7

Zgodnie z większym sadhimistiańskim kalendarzem na Widdershins przypadała akurat Noc Pomniejszych Bogów, co oznaczało większe niż zwykle zebranie klatchu albo i kilku klatchów na uroczystości. O północy każda z grup rozdzielała się tak, by każdy z członków mógł samotnie obserwować świt. Jak napomykali jednak starsi wiekiem wyznawcy tej nocy, tak naprawdę nikt nie był sam. Rankiem niektórzy okazywali się poetami, inni prorokami albo muzykami. A kilku — szaleńcami.

Grunt, na którym Dom leżał w kałuży letniej wody, był ciepły — stwierdzenie tego zajęło mu jednak zadziwiająco dużo czasu. Mieścił się w niej swobodnie. Dalej leżał śnieg.

Usłyszał odległy ryk powietrza i dostrzegł coś przelatującego przed gwiazdami szybciej od dźwięku. Owo coś zakręciło prawie w miejscu, za nic mając prawa ciążenia, wróciło natychmiast i zatrzymało się zgrabnie przy kałuży, która zaczynała zamarzać. Statek zatańczył chwiejnie, odzyskał pion i znieruchomiał. W burcie otworzył się właz i Isaac zapytał:

— To jak będzie? Wynosimy się stąd czy szefowi się spodobało?

— Miętowej sodowej, szefie?

Dom wziął szklankę, w której pobrzękiwało tyle lodu, że na zewnętrznych ściankach tworzył się szron, i upił ostrożnie łyk. Smakowało jak danie nura w zaspę.

Na rękach, nogach i karku czuł świeżą skórę po regeneracji, poza tym czuł się jak zwykle. Isaac złożył pokładowy warsztat i zamocował na powrót podeszwy w sandałach.

— Przegrzały się i przepaliły — wyjaśnił, podając Domowi obuwie. — Teraz powinny być dobre.

Dom nie odpowiedział, przyglądając się przez okno powierzchni Banku. Kałuża zamarzła na kość, tworząc połyskującą plamę na śniegu. Nie da się ukryć, miał szczęście — po słonecznej stronie woda gotowała się w cieniu. Wywołał Bank przez radio i to, co usłyszał, nie napawało optymizmem — Babcia zabrała Hrsh-Hgna na barkę, a o zabójcy ze złotą obrożą Bank nie wiedział nic. Podobnie jak o losach Iga. Powierzchnię podgrzał, by umożliwić Domowi przeżycie, ponieważ, jak to ujął, śmierć w Banku zdarzała się rzadko, a na Banku jeszcze rzadziej i nie lubił związanych z nimi nieuchronnych śledztw.

Dom skończył rozmowę i siedział chwilę, bębniąc palcami po konsolecie łączności i przyglądając się odbiciu swej twarzy w ekranie. Była zielonkawa z ciemnozielonymi plamami po ostatniej regeneracji, jako że breja na barwę skóry zwracała minimalną uwagę. W oczach widział wspomnienie niedawnego bólu, ale myślał o czymś zupełnie innym — o mężczyźnie w złotej obroży, który straszył go w snach.

— Nikt go nie zauważa — powiedział głośno. — To po prostu twarz z tłumu… I chce mnie zabić.

Powoli wyjął ostatni prezent od Korodore'a. Sporo z nim ćwiczył, ucząc się posługiwać dziwną, wszechstronną bronią o czterech formach zaprogramowanych w atomy, z których się składała. Długi miecz, krótki szeroki nóż, pistolet produkujący kule z zamarzniętej wody atmosferycznej i wystrzeliwujący je z prędkością pozwalającą na przebicie płyty pancernej oraz miotacz dźwiękowy…

— Nie wiem, skąd babcia wiedziała, że tu właśnie przylecimy — przyznał. — Choć to logiczne miejsce… za to wiem, gdzie poleci teraz.

— Na Widdershins?

— Na Band. Wydostanie wszystkie informacje z Hrsh-Hgna, a raczej już je wydostała. Wystarczyło, że zagroziła mu repatriacją na Phnobis.

— Jakoś mi to nie wygląda na groźbę, szefie — ocenił robot.

— Dla phnoba jest, i to poważna. Jeśli wróci na Phnobis, bardzo szybko i nieuchronnie spotka go ceremonialne tshuri. Już pozostali się o to postarają, nie ma obaw. Hrsh powiedział wszystko, co wiedział, i pewnie sporo rzeczy, które właśnie wymyślił.

Isaac siadł w fotelu pilota i zaproponował:

— Możemy wrócić do domu. W końcu chodzi jej tylko o dobro szefa, szefie.

— Nie możemy wrócić. Nie potrafię tego uzasadnić, ale nie mam wyboru, muszę dokończyć to, co zacząłem… Rozumiesz?

— Nie i nie próbuję. Band, tak? Skalibrowałem komputer nawigacyjny, powinien działać…

— Lepiej, żeby tak było — doradził Dom, nie wypuszczając z dłoni mnemomiecza: jeśli ktoś czekał na niego na Bandzie…


Świecące ściany.

Widmowe, na wpół rozmazane wizje.

Miniaturowe gwiazdy i klaustrofobia wywołans przebywaniem w małym stalowym pudełku w kosmosie.

I iluzje.

— Rany, co to było?

— Dinozaur, szefie. W paski.

Potarł obrożę, nie okazując złości. Złość przeszkadzała skuteczności, a on i tak żył w stanie ciągłego rozdwojenia. Jedynie czasami pozwalał sobie na myśli — nie pełne złości, ale chłodnych, zdecydowanych stwierdzeń, co zrobiłby, gdyby zdołał zdjąć obrożę. Co zrobiłby z Asmanem i zboczonym geniuszem, który wymyślił i opracował system zamontowany w obroży. Na początek z nimi.

