4

Gdy Dom wszedł, Joan I wskazała mu gestem krzesło. Powietrze w pokoju było gęste od kadzideł, sam zaś pokój poza niewielkim biurkiem, parą krzeseł i standardowym ołtarzykiem w rogu był pusty. Nie czuło się tego jednak — Joan I miała wypróbowany od lat sposób wypełniania pustej przestrzeni swoją obecnością.

Na jednej ze ścian wysokimi na stopę literami wypisano Przykazanie. Joan I zamknęła księgę rachunkową i zaczęła się bawić nożem o białej rękojeści.

— Za parę dni będzie Plackoduszny Piątek i Święto Pomniejszych Bogów — zagaiła. — Zastanowiłeś się może nad przystąpieniem do klatchu?

— Nie bardzo — przyznał Dom, którego religijna przyszłość chwilowo zupełnie nie interesowała.

— Boisz się?

— Można to tak ująć, bo to raczej ostateczna decyzja. A ja nie jestem pewien, czy sadhimizm zawiera wszystkie odpowiedzi.

— Masz naturalnie rację, lecz zadaje wszystkie właściwe pytania — przerwała na moment, jakby nasłuchując głosu, którego Dom nie mógł usłyszeć.

— To konieczne? — spytał.

— Klatch? Nie, ale trochę rytualności nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a tego właśnie oczekują po tobie.

— Jest jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.

— Nie krępuj się.

— Dlaczego jesteś taka nerwowa? Odłożyła nóż i westchnęła.

— Bywają takie dni, kiedy wzbudzasz we mnie przemożną ochotę trzaśnięcia cię w nos. Oczywiście, że jestem nerwowa, a niby jaka mam być w tych warunkach…? Dobrze: mam wyjaśnić, czy będziesz pytał?

— Uważam, że mam prawo wiedzieć, o co tu chodzi. Ostatnio sporo mi się przydarzyło, a mam dziwne wrażenie, że wszyscy poza mną wiedzą, o co chodzi.

Joan I wstała, podeszła do ołtarza i wdrapała się nań, siadając wygodnie i majtając nogami.

— Twój ojciec, a mój syn był jednym z najlepszych matematyków zajmujących się rachunkiem prawdopodobieństwa. O ile wiem, dowiedziałeś się już, co to takiego rachunek prawdopodobieństwa. Istnieje on od około pięciuset lat, ale dopiero John go uporządkował i pokazał jego prawdziwe możliwości. Przewidział efekt pothole, a gdy został on udowodniony, rachunek z zabawki stał się narzędziem. Możemy wziąć minutową część kontinuum, dajmy na to człowieka, i przewidzieć jego przyszłość we wszechświecie. John obliczył twoją przyszłość, byłeś pierwszym człowiekiem kwalifikowanym w ten sposób. Zajęło mu to siedem miesięcy i bardzo byśmy chcieli wiedzieć, jak zdołał tego dokonać w tak krótkim czasie, bo nawet Bank nie potrafi tego obliczyć w czasie krótszym niż rok. Twój ojciec był geniuszem, przynajmniej jeśli chodzi o rachunek prawdopodobieństwa. W stosunkach międzyludzkich… nie był nawet zbliżony do przeciętności…

Przyjrzała się wyczekująco Domowi, ale nie dał się złapać na tę przynętę, więc kontynuowała:

— Został zabity na mokradłach, jak wiesz.

— Wiem.

John Sabalos spojrzał ku odległej Wieży ponad pobłyskującymi w blasku słońca mokradłami. Dzień był pogodny i słoneczny, co się nieczęsto zdarzało. Ocenił analitycznie swe uczucia, stwierdził, że jest zadowolony, i uśmiechnął się. Następnie włożył do nagrywarki kolejny sześcian i wrócił do pracy.

