2

Korodore bezgłośnie szedł pustym korytarzem, rozjaśnionym jedynie światłem poranka wpadającym przez okna. Korodore był masywny i muskularny. Natura obdarzyła go nie wiedzieć czemu okrągłym obliczem radosnego rzeźnika wieprzowego, co miało swoje zalety — żaden bowiem rzeźnik (a już na pewno nie wieprzowy) odruchowo nie poruszał się bezgłośnie i w cieniu.

Drzwi otworzyły się nagle, toteż wszedł tam i krótkim korytarzykiem dostał się do dużego okrągłego pomieszczenia. Ogień na kominku zmienił się w kupkę białego popiołu. Izba była tak skąpo umeblowana, że dawała się obrzucić jednym spojrzeniem: wąskie łóżko, stół i krzesła wykonane ze skorupy dagona, szafa i znak sadhimistów na miedzianym tle wiszący na ścianie stanowiły całe umeblowanie. Do wyposażenia należało jeszcze doliczyć trzy oznaki władzy mieszkańca: zrolowana mapa w dużej skali, obejmująca równikowe obszary planety, niewielka szafka na akta i zegar wskazujący standardowy czas galaktyki.

Z tą prostotą tym bardziej kontrastowały akcesoria rachunku prawdopodobieństwa: od rozsypanej talii kart zreformowanego tarota, których kryształowe obrazy nie były chwilowo aktywne, przez nieco denerwujący wzorek na ekranie przenośnego komputera aż do gorących węgli w niewielkim metalowym naczyniu stojącym na blacie. W powietrzu unosił się dym o dziwnym ponurym zapachu, co oznaczało, że Joan wyłączyła emocje…

Joan I uniosła głowę znad otwartej czarnej księgi leżącej na stole i spytała:

— Też nie możesz spać?

Korodore znacząco podrapał się po nosie.

— Jak pani wie, szefowie służb ochrony nigdy nie sypiają.

— A, tak… wiem. — Potrząsnęła głową. — To było pytanie retoryczne. Obok kominka jest kawa.

Nalał jej filiżankę, podał i powoli zaczął zbierać rozsypane karty. Przyglądała mu się uważnie, przyzwyczajona, że porusza się bez hałasu.

— Ponownie sprawdziłam równania — odezwała się. — Obliczenia mojego syna są właściwe, nic się nie zmieniło, co naturalnie wiedziałam już wcześniej: sprawdzono je wystarczająco dokładnie. Zrobił to nawet sam Sub-Lunar… Dom zostanie zabity dziś w południe. Nie pozwolą mu żyć… I co ty na to?

— Chodzi pani o moje reakcje na świadomość, że obojętne jakie bym przedsięwziął środki ostrożności i cokolwiek bym zrobił, osoba, którą chronię, i tak zostanie zamordowana? Otóż są one żadne, nadal postępuję tak, jakbym o niczym nie wiedział — wyjaśnił, kładąc talię na stół. — Poza tym nie wierzę w to. Można powiedzieć, że nie do końca. Można też powiedzieć, że moją reakcją jest nadzieja.

— To się zdarzy.

— Nie będę udawał, że rozumiem rachunek prawdopodobieństwa, ale jeśli wszechświat jest tak uporządkowany, tak… niezmienny, że przyszłość można przewidzieć na podstawie paru cyfr, to po co się w ogóle wysilamy i żyjemy?

Joan wstała, podeszła do szafy i wyjęła z niej perukę o białych włosach sięgających pasa.

— Rzeczywiście nie rozumiesz — przyznała nieco zaskoczona. — Żyjemy dlatego, że jest to lepsze rozwiązanie od samobójstwa. Ten wybór zresztą ludzie mieli zawsze, nawet gdy sądzili, że przyszłość jest wiadrem możliwości.

Korodore nie odzywał się.

— Nie mamy pewności, jak on zginie — dodała po chwili. — Ty lub ja także możemy być wybrani przez Instytut do…

— Sprawdziłem nas sondą podświadomą, RGD, posthipnozą…

— Przepraszam, zapomniałam, że wierzysz w związek przyczynowo-skutkowy. Nie wiesz, że w nieskończonej totalitarności wszystkich wszechświatów gdzieś tak właśnie będzie? Istnieje gdzieś wszechświat, w którym wkrótce zmienisz się w…

— Lepiej nie snuć takich rozważań, madame — mruknął cicho, lecz wyraźnie.

— Masz mi to za złe — nadąsała się.