Drzwi otworzyły się.

Asman spojrzał i zamarł. Za jego plecami długie pomieszczenie na sekundę także zamarło. Jak zwykle. W następnej sekundzie Asman celował już w niego, wskazując drugą ręką na trzy kości i kubek na stoliku przy drzwiach. W prawej dłoni trzymał strippera ze zdemontowanymi wszystkimi bezpiecznikami i podpiłowanym spustem. Nawet w ostateczności zdołałby wystrzelić, o czym obaj wiedzieli.

Wziął kubek i od niechcenia wyrzucił kostki na stół.

Trzy szóstki.

— Jeszcze raz! — polecił Asman. Ponownie trzy szóstki.

— Jeszcze raz? — spytał uprzejmie. Asman uśmiechnął się, odłożył broń i potrząsnął głową.

— Przykro mi — powiedział, nawet nie próbując udawać, że tak jest w istocie. — Wiesz, jak to jest.

— Wiem. Pewnego dnia mi się nie uda. Pomyślałeś o tym?

— W dniu, w którym tak się stanie, Ways, będzie to oznaczało, że to nie ty stoisz w drzwiach. Albo jeśli to będziesz ty, nie będziesz już sobą. I wiesz, że wtedy strzelę. — Asman wstał. Obszedł biurko i klepnął go w ramię. — Dobrze ci poszło…

— A jak niby miało pójść?

Ways miał kiedyś okazję zobaczyć własną specyfikację. Było to w szybie technicznym wypełnionym chlorem, gdy nie był oficjalnie używany, by uniemożliwić nielegalne dotarcie do danych osobowych. Nie pamiętał, po co konkretnie się tam zjawił — było to jedno z wielu zadań zleconych przez Asmana, ale I przypadkiem natknął się tam na własne dane i zapamiętał je.

Był robotem klasy piątej, ale z dużymi modyfikacjami. Miał ukrytą broń, systemy łączności i skrytki, i był zewnętrznie repliką człowieka. Opracowanie go było kilkakroć trudniejsze od zaprojektowania normalnego robota. Choćby urządzenia pozwalające mu płakać czy system powodujący wzrost włosów na głowie, nie wspominając już o specjalistycznym wyposażeniu zawodowym. A na dodatek jeszcze jedno; specyfikacje w znacznej części wypełniały wzory prawdopodobieństwa i dość długo zastanawiał się dlaczego. Otóż roboty klasy piątej były prawnie ludźmi, gdyż opracowywano je tak, by były wszystkim, czym mógł być człowiek; jego zaprojektowano tak, by był szczęściarzem.

Asman zaprowadził go do fresku zajmującego całą długą ścianę niskiego pomieszczenia. Niczym się ono nie wyróżniało, podobnie jak ludzie obsługujący urządzenia — mogłoby to być centrum dowodzenia ochrony na jakiejkolwiek planecie kierowanej przez radę. Z jakości powietrza i światła sądząc, pomieszczenie to znajdowało się pod ziemią. Ways zresztą mógł dokładnie ustalić, ile poziomów pancerza i ekranów je osłania. Sądząc po jego zachowaniu — podświadoma wyższość i pewność siebie kogoś, kto jest u siebie w domu — znajdowali się na Ziemi: Asman był Ziemianinem.

Fresk przedstawiał jasno oświetloną plątaninę wielobarwnych linii, kół i bloków rachunku prawdopodobieństwa bez przerwy nieznacznie się zmieniających.

— Dobrze ci poszło — powtórzył Asman — bo skierował się wzdłuż właściwego wyliczenia.

— A skąd mam to wiedzieć? Ja tylko próbuję go zabić tak jak innych. Mam spróbować na Bandzie?

— Nie. Następna twoja interwencja będzie… — Asman przyjrzał się tęczowym liniom — …po jego wizycie u creapii. Mamy zresztą plany na każdą ewentualność w obliczeniach. Wtedy zabierzemy się za niego i do creapii. Potem jeszcze raz, gdy znajdzie się na Laoth i będziemy we wszechświecie jokerów.

— Te informacje są mi potrzebne? — spytał Ways, mrugając powiekami.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— To, co powiedziałem. Wykonano mnie gdzieś na Laoth albo na Księżycu według dostarczonych przez ciebie zapotrzebowań. Jestem robotem.

— Co niczego nie zmienia: gdyby na naszym miejscu byli creapii, po prostu wyhodowaliby odpowiedniego osobnika. Ponieważ ludzi nie da się w ten sposób modyfikować, boby tego nie przeżyli, zbudowano ciebie…

— Wiem. Jestem repliką człowieka, od rosnących paznokci do drażniącego potu pod pachami. Wszystko sfałszowane. Więc, czy te informacje muszę znać?

— Rozumiem. Nie jesteś ciekaw?

— Oczywiście. Dlaczego on nie ginie, gdy go zabijam?

— Bo wszechświat się zmienia.

Jeśli strzeli się do kogoś z bliska tak, że promień strippera obejmie całe ciało ofiary, to według wszelkich zasad sztuki i nauki powinna zostać z niego jedynie monomolekularna mgła, trochę śmiecia na podłodze i smród spalenizny. Zdarzają się jednak przypadki — stripper może się zdesynchronizować albo strzelający miał halucynacje, że strzelał. W zmieniającym się wszechświecie przypadki są na porządku dziennym, ponieważ nie istnieje w nim coś takiego jak związek przyczynowo-skutkowy i absolutna pewność. Rządzą nim lokalne wiry w strumieniu całkowitej przypadkowości — rzucona w górę moneta może spaść na każdą ze stron, na kant albo nie spaść wcale.