„I dlatego wykonałem to przewidywanie dotyczące mojego syna. Zginie on w dniu swych półrocznych urodzin, licząc według lat Widdershins, czyli w dniu, w którym obejmie urząd przewodniczącego Rady Planety. Zabije go jakaś odmiana wyładowania energetycznego. — Przerwał na parę sekund, by uporządkować myśli, po czym podjął wątek: — O zabójcy nie potrafię nic powiedzieć, choć próbowałem się dowiedzieć na kilka sposobów. Wszystko, co osiągnąłem, to dziurę w równaniach, mającą kształt człowieka, choć nie jestem tego do końca pewny. Jeśli tak jest, to wokół niego kontinuum przepływa jak woda wokół skały. Wiem, że ucieknie, bo widzę go jak pustkę z cieni, widoczną na tle waszych akcji. Sądzę, że pracuje dla Instytutu Jokerów i że to oni desperacko próbują zabić mojego syna”.

Przerwał, wyłączył nagrywarkę i spojrzał na równanie: było wypieszczone i wypolerowane, doskonałe niczym blok agatu. Słowem: było piękne. Jego wzrok przyciągnął błysk Wieży. Jeszcze nie była odpowiednia pora. Jeszcze z godzinę…

„Teraz, Dom, stoisz zaskoczony i zaszokowany podjął. — I co widzisz? Twoja babka ma zdeterminowaną minę, jak zawsze w sytuacji kryzysowej. Jak się udało przyjęcie? Dom, jesteś moim synem, ale jak się przekonujesz, mam wiele dzieci: niezliczone miliardy. Zresztą raczej miałem, bo w nieskończonej ilości wszechświatów są martwe, tak jak obliczyłem. Ty jesteś granicą błędu, leżącą daleko po przecinku. Studiujący rachunek prawdopodobieństwa szybko zrozumie, że takich błędów nie da się uniknąć: przy miliardzie do jednego może się zdarzyć, i to, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie nastąpi, nie zmienia faktu, że każdą sytuację można sprowadzić do dwustronnego równania. Przestudiowałem dokładnie i ciebie, i ten jedyny wszechświat, w którym przeżyłeś. Oddzielił się on od głównego nurtu wszechświatów w chwili, w której nie umarłeś. Wszechświaty przypominają nieco gwiazdy i większość zachowuje się zgodnie z przewidywaniami, ale w niektórych jeden odmienny zakręt powoduje dziwne wydarzenia, kończące się supernowymi czy innymi czarnymi dziurami. Są to dzikie wszechświaty, pękające pod wpływem przeciążeń wywołanych paradoksami albo… nieważne. Spróbuję ci pomóc, na ile potrafię, bo będziesz tego potrzebował. Twój niedoszły zabójca pochodzi z twojego obecnego wszechświata, rozumiesz? Chciał zapobiec odkryciu przez ciebie czegoś, co zwiększy twoje szansę i możliwość dodania jeszcze większych zmian w tym wszechświecie. Sądzę, że to, co cię uratowało przed śmiercią, także pochodzi z twojego wszechświata. Co to takiego, nie mogę ci powiedzieć, bo gdybym to zrobił, obciążenie wywołane paradoksem rozerwałoby twój wszechświat. Uwierz mi!”

Odłożył nagrywarkę i wyszedł do sekretariatu, co wywołało ożywienie robota sekretarza.

— Gdyby ktoś pytał, poszedłem do Wieży — poinformował robota. — To nie potrwa długo.

— Tak, panie przewodniczący.

— Na moim biurku znajdziesz sześcian pamięci. Wyślij go, proszę, pani dyrektor.

— Tak jest, panie przewodniczący.

John Sabalos zamknął drzwi i wrócił do biurka. Ubrany był jeszcze w ciemnobrązowe szaty z wczorajszego święta — nie spał, ale czuł się wspaniale.

