicznemu pomocnikowi kilka cyfr, chyba jakiś kod, ten odliczył osiem pięćdziesięciodolarówek i wręczył mi je bez słowa.
— Dziękuję bardzo — powiedziałem, chowając pieniądze do kieszeni. — Zrobię wszystko, żeby jak najszybciej mógł pan skreślić mnie z ewidencji. Sześć procent? A może oprocentowanie jest teraz wyższe?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— To nie jest pożyczka. Wykorzystałem pańską sugestię i całą kwotę zaliczyłem na poczet kosztów tych pozostałych dni.
— Co? Chwileczkę, panie Doughty, nie chciałem nic panu sugerować. Oczywiście potraktuję…
— Przepraszam bardzo. Poleciłem asystentowi, żeby wprowadził dane do pamięci jako bezzwrotną rekompensatę, a pan chciałby skomplikować życie naszym kontrolerom z powodu jakichś głupich czterystu dolarów? Byłem przygotowany na znacznie większą sumę.
— Okay, nie będziemy się kłócić. Jeszcze jedno, panie Doughty: na jak długo mi to wystarczy?
— Hmm… pytanie nie jest proste…
— Tylko w ogólnych zarysach, żebym miał jakieś wyobrażenie. Ile kosztuje dzienne wyżywienie?
— Żywność nie jest specjalnie droga. Za dziesięć dolarów zje pan doskonałą kolację… jeśli zada pan sobie trochę trudu, by znaleźć jakąś tańszą restaurację.
Podziękowałem mu jeszcze raz i wyszedłem z lekkim sercem. Pan Doughty przypominał mi jednego księgowego, którego spotkałem kiedyś w wojsku. Istnieją tylko dwa gatunki księgowych: jeden zawsze udowodni, że nic się wam nie należy, drugi zaś tak długo będzie grzebał w paragrafach, aż znajdzie taki, zgodnie z którym dostaniecie wszystko, czego potrzebujecie, nawet jeśli nie macie do tego szczególnego prawa. Doughty należał do tych drugich.
Ze schroniska wychodziło się na Wilshire Ways. Przed budynkiem stały ławeczki, zieleniły się krzewy i kwiaty. Usiadłem, żeby spokojnie przemyśleć sytuację i zdecydować, dokąd iść — na wschód czy na zachód. Na fotelu u pana Doughty'ego trzymałem się całkiem nieźle, ale prawdę mówiąc, nowiny mocno mną wstrząsnęły, mimo że miałem dość pieniędzy, by przez tydzień nie umrzeć z głodu. Słońce mile przygrzewało, ulica lekko szumiała, byłem młody (przynajmniej biologicznie), miałem dwie ręce i głowę na karku. Zacząłem bojowo pogwizdywać i otworzyłem Timesa na stronie z ogłoszeniami. Zwalczyłem pokusę spojrzenia na rubrykę ,,Wysoko kwalifikowani mechanicy” i wyszukałem kolumnę ,,Bez kwalifikacji”. Była cholernie krótka, o mało jej nie przegapiłem.