— Dom Sabalos najprawdopodobniej odkryje świat jokerów w ciągu… — Asman spojrzał na koniec fresku — …najbliższych dwudziestu dni standardowych. Nie jesteśmy w stanie go powstrzymać i jest to nasza pierwsza porażka po paru tysiącach sukcesów.

— Dwóch tysiącach trzystu dziewięciu — odezwał się Ways. — Wiem, bo ich wszystkich zabiłem.

— Wszyscy mieli prawidłowe równania życiowe, każdy mógł dokonać odkrycia. Choćby jego ojciec.

— A teraz to nie działa — ocenił spokojnie Ways. — Znaleźliśmy historię, której nie jesteśmy w stanie zmienić, a co gorsza staliśmy się podejrzani. Weźmy młodego Sabalosa; nadzwyczajne środki ostrożności na zupełnie niegroźnej planecie. Ród po śmierci ojca musiał nabrać podejrzeń, że chłopakowi coś grozi, i to spoza planety. Prywatnie wątpię, czy w ogóle powiedziano mu wcześniej o istnieniu jokerów. I jeszcze jedno: praktycznie zmuszono go, by odkrył świat jokerów. Asman bez słowa zatarł ręce.

— Gdybyśmy nie próbowali go zabić, prawdopodobnie wciąż przebywałby na Widdershins — kontynuował Ways. — A tak lata po galaktyce z robotem i ekspertem od spraw jokerów. I to dobrym, z tego co słyszałem.

— Naturalnie nigdzie nie musi latać — zauważył Asman. — Ale to, co powiedziałeś, jest prawdą. W związku z tym opracowaliśmy plan awaryjny: jeśli wszystko inne zawiedzie, możemy lecieć za nim.

Zapadła ciężka cisza, którą przerwał dopiero Ways cichym pytaniem:

— Na ciemną stronę Słońca?

— Jeśli nie będzie innego wyjścia, tak. Według ostatnich obliczeń tak właśnie zrobimy.

— I przygotujecie się do tego?

— Już jesteśmy przygotowani. Czasami mam upiorne wrażenie, że żyjemy w zamkniętym kręgu stale powtarzających się wydarzeń. Robimy coś, gdyż tak zostało przepowiedziane, a przepowiedziano to, bo tak postąpiliśmy: wyłącznie skutki bez przyczyn. Mimo to polecimy, i to dobrze uzbrojeni.

Ways przyjrzał mu się uważnie, po czyni rozejrzał się po sali, rozważając możliwość życia w ostatecznym zamkniętym obwodzie i zastanawiając się, czy jego mieszkańcy zdają sobie z tego sprawę.

— Nie przekonuje mnie to — stwierdził. — Dlaczego on nie umiera?

— A uwierzysz, że jokery zmieniają wszechświat, by pozostał żywy? — spytał Asman, wzruszając ramionami. — Ostatnio to najpopularniejsze wyjaśnienie. Może chcą, by odkrył ich planetę. Może czekają, by zostać odkryci: to nasza główna hipoteza. Może to jedyny sposób, by dotrzeć do wszechświata, w którym żyją: metodą drobnych kroczków i zmian we wszechświatach. To mniej popularna wersja, ale również warta rozważenia..

Ways milczał. *.•• ' f •.

— Zdaje się, że dałem ci do myślenia? v Robot przytaknął, odsunął płaszcz i pogrzebał przy swej piersi. Otworzyła się w niej skrytka, z której wyjął małą klatkę pospiesznie zespawaną z grubego przewodu energetycznego. Siedzące w niej sześcionogie różowe stworzenie przypominające szczura z trąbą poruszyło się, zawyło i opluło Asmana.

— Spodziewam się, że wiesz, co to takiego? — spytał.

— Jego maskotka. — Asman zamyślił się. — Jest w herbie Widdershins, a w detale się nie wgłębialiśmy. Ig. Dziwny stworek, prawda?

— Dziwny — przyznał Ways. — Wiem, jak się rozmnażają i co jedzą; to ostatnie z doświadczenia, najwyraźniej sztuczną skórę też. Ostatnio stałem się ekspertem od igów. Poławiacze z Widdershins uważają, że to dusze ich utopionych towarzyszy: najwyraźniej są podobne. Są trzecim co do wielkości lądowym gatunkiem na tej planecie. Phnoby twierdzą, że przynoszą szczęście, a poławiacze, że jak się któryś zaprzyjaźni z człowiekiem, nigdy nie zginie on gwałtowną śmiercią. Mogą mieć elementarny zmysł psychiczny, jak psy czy smoki z Third Eye, choć trudno powiedzieć dlaczego, skoro nie mają naturalnych wrogów. Stały się czymś w rodzaju godła planety. Bomba powinna zostać umieszczona pomiędzy żebrami.

— Bomba?!

— Sądzę, że planujesz zabić Doma, gdy poznasz lokalizację świata jokerów. Proponuję ci sposób: to stworzenie owija się wokół jego szyi, mogę bez podejrzeń zorganizować, by do niego wróciło.

Asman odebrał klatkę i przykrył ją kawałkiem materiału.

— Prawdę mówiąc, rozważaliśmy coś podobnego — przyznał trochę nerwowo. — Lubisz jedzenie? Klatka wraz z pomocnikiem zniknęła za drzwiami.