Było to całkowicie fałszywe uczucie: znajomość przyszłości to nie to samo co jej kontrolowanie. Tyle że czuł się, jakby ją kontrolował. Uruchomił nagrywarkę i dokończył:

„Mogę ci na koniec powiedzieć trzy rzeczy: odkryjesz świat jokerów, jeśli będziesz patrzył we właściwą stronę, twoje życie będzie w niebezpieczeństwie, a po trzecie… spójrz w górę, w róg pokoju, i uciekaj najszybciej, jak potrafisz”.

Odstawił nagrywarkę, wyjął z niej sześcian i wyłączył urządzenie. Gdzieś w okolicy wschodniego trawnika ktoś kiepsko grał na chlongu. John wyszedł. Od strony kopuły kuchennej dochodził klekot starego elektrycznego komputera Joan, co znaczyło, że zajmowała się rachunkami domowymi. Odetchnął głęboko — coś dodawało głębi jego zmysłom i dopiero po chwili zrozumiał co: świat był niczym wino, a to był jego ostatni dzień na świecie… Zabiją go, nim odkryje świat jokerów. Dom powinien mieć więcej szczęścia.

Jego osobista maszyna kołysała się na falach przy nabrzeżu. Wsiadł, uruchomił silnik i ruszył, próbując opanować dzikie podniecenie — w końcu śmierć to poważna sprawa.


Głos ojca umilkł i sześcian zgasł. Dom spojrzał w górę. Coś małego połyskiwało w rogu pokoju niczym drobina metalowego kurzu. Usłyszał niezwykle ostry i wyraźny głos Joan:

— Samhedi, w moim gabinecie jest następna. Przygotuj się.

— Co to jest? — zainteresował się Dom, obserwując unoszący się błysk, który jakby urósł.

— Skolapsowany proton. Wyjaśnia ci to coś?

— Jasne. Tak jak w silniku matrycowym.

— Sądząc po wyglądzie, właśnie pochłonął własny atom. To, co widzisz, to kątowy efekt świetlny. Ten proton jest zdalnie sterowany.

Dom spostrzegł nagle, że oboje stoją nieruchomo niczym posągi, a w następnej chwili zrozumiał coś jeszcze…

— Już gdzieś widziałem coś takiego.

— Wir grawitacyjny pierwszego takiego protonu omal cię nie zabił. Jeśli się poruszysz, sytuacja może się powtórzyć. Byłeś kiedyś wessany przez dziurę o mikronowej średnicy?

— Uhm.

— Przepraszam, to było bezmyślne. Jeśli Samhedi nie dotrze tu szybko, to oboje nie będziemy musieli się już niczym martwić.

— Udusimy się, bo wyssie powietrze z pokoju? Joan skinęła głową i prawie równocześnie z głośnika rozległ się głos Samhediego:

— Kiedy powiem, połóżcie się na podłodze, z dala od środka pomieszczenia… teraz!

Padając, Dom dojrzał metalową kulę wielkości srebrzystego winogrona. Gdy przeturlał się na plecy, kulka unosiła się o metr nad jego głową, złapana w pole matrycowe jeszcze wciągał powietrze niczym minitornado, ale można go było wyciągnąć z pokoju. Zrobiono to, uzyskując w ścianie dziurę o poszarpanych brzegach. Na zewnątrz rozległy się krzyki i szum generatora. Dom pomógł Babci wstać.

— Chyba byliście na to przygotowani — ocenił.

— Bardzo rozwinięta profilaktyka. Kilka dni po twoim wypadku wymyśliliśmy, jak się pozbyć tego cholerstwa. Konkretnie to twój robot na to wpadł.

— Statek odpada, bo przebije się przez podłogę… to co wymyślił Isaac?

Przez dziurę widać było zebrany na trawniku sprzęt i ludzi. W centrum ich zainteresowania była mikroskopijna czarna dziura. Srebrzysta kula pojawiła się w punkcie wykręcającym nerwy wzrokowe, a kręcący się wokół ludzie targani byli wiatrem wiejącym donikąd. Trzej ustawili pod nią wysoki cylinder opleciony zwojami matrycy.

— Powinno wyglądać imponująco — orzekła Joan.