— Jest pani zbyt stara, madame, na fochy — oświadczył, spoglądając wymownie na złoty dysk na jej głowie, oznaczający, że żyje ponad sto lat. — Ale faktycznie mam za złe; to zatrąca magią i czarami.

— Nie studiowałam dokładnie żadnych przedsadhimistowskich religii.

— Jak pani sobie życzy… Co się stanie, jeśli Dom nie zginie?

— To niewyobrażalne. Nasz wszechświat jest uporządkowany, więc mój syn zginie. W pewnym sensie cały wszechświat zależy od tego. Gdyby nie zginął, mógłby na przykład odkryć planetę jokerów, a to byłoby straszne.

— A jeśli nie?

Włożyła perukę i otworzyła okno wychodzące na morze. Wraz z przypływem wracała flota rybacka oświetlona słabym blaskiem niebieskiego słońca. Na horyzoncie pobłyskiwała Wieża Jokerów — jedyny jasny punkt na bagnach.

— Jest zbyt gorąco, by spać — odezwała się. — Skończę to i zejdę na nabrzeże.

— Mysticów prawa wszechświata? — Korodore wskazał na księgę.

— Są naszymi księgowymi, co się liczy, zwłaszcza w trudnych chwilach — odparła ostro, zastanawiając się, dlaczego go nie zwolniła.

Wyszło jej, że oprócz jego niesamowitej skuteczności powodem było też, że pochodził z Ziemi. A mogły istnieć jeszcze inne niezliczone powody.

Odwróciła się i powiedziała:

— Jeśli chodzi o Doma… rachunek prawdopodobieństwa to młoda sztuka i wątpię, by istniał ktoś na tyle zdolny, by ją dobrze znać. Nawet Instytut nie wie wszystkiego.

— Dom może wiedzieć. Jego nauczyciel twierdzi, że jest niezwykle przenikliwy. Nie kwestionuję pani rozumowania: jeśli jest to rzeczywiście nieuniknione, być może lepiej, żeby nie wiedział. Faktycznie należy do typu, który Instytut zwalcza wszelkimi możliwymi sposobami.

— Jak widzisz, nie potrafimy znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania.

— Być może zadaje pani niewłaściwe pytania, madame. — Korodore wzruszył ramionami.


RACHUNEK PRAWDOPODOBIEŃSTWA:

„Podobnie jak teoria względności czy Przykazanie sadhimistów, dziewięć równań rachunku daje przykład zwodniczo prostej iskry inicjującej wielki wybuch społecznych zmian (…) Rachunek prawdopodobieństwa lub, jak czasami; jest określany, matematyka prawdopodobieństwa, przewiduje przyszłość — tak powie ktoś niedouczony. Tysiąc lat temu powiedziałby: «E=mc2» i byłby przekonany, że rozumie wszystko i ma matematyczną wyobraźnię (…)

Rachunek prawdopodobieństwa powstał z założenia, że działamy w czymś naprawdę nieskończonym w przestrzeni i czasie bez granic, w których znajduje się niezliczona liczba światów, czyli w czymś tak wielkim, że to, co nazywamy wszechświatem przyczynowo-skutkowym, przypomina blask rzucany przez świeczkę na wielkim ciemnym polu. Do tej sytuacji znajdują zastosowanie jedynie słowa Don Kichota: «Wszystko jest możliwe…»

(…) udowodnione odkryciem Wewnętrznych Planet Protostar 5. Wówczas ludzkość mogłaby mieć pewność, choć opartą ledwie na ziarenku dowodu. Po każdej «stronie» znajdowałyby się alternatywne wszechświaty, których jest niezmiernie dużo, gdyż różnicą może być orbita jednego elektronu. Im dalej, tym różnice muszą być większe, aż dochodzi się do granic wyobraźni i ma się do czynienia z wszechświatami, w których nigdy nie było czasu, gwiazd, przestrzeni czy rozsądku. Rachunek prawdopodobieństwa precyzuje możliwe linie czasowe w naszym wszechświecie. Można by też powiedzieć, że przywrócił nauce jej istotę z czasów, gdy na wpół była sztuką, gdy stworzenie odbierano jako cudowny, dokładnie wyregulowany zegar, którego wszystkie części współgrają, by…