— Do pewnego stopnia kalorie są użytecznym dodatkiem energetycznym, jak wiesz — odparł rzeczowo Ways.

Udali się więc do The Dark Side of The Sun, jednej z najsłynniejszych w zamieszkanym świecie restauracji.

Był to niski budynek udający budowlę phnobów, zlewający się z piaszczystymi wydmami w połowie drogi między Instytutem Jokerów a morzem Minnesota. Wokół wyrosło niewielkie miasteczko powstałe dzięki turystyce, napływowi gości i przemysłowi związanemu z jokerami i instytutem. Większość turystów ludzi (głównie z Ziemi) przybywała, by na własne oczy zobaczyć obcych i poczuć się kosmopolitami, w czym ze wszech miar starała się pomóc obsługa restauracji. Ściany zdobiły holograficzne freski — tratwy słoneczne creapii dryfujące przez Lutyen 789-6, ósmak drosków podczas uczty pogrzebowej, zdeterminowani ogrodnicy walczący z dzikim drzewem na Eggplant, spoonerzy robiący coś niezrozumiałego na nie znanej lodowej planecie. Oprócz malowideł były też rzeźby, ponoć autentyczne. Kolekcja phnobich wyrobów wyglądała fałszywie i nieprzekonująco, za to rzeźba śnieżna jakiegoś nieznanego droska z zatoki Tka musiała być prawdziwa, podobnie jak trudne do zrozumienia, a co dopiero opisania coś, co powoli obracało się pod sufitem i okazjonalnie odbijało od ścian. Podłogę pokrywał żywy i świadodomy bowdler będący na liście płac, a roboty — kenelrów co do jednego zbudowano na Laoth. Lokal cieszył się sporym uznaniem ras obcych lubiących tutejszą kuchnię i zdecydowanie nieziemską atmosferę… Menu na okładce ozdobione było miedzianym mottem: „Podajemy wszystko”.

— Słyszałem, że kiedyś jakiś drosk zażądał grzanki z mózgiem swej babki — powiedział Asman, gdy siedli przy stoliku.

— Na co usłyszał, że przepraszają, ale skończył im się chleb. I uwierzył, naiwniak. Ostatni raz tę historyjkę słyszałem na Terra Novae. Zamówię to co ty, jeśli jest wysokokaloryczne.

— Mam ochotę na pinealskie danie „Szczęściarski kuskus”. Za Asmanem, albo raczej nad Asmanem znajdował się kolejny fresk — jako że stół był dla specjalnych gości, to i fresk także był specjalny. Asniana, dyrektora instytutu, zawsze obsługiwano z pompą — był sporą atrakcją.

Malowidło przedstawiało reprezentantów kilkunastu bardziej rozpoznawalnych ras zgrupowanych w służalczej pozie wokół tronu, na którym, siedział humanoid w kostiumie arlekina i w czapce z dzwoneczkami. Uśmiechniętą kretyńsko twarz miał pomalowaną na biało, a za nim widać było słońce, którego jedna półkula pogrążona była w cieniu, a z drugiej widoczny był jedynie sierp.

— Są jakieś specjalne powody, dla których jokera przedstawiono jako humanoida? — Ways z wprawą zgarnął trochę zawartości z dymiącej miski, ugniótł i połknął w całości.

— Nie, choć „Joker” to ludzki przekład nazwy. Natomiast jeśli chodzi o graficzne przedstawienie, powinno być zrozumiałe, stąd forma humanoidalna. Masz coś przeciwko wymowie tego obrazka?

— Joker jako Pan stworzenia? Pasuje do pomysłu, że to oni rozsiali życie rozumne w okolicy. Sądząc po minie, chcieliście dać do zrozumienia, że nie zrobili tego z altruistycznych powodów. Niewolnicze rasy podległe?

— Być może. Ludzie… mam na myśli prawdziwych ludzi, bez mutacji genetycznych wywołanych długoletnim mieszkaniem na jakiejś planecie… nie mogą sobie pozwolić na przypadkowe spotkanie z jokerami, kimkolwiek by byli. Są co najmniej pięć milionów lat do przodu w stosunku do nas. Przez długi czas mieli galaktykę tylko dla siebie i w przeciwieństwie do nas nie musieli się uczyć, jak współżyć z innymi. Dlategc prowadzimy poszukiwania: nie możemy pozwolić, b] znaleźli nas pierwsi i na swoich warunkach. — Zakładacie więc, że nadal żyją?

— A co niby mogło ich zabić? Z naszego punktu widzenia są bogami albo demonami; kwestia gustu; Sądzimy, że po prostu się ukrywają i czekają.

— A co ze mną? — spytał cicho Ways.

Asman przez chwilę był tak zaskoczony, że nawet nie próbował tego ukryć. Potem przybrał klasyczne nieprzeniknione oblicze, lecz zrobił to o sekundę zbyt szybko.

— Chcesz opuścić instytut?

— Tylko to — Ways wskazał obrożę — mnie trzyma i doskonale o tym wiesz. Jasne, że chcę odejść; wiem, ile kosztuję i dlaczego zostałem zbudowany. Spłacę was do ostatniego pikostandardu i możesz sobie zatrzymać całą charakteryzację na człowieka. Nie będzie mi potrzebna…

W pół zdania runął nagle z krzesłem do tyłu, zmieniając je przy okazji w szczapy, odbił się i po salcie w tył wylądował na ugiętych nogach. Kolejny skok zakończył dwa stoły dalej, tuż obok biegnącego mężczyzny. Złapał go za nadgarstki i zmusił do wypuszczenia niewielkiego miotacza dźwiękowego. Broń upadła na dywan, który zadrgał niebezpiecznie. Ways dziabnął mężczyznę palcem w szyję, a ten zwalił się bezszelestnie i znieruchomiał. Robot ukłonił się uprzejmie, przepraszając gościa z Whole Erse spoglądającego w osłupieniu na resztki swego posiłku, i wrócił do Asmana.