— Chyba wiem, o co chodzi; dno jest zamknięte, a pole zapobiega dotknięciu przez to srebrne ścianek. Od góry wlatuje powietrze.

Samhedi, przekrzykując wiatr, wydał komendę i srebrzyste coś, co wyglądało jak oko złośliwie przyglądające się Domowi, zniknęło w cylindrze.

Nastąpiła eksplozja.

Wysoko w górze cylinder zasysający cały czas powietrze osiągnął prędkość dźwięku i wciąż przyspieszając, pognał ku gwiazdom.

— Zgrabnie — ocenił Dom. — A jak trafi w słońce? Nie, na górze czeka pewnie statek. I co dalej?

— Zamknie się cylinder i wyrzuci w przestrzeń. Isaac chciał znaleźć normalną czarną dziurę, ale to za bardzo przypomina zaproszenie do zniszczenia wszechświata. Hrsh-Hgn zaproponował nadanie mu połowy prędkości światła: źródłem napędu powinien być wodór, którego sporo jest w przestrzeni.

— Aż prędzej czy później zrobi dziurę w czyjejś planecie na drugim końcu wszechświata. — Dom spróbował się uśmiechnąć.

— Nieźle ci idzie — pochwaliła go niespodziewanie.

— Tobie też, babciu.

— Tylko dlatego, że jestem niezła w odłączaniu. Kiedy zdecyduję się włączyć uczucia, nie będziesz miał okazji mnie oglądać.

Domem wstrząsnęło — wiedział, jak wyglądają ludzie wracający z wycieczek w stanie odłączenia, gdy na powrót uaktywniają swe uczucia. Była to dyscyplina narzucana jedynie w sadhimistycznych klatchach — można było przez wiele dni czy tygodni żyć bez uczuć i było to ponoć wspaniałe doznanie czysto intelektualnej siły, zdolnej rozwiązywać problemy dotąd maskowane przez mozaikę uczuć. Jedynym problemem były odbite wspomnienia i zablokowane uczucia, gdy się je włączyło. Wtedy dobrze było mieć koło siebie kogoś, kto rozwinąłby kłębek nieszczęścia, w jakie zmieniał się ów odłączony (można by używać łomu), i położył go do łóżka (najlepiej z kulą w głowie).

— Ile czasu jesteś odłączona?

— Od obiadu cztery miesiące temu. Ale nie o to chodzi: wygląda na to, że ty opanowałeś tę technikę, i to bez narkotyków.

— Nie wierz w to.

— A ty mi uwierz, że nigdy nie słyszałam tego ostatniego kawałka nagrania. Tego, w którym mówił do ciebie, a…

— Zrobił to na wszelki wypadek, mógł założyć blokadę czasową, jeśli dobrze obliczył, kiedy będę wyleczony, albo inne zabezpieczenie. Jest wiele sposobów.

— I co będziesz teraz robił? — spytała dziwnie napiętym głosem.

— Wygląda, że mam do odkrycia świat jokerów. Połowa sześcianów historycznych twierdzi, że coś takiego nigdy nie istniało.

— Nie mogę ci na to pozwolić.

— Dopóki go nie odkryję, nie będę bezpieczny, sama słyszałaś.

— Twój ojciec mógł popełnić kolejny błąd. Być może istnieje jedna szansa na milion. Dom, po raz trzeci ktoś próbował cię zabić.

Odruchowo cofnął się, słysząc jej ton, więc zrobiła krok ku niemu.

— Pierwszy raz zanurkowałem w bagno i wypłynąłem czterdzieści kilometrów dalej. Drugi raz coś uratowało najważniejszy kawałek mnie. Ktoś próbuje mnie uratować i chcę się dowiedzieć, kto to robi i po co.

Cofnął się kolejny krok, docierając do drzwi, które grzecznie się otworzyły, toteż odwrócił się i wybiegł czym prędzej.