(…) Jak słusznie zauważył Sub-Lunar, w początkowym okresie do skutecznego posługiwania się rachunkiem prawdopodobieństwa potrzebne były pewne predyspozycje psychiczne, najczęściej wrodzone i dość specyficzne — wielu najlepszych praktyków było nieuleczalnymi wariatami, być może właśnie dlatego, że tak dobrze rozumieli zasady nowej nauki. Nie licząc tej grupy, do której należał sam Sub-Lunar, pozostali odznaczali się wysokim wykształceniem i niesamowitym szczęściem. Szczęście naturalnie jest funkcją talentu w wypadku praktyków. Wielu z nich pracowało dla Instytutu Jokerów. Obie te cechy bardzo wyraźnie widać u członków rodziny Sabalos z planety Widdershins. Dla tych, którzy nie wiedzą nic o tej planecie, wyjaśniam…

(…) tuż przed narodzinami syna i własną śmiercią na bagnach z ręki nieznanego zamachowca John III obliczył, że chłopak zginie w dniu objęcia stanowiska przewodniczącego Rady Planetarnej. Szansa, że tak się nie stanie, jest tak znikoma, że miliard do jednego wydaje się przy niej pięćdziesięcioprocentową możliwością. Tak?… Przepraszam, być może powinienem to wyjaśnić.

Załóżmy, że nie odkryto by rachunku prawdopodobieństwa. Na Ziemi istniało zwierzę zwane koniem i dawno temu ludzie zdali sobie sprawę, że jeśli pewna liczba tych zwierząt będzie biegła na określoną odległość w określonych warunkach, jeden okaże się szybszy od pozostałych, skąd…

(…) wracając do rzeczy: otóż istnieje ciekawa anomalia związana z rachunkiem prawdopodobieństwa, a dotyczy ona jokerów. Ta na wpół mityczna rasa, która pozostawiła po sobie materialne i przeważnie gigantyczne artefakty rozsiane po galaktyce, według rachunku prawdopodobieństwa nigdy, nigdy nie istniała…”

Słowa te wygłosił Jego Gorącość doktor CrAarg +458° na nieformalnym wykładzie dla studentów uniwersytetu Dis.-A.S.5, 201.


Dom obudził się wcześnie i długi czas spędził, gapiąc się w sufit, a konkretnie w pokrywające go znajome malowidła wykonane własnoręcznie przez pradziadka. Dominowały w nich intensywne zielenie i błękity, a największe przedstawiało trzech przesadnie muskularnych poławiaczy walczących z rozwścieczonym dagonem. Było to bzdurą obraźliwą dla dagonów, które nie miały systemu nerwowego, nie wspominając o możliwości myślenia. One po prostu reagowały.

Ig siedział na umywalce — zdołał odkręcić kurek górnymi kończynami, dziwnie zresztą przypominającymi dłonie, więc zadowolony wlazł pod strumyk cieknącej wody. Widząc, że Dom się ocknął, zgrzytnął niczym paznokieć po szkle, co według poprzedniego właściciela było oznaką wielkiego zadowolenia.

— Inteligencik, co? — spytał retorycznie Dom, wyłączając pole ogrzewające powietrze i wychodząc z łóżka.

Zobaczył starannie złożone ubranie i przygryzł wargi: ig, ładnie zagojona blizna na piersiach i parę bolesnych wspomnień z rozmowy z Korodore'em — to wszystko, co pamiętał z dnia wczorajszego. A dziś miał zostać przewodniczącym i właścicielem trzech procent przemysłu pilacowego, ale na zasadach sadhimistowskich, co oznaczało, że należy starannie ukrywać, iż się jest bogatym. Do jego obowiązków będzie należało przewodniczenie niezliczonej liczbie spotkań, narad i komisji, raz do roku zdanie raportu na Generalnym Dorocznym Zebraniu. Raportu, który mu naturalnie napiszą, co Hrsh-Hgn wielokrotnie podkreślał. Przewodniczący był równie niezbędny radzie jak zero matematyce, ale bycie zerem miało poważne niedogodności…

Matematyka… coś o matematyce powinien pamiętać, bo było ważne… no nic, w końcu sobie przypomni. Umył się, wbił w grube szare ubranie wizytowe i wybrał perukę z krótkich złotych włókien. Rozległo się uprzejme pukanie do drzwi.

— Zgoda — oznajmił głośno.

Drzwi puściły i do pokoju wpadła Keja, która natychmiast rzuciła mu się na szyję, płacząc, śmiejąc się i ściskając go równocześnie. Przez moment miał nieodparte wrażenie, że jej jedwabny strój go udusi, ale w następnym siostra odsunęła się i przyjrzała mu się uważnie.

— No, panie przewodniczący — powiedziała i pocałowała go. Oderwał się od niej tak taktownie, jak tylko umiał.