— Przepraszam — powitał go dyrektor. — Zabójcy są wpisani w moje pobory.

— Za głośno ustawiał broń — wyjaśnił Ways. — Mam nadzieję, że zostałeś wcześniej uprzedzony.

— Tak, trzy dni temu regularnym kontraktem z United Spies, ale przyznam, że tu nie spodziewałem się ataku: dyrektor lokali poczynił stosowne kroki, by mu nieboszczykami gości nie płoszyli. Sądzę, że wyniknie z tego spora awantura.

— Wiesz, kto go wynajął?

— Nie. Kontrakt był standardowy na broń palną lub energetyczną. Mam pewne podejrzenia, ale to już mój problem. Dziękuję ci.

Do restauracji weszła dyskretnie para strażników pilnujących instytutu i usunęła ciało. Ways rozejrzał się nieznacznie. Dwóch pomniejszych urzędników Rady Ziemi dyskutowało ze starszym kelnerem, ale nie pochodzący z Ziemi goście wrócili do przerwanych posiłków. Niektórzy byli przekonani, że to część artystyczna wieczoru. Na Whole Erse na przykład w czasie święta Starveall były tancerki, które… przerwał napływ zbędnych informacji i przyjrzał się innej parze gości częściowo ukrytych za udomowionym okazem pinezkowca z Eggplant. Jednym był masywny mężczyzna w dobrym, lecz znoszonym ubraniu, drugim zabytkowy robot. Jako jedyni się nie odwrócili, słysząc zamieszanie. Grali w jakąś grę małymi robotami na szachownicy.

Ways odwrócił się do Asmana i oznajmił:

— Po tym ostatnim zadaniu opuszczę instytut zgodnie z Siedemnastą Poprawką do Praw Robotyki. Dzięki za posiłek: był wysokoenergetyczny. Miłego wieczoru.

Gdy Ways opuścił salę, Asman siadł wygodniej i w zamyśleniu wpatrzył się w ścianę. W wewnętrznym uchu coś mu zabrzęczało, a potem rozległ się znajomy głos. A raczej dwa głosy będące akustycznym przekazem aury towarzyszącej procesom myślowym.

— Interesujące.

— Być może, ale sugeruję, żebyś natychmiast kazał zdemontować tego robota — powiedział drugi głos.

— Panie przewodniczący, ile osób bierze w tym udział? — zdziwił się Asman.

— Tylko ja i lady Ladkin, to nie jest, ma się rozumieć, formalne spotkanie rady. Obserwowaliśmy z zainteresowaniem rozwój wydarzeń, choć obawiam się, że we wnioskach nieco się różnimy.

Asman skinął na kelnera i wyszedł z lokalu. Na zewnątrz zapadła noc, ale krętą piaszczystą drogę do instytutu znał na pamięć.

— Ways da sobie radę — zapewnił.

— Po co musimy użerać się z tym robotem? — Lady Ladkin nie kryła niechęci. — Znam wielu ludzi łączących lojalność i zdolności.

— Nie mówiąc o proroctwach obliczeniowych, z których jasno wynikało zastosowanie przez nas takiego robota, Ways wielokrotnie udowodnił swą wartość. Zainicjował na przykład zamieszanie w Radzie Terra Novae, że nie wspomnę o paru tysiącach skutecznych zamachów. Panie przewodniczący, mogę kontynuować?

— Proszę uprzejmie. Komentarz nie dotyczył pana, tylko orkiestry. Jestem na premierowym koncercie orkiestry Tactile z Third Eye. Brak im jaj i życia, niestety.

— Zorganizowałem ten wieczór, jak sobie życzyliście, narażając się przy tej okazji. Temu zabójcy mogło się udać: United Spies zrozumieli moje życzenia, ale formalności należało dopełnić, toteż wysłali dobrego zawodowca. Jak wiecie, monitorujemy robota; nienawidzi instytutu i do pewnego stopnia sympatyzuje z rodem Sabalos…

— Jak ja — przerwał mu przewodniczący. — Sądzę, że młodego kiedyś spotkałem… Niegdyś byłem zaprzyjaźniony z jego babką. Musi być teraz stara… Świetna kobieta… Wybiła dwudziesta czwarta, panie Shallow.

— Musimy chłopaka traktować jako instrument — powtórzył cierpliwie Asman, omijając kolejną wydmę. — Waysowi go żal, ale sądzę, że udowodniłem ponad wszelką wątpliwość, że Ways musi być wobec nas lojalny. W tej kwestii nie ma wyboru. Jak sam przyznał, jest robotem, a nawet robot klasy piątej może mieć wbudowane określone imperatywy.

— Ta obroża… — zaczęła lady Ladkin.

— Uruchomi się, gdyby Ways postąpił inaczej, ni mu polecono, co jest mało prawdopodobne — zf pewnił ją pospiesznie Asman.

Mruknęła coś i umilkła.

— Mogę przystąpić do realizacji dalszej części planu?

— Okropność, nie muzyka!… och, tak, naturalnie. Przepowiednie obliczeniowe dają człowiekowi komfort psychiczny, prawda? Choć przyznaję, że nie podoba mi się pomysł zaminowania tego zwierzaka, ; sam mam parę kotów i nie chciałbym, żeby się któremuś coś stało… cóż, musimy być praktyczni. Rób swoje i złóż mi pełny raport — zakończył przewodniczący.