Sadhimizm — konserwatywna religia panteistyczna, założona z zimną krwią przez Arte Sadhima (ś.p.), władcę Ziemi w latach 2001–12. Dokumenty z epoki sugerują, że dogmaty, rytuały i obrządek wymyślił on w ciągu jednej doby, wykorzystując bez skrępowania fragmenty druidyzmu, praktyk magicznych, wudu i Podręcznika przetrwania dla statku kosmicznego Ziemia. Jako religia sprawdziło się nieźle. Osiągnął zamierzony skutek, jakim było zaszczepienie ludziom myślenia środowiskowego. Potem religia zaczęła żyć własnym życiem i przerosła swego założyciela. Sadhim został rytualnie zamordowany przez sektę odszczepieńców zwaną Kwiatki Ścieżki Lewej Dłoni w Dobry Piątek, czyli w Noc Długich Szat…

Charles Sub-Lunar, Religie setek światów


Dom leżał na łóżku, czytając długi i nieskładny list od siostry. Była zadowolona, że czuje się lepiej, życie na Laoth było nawet przyjemne, miała lecieć z oficjalną wizytą na Ziemię, pierwszy raz w życiu widziała śnieg (przysłała mu chłodzony pojemnik z paroma płatkami), a Ptarmigan wybudował jej ogród, który Dom naprawdę powinien obejrzeć…

Do pokoju wsunął się cicho, na dobrze naoliwionych stopach, Isaac.

— I co?

— Wszędzie kupa wartowników, szefie, a po tej śmierdzącej żabie nie…

— Zaczynasz być rasistą na tle kształtu.

— Przepraszam, szefie, ale to jest żaba! Kucharz mówi, że przeniósł się do buruku.

Dom zapiął sandały antygrawitacyjne.

— W takim razie odszukamy go — zdecydował. Tylko on w okolicy wie więcej niż trzy słowa o jokerach. A mnie się zdaje, że będziemy szukać świata jokerów.

Isaac skinął głową w milczeniu.

— Nie zapytasz dlaczego? — zdziwił się Dom.

— Poczekam, aż szef sam powie.

— To ci powiem od razu: wygląda na to, że muszę w końcu wypełnić proroctwo obliczeniowe ojca. Ostatnio coś mi nie wychodziło. A po drodze chcę się dowiedzieć kilku rzeczy… wiesz o trzeciej próbie zabicia mnie?

— Owszem, o wszystkich innych też. Dom przestał upychać rzeczy do sakwy i spytał wolno:

— Ilu innych?

— Razem siedem. W szpitalu było zatrute jedzenie, meteoryt omal nie trafił w elektrownię, maszynę, która szefa przewoziła, atakowano dwa razy, i była jeszcze jedna czarna dziura w szpitalu, gdy szef był jeszcze w zbiorniku.

— I żadna się nie powiodła…

— Tylko dzięki dużej dozie szczęścia: jedzenie załatwiło paru kucharzy, meteoryt…

— Dziwne te zamachy i mało skuteczne… — Dom zastanowił się i dołożył do bagażu różowy sześcian od Hrsh-Hgna oraz mnemomiecz od Korodore'a. Nie jestem tu bezpieczny, to jedno jest pewne. I najlepiej będzie, jak się zaraz wyniesiemy póki ciemno!

— Tylko niech szef nie lata, bo się szef usmaży: Samhedi wszędzie wzdłuż ścian i sufitów ustawił ekrany siłowe. Możemy spróbować na piechotę, ale musi mi szef kazać użyć niezbędnej siły.

— Użyj.

— Pełnym zdaniem, bo to idzie do mojej pamięci.

Nie można rozebrać robota za wykonywanie rozkazów: Jedenaste Prawo Robotyki, klauzula C z poprawką.

— Wydostań mnie stąd, używając niezbędnego do tego minimum siły — wyrecytował Dom.

Robot podszedł do drzwi i zawołał stojącego na korytarzu strażnika. A potem palnął go w czubek głowy.