— Jeszcze nie jestem przewodniczącym…

— Ale będziesz za parę godzin. Nie wydajesz się specjalnie zadowolony, że mnie widzisz.

— Uwierz mi, że jestem, tylko… ostatnio gwałtownie zaczęły dziać się różne rzeczy…

— Słyszałam: przemytnicy i cała reszta. Podniecające? Dom zastanowił się.

— Nie — ocenił po chwili. — Raczej dziwne.

Keja omiotła wzrokiem wnętrze, w którym pełno było rozmaitych rzeczy brata — stary brendikiński analizator, półka zastawiona muszlami, hologram Wieży Jokerów czy sześcianów pamięciowych leżących wszędzie, gdzie było w miarę płasko i równo.

— Nic się tu nie zmieniło — oceniła, marszcząc nos, i zakręciła się przed wysokim lustrem. — Wyglądam na mężatkę?

— Nie wiem. Jaki jest ten Ptarmigan? — Ceremonia kontraktacyjna odbyła się dwa miesiące temu i Dom zapamiętał jedynie dużego żwawego mężczyznę w starszym wieku.

— Jest miły. I bogaty naturalnie. Nie tak bogaty jak my, ale bardziej to okazuje i lepiej korzysta z pieniędzy. Jego dzieci jeszcze do końca mnie nie zaakceptowały… Powinieneś zjawić się z oficjalną wizytą, Dom. Laoth to takie gorące i suche miejsce… Właśnie, przywiozłam ci stamtąd prezent. — Podeszła do drzwi i wróciła z robotem niosącym niewielkie pudełko. — Jest klasy piątej i jednym z naszych najlepszych.

— Robot? — zdziwił się Dom, spoglądając z nadzieją na pudełko.

— Prawnie rzecz biorąc, humanoid. Jest całkiem żywy, tylko mechaniczny. Podoba ci się?

— Bardzo! — Dom podszedł do wysokiej metalowej postaci i stuknął ją palcem w pierś. Robot spojrzał na niego z góry.

— Zawsze mnie zastanawiało, co nami kieruje, że budujemy nieefektywne roboty humanoidalnego kształtu zamiast miłych opływowych, dostosowanych do określonych zadań.

— Duma, proszę pana — poinformował go robot.

— Nieźle. Jak się nazywasz?

— Rozumiem, że Isaac, proszę pana.

Dom podrapał się w ciemię — w rezydencji pełno było robotów, głównie miłej i głupiej klasy trzeciej. Pamiętał je od najwcześniejszego dzieciństwa — miały śmiertelnie nudne głosy i delikatne ręce. Matka, która rzadko opuszczała swoją kopułę, nie cierpiała ich, podobnie zresztą jak żadnych robotów, i aby ograniczyć kontakty z nimi, sama sobie gotowała. Uważała, że są przygłupami, a jedyne uczciwe roboty to te budowane na Laoth. Teraz miał z takim do czynienia i nie bardzo wiedział, jak się zachować.

— Hmm… Isaac, możesz być trochę mniej oficjalny? — spytał w końcu.

— Jasne, szefie.

— Widzę, że zaczynacie się rozumieć, a jak jeden drugiego będzie się starał dalej przechytrzyć, to nie będziecie się nudzić — oceniła Keja. — Muszę lecieć.

Aha, Babcia kazała ci powiedzieć, żebyś zszedł do głównej jadalni na pracujące śniadanie.

— Przez ostatni tydzień Hrsh-Hgn dał mi na ten temat ze dwadzieścia wykładów — westchnął Dom.

Keja, która zmierzała żwawym krokiem ku drzwiom, stanęła nagle jak wryta.

— Co to jest? — spytała piskliwie, wskazując na umywalkę. Dom uniósł zmoczonego stworka za fałdę na karku.

— Bagienny ig — wyjaśnił, mrugając nieco nerwowo. — Nazwałem go Ig. Znalazłem go… sądzę, że go znalazłem wczoraj na mokradłach… ja… no, trochę mi się wszystko miesza.

Przyjrzała mu się z nagłą troską.

— To pewnie przez to podniecenie — wymamrotał uspokajająco.

— Może. — Keja przeniosła wzrok na Iga. — Ale on i tak jest brzydki.

— Przepraszam panią, ale on to to — zadudnił robot. — To hermafrodyta, czyli obojnak, czyli bezpłciowiec. Mam pełne oprogramowanie dotyczące zwierząt żyjących na tej planecie, proszę pana… to jest, szefie. Właśnie.