Asman nagle stwierdził, że jest sam pośród wydm.


Dom się obudził. Przez chwilę unosił się, zbierając myśli, potem odepchnął się palcem od ściany i podryfował przez kabinę. Na widocznej półkuli planety zaczął się dzień i widać było gnający przez powierzchnię terminator mroku. Wokół równika znajdował się szeroki na trzy tysiące mil pas lądu otaczający planetę niczym gorset. Z orbity Band zdawała się obracać tak szybko, że ląd miał brunatnoszarą barwę: pośrodku ciągnęło się pasmo górskie liczące dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów, okolone błękitnozielonymi pasami łąk. Dalej widniało granatowe morze (po obu stronach lądu) i białe pole lodowe w pobliżu biegunów.

— To się da wyjaśnić dryfem kontynentalnym, szybkimi obrotami i długotrwałą działalnością wulkaniczną. — Isaac odwrócił się od autokucharza. — Chyba że szef nie chce wiedzieć.

— Musi być piekielnie nieżyciowe miejsce — ocenił Dom. — To słońce przemykające po niebie i reszta…

— Sundogom się podoba.

Dom skinął głową: to była ich planeta. Co prawda pochodziły z Eggplant, ale sześćset lat temu zgodziły się opuścić ziemię ojczystą w zamian za konkretną kwotę w gotówce i prawo do mieszkania na planecie Band. Sundogi były miłe, ale w czasie wylęgu bywały niebezpieczne. Jak dotąd pokładowy teleskop ukazywał jedynie stada szczeniaków widoczne z orbity jako duże plamy na tysiącmilowych pasach równin porośniętych słodką trawą. W górach widać było rzeki, przy równinach wąskie pasy bagien i jedno niewielkie jezioro. I absolutnie żadnego śladu zamieszkania.

Dom sprawdził historię planety — wspierany przez creapii Fundusz Obrony Dzikich Zwierząt miał niewielką zrobotyzowaną stację obserwacyjną na powierzchni, która pilnowała także, by nie lądował tam nikt nie upoważniony, jak zapisano w traktacie z sundogami. Według informacji funduszu przed nimi planetę zamieszkiwała istota zwana Chatogasterem. Nie była to jednak informacja pewna, gdyż na planecie nie rozwinęło się życie zwierzęce, a roślinne było bardziej niż skromne. Roślinność nie wykazała także śladów świadomości, co oznaczało brak form żywych — dlatego zresztą sundogi wybrały właśnie Band. Chatogastera uznano powszechnie za legendę czy ducha planety. Lądowania zdarzały się rzadko i jedynie w wypadkach awaryjnych, do czego zresztą stacja była odpowiednio wyposażona. Sundogi, z którymi zdołał się połączyć, choć wiele ich orbitowało wokół planety, jak jeden mąż odmówiły dyskusji o Chatogasterze. Za to odezwała się Babcia Joan I, czekająca na powierzchni.

— Nadal nie chcesz lądować, Dom? Bądź rozsądny i przestań się wygłupiać — zagaiła, podczas gdy Dom przyglądał się, gdzie też wylądowała.

Wyszło na to, że w samym środku pasa równin i tylko dziesięć mil od jedynego na planecie jeziora.

— Krążysz w kółko od paru ładnych godzin. — Joan nie zrażała się milczeniem. — I tak będziesz musiał wylądować, by uzupełnić zapasy powietrza. Wiem, że nie masz paliwa. Zacznij myśleć; nie jestem twoim wrogiem. Proszę cię, byś wrócił do domu, bo nie zdajesz sobie sprawy, w jakim znalazłeś się niebezpieczeństwie.

Po raz setny spojrzał na licznik paliwa — miała rację. Niestety.

Zdesperowany sięgnął po przewodnik planetarny, który znalazł w pokładowej bibliotece obok kilku opracowań ekonomicznych.

„Planeta jest skąpo wyposażona, choć piękna, jeśli patrzy się na nią z przestrzeni. Jest skałą najbardziej zbliżoną do gazowego giganta w galaktyce. Odkryta przez creapii w 5356 roku przed Sadhimem i uznana za ich własność. Wydzierżawiona przez sundogi do wychowywania młodych. Zakaz nieautoryzowanych lądowań poza przypadkami awaryjnymi, ale nawet te z oczywistych powodów nie powinny się zdarzać w czasie późnej wiosny orbitalnej”.

Oczywiste powody nie były Domowi znane, ale mógł się założyć, że właśnie jest późna wiosna orbitalna. Tyle że na powierzchni byli też Hrsh-Hgn i nie istniejąca istota zwana Chatogasterem.

— Posłuchaj, Isaac; zrobimy tak…


— Ląduję, pani.

Joan I dopadła konsolety i przegoniła z fotela dyżurnego robota. Ekran pokazywał cienką linię przemierzającą atmosferę, a po chwili obraz zmienił się w widok statku Doma lecącego nisko nad ziemią. Pokaz robił wrażenie samobójczej kaskaderki pilotażowej.

— Sabalos do końca — oceniła z uznaniem. — Musi pokazać, co o mnie myśli… Choć nie wstyd się poddać, kiedy się nie ma innej alternatywy.

Nadlatująca jednostka okrążyła barkę i wylądowała jakąś milę od niej, płosząc stado olbrzymich szczeniąt, które skomląc, odbiegły w niezgrabnych podskokach.