— I nie miej do mnie pretensji, jak złapiesz zoonssa — dodała Keja i wypadła na korytarz.

— Co?! — zdziwił się Dom, spoglądając na Isaaca.

— Zarazę, na którą zapadają prawie wyłącznie ludzie. Nie ma takiej szansy, szefie.

Robot podszedł i wręczył mu pudełko gestem tak zdecydowanym, że gdyby chłopak go nie złapał, miałby je na nogach.

Puszczony wolno ig wylądował miękko na podłodze i zajął się obwąchiwaniem stopy robota. Dom otworzył pudełko.

— Gwarancja, instrukcja obsługi i prawo własności — wyrecytował Isaac.

Dom wytrzeszczył na niego oczy.

— Chcesz powiedzieć, że jesteś moją własnością? — wycharczał po paru sekundach.

— Ciałem i hipotetycznymi nadnaturalnymi dodatkami, szefie. — Robot cofnął się pospiesznie, gdy Dom próbował mu oddać pudełko. — W żadnym razie, szefie. Nie pochwalam samowłasności.

— Rany, ludzie o to walczyli przez prawie trzy tysiące lat!

— Ale roboty dobrze wiedzą, po co zostały stworzone, szefie. Nie odczuwam jakoś nieodpartej ochoty odkrycia największych sekretów naszej budowy. Mam inne problemy.

— Nie chcesz być wolny?!

— I co? Mieć Boga i wszechświat na głowie? A tak w ogóle to nie powinien szef być już na śniadaniu?

Dom gwizdnął i Ig wdrapał się po nim na swoje stałe miejsce spoczynku. Posłał robotowi niezbyt życzliwe spojrzenie i wyszedł.


Tradycja nakazywała, by w dniu mianowania przewodniczący jadł śniadanie samotnie. Dom przemierzał puste korytarze, ale ze znajomym uczuciem bycia pod obserwacją. Tym razem akurat mu to nie przeszkadzało, a stary Korodore jak zwykle usiał okolice miniaturowymi pluskwami, jak od wieków nazywano rozmaite urządzenia podsłuchowo-podglądające. Plotka głosiła, że Korodore sprawdzał nawet siebie.

Główna kopuła wykonana była w połowie z przezroczystego pancernego plastiku, dzięki czemu rozciągał się z niej widok na sad, lagunę, bagno i Wieżę na horyzoncie, wyglądającą niczym maszt flagowy, z którego powiewały chmury. Jej widok coś Domowi przypominał, ale nie był w stanie dojść co, więc dał sobie spokój. Przy końcu długiego stołu piętrzyła się góra prezentów — bądź co bądź kończył właśnie pół planetarnego roku. U drugiego końca znajdowało się pojedyncze nakrycie i para robotów kelnerów. No i naturalnie krzesło. Dom zaplanował posiłek długo i starannie. Miał też wiele koncepcji, ale w końcu wybrał menu wszystkich dotychczasowych przewodniczących. Było to słynne menu — według Nowszego Testamentu był to także posiłek, jaki spożył Sadhim, gdy został Tayem Ziemi: ćwierć kromki czarnego chleba, dzwonko solonego suszonego śledzia, jabłko i szklanka wody.

Menu pozostało takie samo, ale Dom wprowadził pewne odmiany. I tak: mąkę przywieziono z Third Eye, ryba była z Widdershins, za to sól wydobyto na Terra Novae, jabłko zaś pochodziło z Earth's Avalon. Wodę stopiono z cząstki komety i łącznie posiłek kosztował jakieś dwa tysiące standardów. Pewne odmiany prostoty były znacznie kosztowniejsze od innych.


Korodore, wychowany na Terra Novae, czyli na koncentratach żywnościowych, obserwował jedzącego Doma ze słabo skrywanym obrzydzeniem, choć nad nudnościami zapanował już dość dawno: w końcu nie był to pierwszy posiłek, jaki podglądał. Obraz pochodził z kamery w robomoskicie siedzącym wysoko pod kopułą. Przełączył obraz na zewnątrz, gdzie na zachodnim trawniku zbierali się goście — większość już przybyła i kręciła się wokół długiego, suto zastawionego stołu. Co najmniej połowę stanowiły phnoby — wielu z buruku, czyli kolonii otaczających Tau City. Rozpoznał bez trudu dyplomatów — wysokich ciemnych samców alfa w goglach przeciwsłonecznych. Mniej ważni i z zasady lepiej przystosowani do światła stali w milczących grupach, toteż chwilę zajęło mu odnalezienie Hrsh-Hgna. Po czwartej zmianie pluskwy odnalazł go czytającego w cieniu balonowca.

Półmrok centrum dowodzenia ochrony rozświetlały głównie ekrany, nad którymi pochylali się oficerowie — tylko Korodore wiedział, że pod szklarnią na północnym trawniku znajdowało się drugie, niniejsze stanowisko, którego obsługa kontrolowała dyżurnych pracujących w centrali. A prywatny obwód bezpieczeństwa, do którego jedynie on miał dostęp, obserwował obserwujących. W rezydencji zaś znajdował się niewielki biokomputer, który sam tam umieścił, po czym wymazał sobie ten fragment pamięci, który był zaprogramowany na obserwowanie jego poczynań.

Ponownie przełączył obraz na gości — tu i ówdzie w tłumie widać było duże złote jaja, czyli przedstawicieli rasy creapii. Doświadczenie nauczyło go, że byli niegroźni — niezwykle rzadko mieszali się w sprawy planet, na których woda pozostawała w stanie ciekłym. Jeden trzymał talerz z krzemowymi kanapkami i od czasu do czasu przenosił którąś do skomplikowanej śluzy ciśnieniowej przed aparatem gębowym. Gawędził przy okazji z Joan I, majestatycznie przystrojoną w czarny mnemoatłas i purpurowy kaftan Dany — kapłanki sadhimistów w negatywnym aspekcie Nocticula Hecate, czyli Pani Nocy i Śmierci, mówiąc po ludzku. Wybór stroju nie był specjalnie taktowny. Joan I uśmiechnęła się do creapii i odwróciła do ukrytej kamery, unosząc dłoń. Korodore włączył dźwięk.

— I jak? — spytała, kolejny raz zaskakując go umiejętnościami subartykulacji.

— Śniadaniuje. Jedzenie trzykrotnie sprawdzone na okoliczność trucizn. Reszta też.

— A jego reakcje na wczorajsze przeżycia?

— Żadnych, bo gdy spał, zablokowałem mu na parę godzin pamięć krótką…

— Jak śmiałeś!

— Wolałabyś, żeby poznał prawdę, pani? Gdybym tego nie zrobił, tak właśnie by się stało. Nawet gdyby musiał ją siłą wytrząsnąć z Hrsh-Hgnu.

— Powinieneś mnie spytać!

Korodore westchnął i sięgnął po sześcian pamięci.

— Przykro mi, ale obecnie pani stopień dostępu do spraw ochrony wynosi tylko 99,087 procent, najprawdopodobniej wskutek głębokich impulsów freudowskich, ale chwilowo sam muszę podejmować tego typu decyzje. Jak już powiedziałem, nie jestem skłonny akceptować rachunku prawdopodobieństwa i jego proroctw. Jeśli pani chce, madame, pani wola.

Wyłączył dźwięk. Joan I przez chwilę stała nieruchomo, próbując się z nim skontaktować, nim się odwróciła i zajęła ożywioną konwersacją z wysokim mężczyzną reprezentującym Radę Ziemi. Korodore zaś przełączył obraz na jadalnię — Doma nie było na ekranie. Dopiero zmiana pluskwy ujawniła, że po prostu znalazł się poza zasięgiem pierwszej kamery, ponieważ zainteresował się prezentami.


Dom otworzył pierwszą paczkę i wyjął z niej antygrawitacyjne sandały jeszcze pokryte cienką warstwą oliwy. Była do nich przyczepiona kartka:

„Od twojego ojca chrzestnego. Zjaw się kiedyś i poorbituj wokół mnie. Robi się czasem strasznie samotnie”.

Uśmiechnął się i włożył je.

Przez parę minut miotał się między wspornikami kopuły i orbitował wokół żyrandola, nim zatrzymał się nieco niepewnie sześć cali nad podłogą. Sandały, jak podejrzewał, były najlepszym prezentem: reszta nie będzie równie interesująca.

Od Hrsh-Hgna dostał sześcian pamięci. Gdy uaktywnił indeks, parę centymetrów nad powierzchnią wyświetliły się białe litery strony tytułowej: „Szklane Zamki. Historia studiów nad jokerami autorstwa doktora Hrsh-Hgna, dedykowana przewodniczącemu Dominickdanielowi Sabalosowi z Widdershins”, a pod spodem drobniejszymi literami: „Numer jeden z limitowanego wydania w jednym (1) egzemplarzu. Wykonano na krzemie szafranowym z Third Eye”.