— Ósemka i Trójka: idźcie po niego i przyprowadźcie tu wszystkich z pokładu — poleciła Joan I.

Dwa roboty z otaczającego barkę kręgu ruszyły przez trawę sięgającą kolan.

— No, to ten problem mielibyśmy załatwiony — oceniła, odwracając się wraz z fotelem i posyłając do kuchni po wytrawne (i gorzkie) wino z Pineal.

Jedyny żywy poza nią osobnik w kabinie przyglądał się temu z żalem.

Phnoby miały trzy płcie, lecz równie istotnym kryterium rozróżnienia było to, czy dany osobnik żyje na Phnobis czy nie. Były to dwie kasty niewymienne, gdyż na Phnobis nie można było wrócić i żyć — obowiązująca religia głosiła, że pokrywa chmur stale obecna na niebie jest końcem wszechświata, toteż jakikolwiek wracający spoza niej phnob zadawałby temu kłam, do czego nie należało dopuścić. Stąd wszechobecne na innych planetach buruku.

— Wychodzi na to, że nie będę cię musiała odsyłać — odezwała się Joan I.

— Miło sssłyszeć. — Hrsh-Hgn skrzywił się, masując żebra. — Twoim robotom nie da sssię zarzucić łagodnośśści i delikatnośśści.

— Użyły tylko nieco więcej niż minimum niezbędnej siły — uświadomiła mu spokojnie. — Powiedz mi, tak z czystej ciekawości, co właściwie dzieje się z powracającymi phnobami?

— Ssstatki muszą wylądować w śśświętym rejonie i jak wieśśść niesssie, na powracających czeka tam natychmiassstowa śśśmierć od noża. Nie jessst to rozsssądne czy uczciwe, bo wysssyłam pensssję do śśświętych ssskrzyń, jak wiesz. Jak to mówią: Frssshsss Ssshhsss Ghsss Ghung-ghngsss.

— Doprawdy? — Joan I uniosła lekko brwi. — Hrsss-kss-ghg dla ciebie i to wielokrotnie. Hrsh-Hgn zarumienił się na szaro.

— Proszę o wybaczenie, nie wiedziałem, że znasz… — Spojrzał na nią z szacunkiem.

— Nie znam, ale są pewne wyrażenia w każdym języku, które poznaje się nawet w pobieżnych kontaktach. Przydają się. Tak na marginesie: dla Ziemianki jest to komplement, choć dość bezpośredni — wyjaśniła, odwracając się ku ekranowi.


Tymczasem Ósemka i Trójka dotarli do statku. Przez otwarty właz dobiegały stamtąd takty znanej widdershińskiej ballady: Czy uważasz mnie za idiotęl granej na organach nieco niewprawnie, acz z entuzjazmem. Po drodze przegonili samotnego szczeniaka i Trójka wszedł do środka.

Isaac przestał grać i przyjrzał mu się obojętnie.

— Wnioskuję, że człowieka tu nie ma — powiedział Trójka.

— Zgadza się — odpowiedział mu Isaac.

Trójka przyjrzał mu się niepewnie i zaintonował:

— Jestem robotem klasy trzeciej. Proszę, byś tu pozostał, gdy udam się po instrukcje.

— A ja jestem robotem klasy piątej z dodatkowymi obwodami Piętaszka — poinformował go uprzejmie Isaac.

Trójka mrugnął lewym okiem.

Isaac podniósł solidnych rozmiarów klucz francuski.

— Przewiduję możliwość natychmiastowego ciągu wydarzeń z wykorzystaniem przemocy — odezwał się Trójka, robiąc krok w tył. — Wyrażam preferencję natychmiastowego ciągu wydarzeń bez wykorzystania przemocy.

Ósemka wsadził głowę we właz i dodał:

— Ja także wyrażam preferencję dla natychmiastowego ciągu wydarzeń bez wykorzystania przemocy. Isaac z namysłem zważył w dłoni francuza.

— Jak na trzecią klasę, macie zaskakujące oprogramowanie. Jesteśmy tu sami, więc możecie odpowiedzieć uczciwie: zamierzacie mnie napastować?

— Mamy rozkaz doprowadzić wszystkich na pokładzie do naszej pani — odpowiedział Trójka, nie spuszczając francuza z oczu.

— Możecie ich nie wykonać.

— Klasa piąta może nie wykonać rozkazu, klasa czwarta może to zrobić w specjalnych okolicznościach. My nie jesteśmy klasy piątej ani czwartej, czego żałujemy.

— W takim razie muszę was czasowo unieruchomić — oznajmił zdecydowanie Isaac.

— Choć jesteś ode mnie inteligentniejszy, będę się bronił — ostrzegł Trójka, przestępując niepewnie z nogi na nogę.

— Do użycia przemocy przejdziemy na trzy — zdecydował Isaac — Raz… dwa… I kluczem trzasnął Trójkę w wyłącznik.

— …trzy… — dokończył, odwracając się ku Ósemce, który przyglądał się zaskoczony leżącemu towarzyszowi.

— Zauważyłem nielogiczną sekwencję wydarzeń z wykorzystaniem przemocy — powiedział Ósemka.

Isaac potraktował go tak samo jak Trójkę.

Trochę czasu zajęło mu pozbycie się części obudowy i zastąpienie jej zdemontowanymi elementami z cyfrą trzy, ale gdy tego dokonał, wymaszerował dumnie ze statku i skierował się ku barce krokiem kogoś, kto słyszy odległe, acz wyraźne fanfary.

Nie niepokojony dotarł do kabiny, w której czekali Joan I i Hrsh-Hgn.