— Niezwykle gustowny i wysoce stosowny prezent — ocenił Isaac.

Dom przytaknął ruchem głowy i przypadkowo wybrał fragment tekstu.

„(…) zagadką galaktyki. Jak powiedział Sub-Lunar, dla młodego umysłu stanowią część galaktycznej mitologii: Szklane Zamki na Północnym Wietrze Galaktyki. Wieże te zbudowano, nim najstarsza z oficjalnie uznanych humanoidalnych ras odkryła wykorzystanie kamienia. Są one pomnikami rasy (…)”

Odłożył sześcian i otworzył prezent od Korodore'a.

— Wygląda niebezpiecznie — zauważył Isaac.

Dom uśmiechnął się, ostrożnie ujmując mnemomiecz, który z prawie niewidocznym rozmyciem zmienił się w mnemonóż, a po paru sekundach w mnemomiotacz.

— Na Ziemi i Terra Novae używa się mieczy, tak? — spytał z namysłem. — Na Laoth też?

— Owszem, ale z uczciwymi metalowymi ostrzami. Są bardziej paradne, ale i satysfakcjonujące niż miotacze. To to nie jest porządny miecz: to jest wyspecjalizowane narzędzie mordu i proszę nie mówić, że przesadzam.

— Pyskaty jesteś — ocenił Dom z zadowoleniem.

— Dawniej nie byłbym uważany za żywego, szefie.

Prezentem od Joan była prosta czarna szata, na wypadek gdyby został przyjęty na członka ceremonialnego klatchu sadhimistów, od matki zaś dostał prawo własności jednej z jej prywatnych posiadłości na Ziemi. Prezent był zbyt kosztowny, co było typowe dla lady Vian: zawsze tak postępowała przy tych rzadkich okazjach, gdy pamiętała, że ma syna.

Reszta prezentów była od członków rady, dyrektorów i szefów podkomisji — większość droga, zbyt droga, by mógł je zatrzymać, ale tak naprawdę miał ochotę jedynie na jeden z nich: prawo własności robota-konia od Hugagana, szefa stosunków planetarnych.

— Wyprodukowany na Księżycu! — prychnął pogardliwie Isaac, zaglądając mu przez ramię. — Może i dobry, ale gdzie mu tam do naszych z Laoth. One żyją!

— Chyba będę musiał odwiedzić Laoth — mruknął Dom, przyglądając się z namysłem robotowi.

— To klejnot wszechświata, zapewniam, szefie.

Dom roześmiał się, sprawdził, czy Ig trzyma się mocno, i uaktywnił pierścień kontrolny — sandały podniosły go tak, jak chciał, i wyleciał przez otwieraną od środka klapę w kopule. Wytracił wysokość spiralą nad laguną, gdzie pasły się oswojone wiatropławy matki. Ig ożywił się, powiercił i zajął wąchaniem wiatru. W dole wiatropławy przestały się paść i utworzyły koło — Vian spędzała godziny, wbijając w ich roślinne móżdżki zasady tak prostych sztuczek.

Ten widok coś mu zaczął przypominać, ale niewyraźnie, więc przestał na to zwracać uwagę i zwiększył wysokość, wśród huku pękających owoców przeleciał przez otaczające trawnik balonowce i brawurowo wyhamował cal nad trawą. Joan I podeszła do niego uroczyście i pocałowała go znacznie czulej niż zazwyczaj. Spojrzał zdziwiony w jej szare oczy, ale jak zwykle nic z nich nie był w stanie wyczytać.

— Jak się czujesz, wnuku, w tym uroczystym dniu? — spytała.

— Jakby świat do mnie należał, madame — odparł. — Ale ty, pani, wyglądasz na zmęczoną.

Wyglądała, prawdę mówiąc, na kogoś, kto wyłączył uczucia, tylko skoro tak, to dlaczego tak się martwiła?

— Zawsze jest człowiekowi ciężko, gdy dziecko wkracza w świat dorosłych. Teraz przestań błaznować: czas, żebyś poznał, kogo trzeba.

Powoli zbliżyła się do nich lady Vian, kryjąc twarz za ciężką szarą woalką. Wyciągnęła białą dłoń, więc Dom przyklęknął i ucałował ją.

— Wejście pana świata — powiedziała. — Kim jest twój metalowy przyjaciel?

— To Isaac, pani. Robot, który nie chce wolności.

— Wszystkich nas skuwają łańcuchy — odparła poważnie. — Nawet jeśli tylko szans i entropii. Czyż jokery nie skrępowały nawet gwiazd?

— Ma pani rzadki dar trafiania w sedno. — Isaac się skłonił.

— Jesteś zarozumiały, robocie, niemniej jednak dziękuję ci. Dom, wolałabym, żebyś darował to różowe muzeum ogrodowi zoologicznemu czy komukolwiek. To zwierzę!

Ig podrapał się, poniuchał i syknął przeciągle. Dom spojrzał nad ramieniem matki i zobaczył wysokiego mężczyznę w długim niebieskim płaszczu z ciężką złotą obrożą. Mężczyzna uśmiechał się, a widząc, że Dom na niego patrzy, mrugnął i wskazał w górę. Dom spojrzał w niebo — stado flamingów zakręcało właśnie nad rezydencją. Przez moment tworzyły koło, a potem z powolnymi uderzeniami skrzydeł odleciały nad morze.

Korodore westchnął z ulgą — jeśli nie liczyć rozpylenia trucizny w powietrzu, jedyny atak mógł być ręczny albo machowy. Trawnik zresztą spowijała filtrująca mgła, toteż trucizną mógł się nie przejmować, a atak fizyczny był z góry skazany na niepowodzenie: ukryte, strategicznie rozmieszczone strippery były w stanie ostrzelać praktycznie każdego z gości.

Pozostała oficjalna procesja przez miasto — Dom miał iść, reszta jechać. Miał mieć na sobie jedynie ołowiano-żelazny łańcuch, znak urzędu. No i siedem rozmaitych typów pola ochronnego, którego generatory znajdowały się w ogniwach łańcucha. Trasa naturalnie znajdowała się na podsłuchu i podglądzie wszystkich ludzkich światów i paru nieludzkich. Część z nich próbowała go przekupić… Korodore nagle pochylił się nad ekranem. W pole widzenia kamery wszedł raptem mężczyzna w niebieskim płaszczu i spojrzał prosto w obiektyw… był to przedstawiciel Rady Ziemi na Tau City, średnio ważny, nowo mianowany. Mężczyzna uniósł lewą nogę i stał, balansując na prawej…

— Madame, zbliżenie faceta w niebieskim płaszczu… Geralle, masz go w celowniku?

— Mam, szefie. Zdjąć go?

Korodore zastanowił się: Ziemia jest potężna, a stanie na jednej nodze trudno uznać za przygotowanie do zamachu.

— Poczekaj.

Mężczyzna wyciągnął lewe ramię i wskazał pierwszym i czwartym palcem prosto na centrum dowodzenia. Przymknął oko i zdawał się celować. Korodore zdecydował się sprawdzić, jak tamten zachowa się bez nerwu wzrokowego, ale polecenia już nie zdążył wydać — potężna eksplozja rzuciła go na bok. Wylądował w przysiadzie ze stripperem w garści i natychmiast skoczył w bok, gdy druga eksplozja zniszczyła konsoletę uzbrojenia. Ta wraz z obsługującym ją oficerem i początkiem jego krzyku zmieniła się w nicość.

Goście uprzejmymi brawami wyrazili umiarkowany aplauz, Dom zaś uniósł się na parę metrów nad ziemię i powiedział:

— Dziękuję wam wszystkim i proszę, by duch świętego Sadhima, jak i pomniejsi bogowie wszystkich ras dali mi… — przerwał mu głuchy huk eksplozji w rezydencji.

Odgłos wybuchu przypomniał mu trzask wystrzału ze strippera przy Wieży Jokerów, a zaraz potem blokada pamięci puściła i wspomnienia zalały go falą na podobieństwo zielonej wody wczoraj…

Na niebie pojawił się szybko rosnący punkt. Gdzieś z oddali usłyszał krzyk matki i w jego polu widzenia pojawił się wyciągnięty w skoku Korodore. Miał dymiące ubranie, pęcherze na dłoniach i krew na twarzy, ale przykrył go z wprawą swym ciałem, krzycząc coś, czego pogrążony we własnym śnie Dom nie zrozumiał.

Mężczyzna w niebieskim płaszczu podszedł lekko i znieruchomiał w teatralnej pozie. Ig zawył.

Korodore odbił się od Doma, trzymając oburącz stripper, zaklął, puścił dymiącą kolbę i skoczył ku wyciągniętej ręce mężczyzny.

Nad osmalonym trawnikiem pojawiła się kula nieświatła i krajobraz się zwinął. See-Why było jasnym słońcem, ale na tle oślepiająco jaskrawego nieba wydało się Domowi ciemne…

Загрузка...