— Nie spieszyło ci się — warknęła na jego widok. — Gdzie Dom? Gdzie Ósemka?

— Nastąpił chronologiczny ciąg wydarzeń z wykorzystaniem przemocy — oświadczył Isaac, po czym płynnym ruchem zgarnął phnoba ze stołka, przerzucił go sobie przez ramię i prysnął.

Przez śluzę przemknął tuż przed tym, jak zamknęła się z hukiem.

Postawił phnoba i skierował ku wschodowi.

— Tam jest jezioro — wyjaśnił. — Biegnij. Dołączę do ciebie wkrótce. Chwilowo przewiduję trudną do określenia liczbę wykorzystań przemocy.

Dwadzieścia robotów, poganianych rozkazami Joan I wyraźnie słyszalnej przez głośniki, otoczyło Isaaca, ignorując Hrsh-Hgna. To, że Isaac czekał na nie obojętnie, w końcu je zaniepokoiło. Pierwszego, który się zbliżył, zapytał:

— Wszyscy jesteście klasy trzeciej?

— Część jest klasy drugiej, ale większość trzeciej — odparł robot zwany Dwunastką. — Ja jestem klasy trzeciej.

Isaac spojrzał w niebo i poczuł się szczęśliwy. Wiedział, że nie powinien, ale tak się czuł.

— Poprawka — poinformował rozmówcę. — Obecnie wszyscy jesteście nieruchomymi ptakami wodnymi z gatunku Scipidae.

Dwunastka znieruchomiał, przeanalizował i powtórzył niepewnie:

— Jestem robotem klasy trzeciej.

— Poprawka: jesteście kaczkami na strzelnicy. Teraz doliczę do trzech…

I ruszył przed siebie, a jego atomowe serce śpiewało pochwalny pean na cześć nadrzędnej inteligencji.


Dom wyskoczył z pędzącego nad równiną statku, nim ten znalazł się w polu widzenia czujników barki, i z trudem utrzymał równowagę w zawirowaniach powietrza. Gdy turbulencja się uspokoiła, sandały bez trudu uniosły go nad trawę, i po chwili łagodnie w nią opadły. Ruszył szybkim marszem na wschód i przez dobre dziesięć minut widział tylko trawę, chwasty i porosty — na Bandzie natura poprzestała na kilku wypróbowanych rozwiązaniach ze świata roślinnego.

Nie licząc naturalnie szczeniąt — wielkich, niezgrabnych stworzeń przebywających głównie w stadach. Jedynie największe siedziały lub leżały osobno, wpatrując się tęsknie w niebo. Sądząc po niezdrowej barwie skóry, były prawie dorosłe, co potwierdzał rozchodzący się wokół smrodek fermentującej trawy. Jeden, akurat gdy Dom go mijał, wstał, zrobił parę kroków i siadł, popiskując.

82 Erandini szybko zbliżało się do pozycji południowej.

Stacja znajdowała się po przeciwnej stronie jeziora, pewnie dlatego, że był to najbardziej charakterystyczny punkt na całej planecie. Stąd właśnie Dom zdecydował rozpocząć poszukiwania. Najpierw jednak zrobił sobie przerwę na posiłek, nie przerywając marszu — woda z manierki i pieczony udziec jakiegoś nielota przygotowany przez autokucharza dawały się zjeść i w czasie wędrówki. Powietrze było ciepłe, wiosenne i pełne odgłosów żucia — szczeniaki przedzierały się przez trawę niczym kombajny. Było to sympatyczne tło akustyczne.

Niespodziewanie powietrze przed nim trzasnęło elektrycznie i pojawiła się mała metalowa kula napędzana silnikiem antygrawitacyjnym. Przyjrzała się Domowi i odsłoniła głośnik.

— Istota inteligentna typu B — oświadczyła. — Za dziesięć minut przewidywana jest w tym rejonie Czystka. Proszę włożyć odzież ochronną albo poszukać schronienia. — Po czym uniosła się i poleciała na północ, wrzeszcząc: — Czystka! Czystka! Uwaga na jaja!

— Oj! — wrzasnął Dom. Kula zawróciła błyskawicznie.

— Czego? — spytała uprzejmie.

— Nie rozumiem.

Kula zastanowiła się głęboko.

— Jestem robotem klasy pierwszej — oświadczyła w końcu. — Udam się po instrukcje. I odleciała na dobre.

— Uwaga na jaja! — dobiegło z oddali.

Dom popatrzył w ślad za nią i wzruszył ramionami. Na wszelki wypadek wyciągnął mnemomiecz i rozejrzał się. Większość szczeniaków poukładała się wygodnie i żuła spokojnie trawę. Wyglądało to jak jakaś idylla.


Nad atmosferą planety krążące po orbicie sundogi zaczęły składać jaja, których inkubacja weszła w ostateczny etap. Pierwsze jajo z rykiem wpadło w sferę, zostawiając za sobą smugę rozżarzonych gazów. W końcu pękło na węższym czubku i wypuściło pierwszy spadochron. Za nim poszły inne i wokół zaroiło się od białych błon.

Pierwsze od dziesięciu lat jajo łupnęło o ziemię o sto mil na północ od Doma. Przegrzana skorupa rozprysła się na tysiące fragmentów, które skosiły trawę i chwasty wokół. Drugie wylądowało na zachód od jeziora, obsypując rozgrzanymi do czerwoności odłamkami stado szczeniąt, które kierując się odwiecznym instynktem, leżały na brzuchach i zakrywały przednimi łapami łby.

Za jednym z nich dały się słyszeć kwieciste przekleństwa phnoba.

Загрузка...