— Idealnie — ocenił własne rękodzieło. — Akurat żeby ogłuszyć, za mało, żeby rozbić. W drogę, szefie.


Buruku było dzielnicą zbudowaną na przedmieściu, gdzie suchy ląd opadał już w stronę bagna. Wyglądało niczym pole wielkich grzybów, przykryte wielką szarą kopułą. Każdy grzyb był chatą uplecioną z trzcin, przy czym niektóre były naprawdę imponującej wielkości. Kopułę tworzyło słabe pole siłowe, utrzymujące wewnątrz wilgotne i nieruchome powietrze, polaryzowało też światło, dzięki czemu wszystko pod nią było pogrążone w półmroku i wyglądało podziemnie. Powietrze było lepkie, duszne i śmierdziało rozkładem — Dom miał nieodparte wrażenie, że jeśli głęboko odetchnie, coś zacznie mu rosnąć w płucach. Było to miejsce, które dziesięć tysięcy phnobów nazywało domem.

Im bliżej centrum, tym chaty stały ciaśniej, przetykane alejkami i wieżami o niepokojąco organicznym wyglądzie. Pomimo iż było dobrze po północy, sklepy wciąż były otwarte, sprzedawano w większości niedosuszone grzyby, ryby i używane sześciany. Z większości chat dochodziły strzępy nawiedzonej muzyki chlong, ulice zaś pełne były phnobów.

W otoczeniu ludzi phnob wygląda obrzydliwie albo rozczulająco, poczynając od wyłupiastych oczu aż po plaskanie mokrych stóp po podłodze. Tu poruszali się jak pewne siebie i budzące obawę duchy. Większość samców alfa uzbrojona była w długie obosieczne sztylety, a każdy gość mający uprzedzenia rasowe na tle kształtu kończył, wędrując plecami wzdłuż solidnej ściany.

W pewnej chwili minęła ich wyjątkowo śmierdząca ciężarówka o plecionym nadwoziu — smród wywoływał ceramiczny silnik napędzany rybim olejem. Powietrze gęste było od syków, którymi charakteryzował się język mieszkańców osady, ale Domowi to nie przeszkadzało: zawsze podobało mu się w buruku, pewnie dlatego że styl życia phnobów całkowicie różnił się od starannie pozorowanego ubóstwa sadhimistycznej rodziny panującej.

Hrsh-Hgna znalazł w dużej fasca, zajętego grą w tstame. Phnob zauważył ich, powitał gestem i kazał czekać. Dom siadł na kamiennym siedzisku i cierpliwie czekał. Przeciwnikiem Hrsh-Hgna był młody samiec alfa, który przyjrzał się Domowi bez zainteresowania i wrócił do gry. Jak należało się spodziewać po publicznym zestawie, figury były prymitywne i miały problemy z koordynacją, choć gracze poruszali nimi po planszy z niespodziewaną gracją.

Czerwone okopały się w narożniku, białe spróbowały tej taktyki, ale przerwały kopanie okopu i pionki skuliły się koło czerwonego rycerza, który im przeszkadzał. Ledwie Dom siadł wygodnie, czerwony szaman zbił mitrapiką białego księgowego i w zamieszaniu zdołał przepchnąć kilka pionków przez krzyżowy ogień wież. Biały król spróbował ucieczki, ale padł pod samobójczym atakiem białego piona.

Przeciwnik Hrsh-Hgna zdjął hełm i z lekką niechęcią pogratulował mu zwycięstwa, nim odszedł, a raczej odskoczył od planszy.

— Chcę, żebyś mi pomógł odszukać świat jokerów — odezwał się Dom i wyjaśnił, o co chodzi.

Phnob słuchał go uprzejmie. W końcu rzekł:

— Chciałbym sssię dowiedzieć, jak przeżyłeśśś czarną dziurę, która zabiła Korodore'a.

I Iga.

— Jego nie. — Sięgnął do stojącej obok wiklinowej klatki i wyciągnął z niej Iga. — Znalazłem go w krzakach na ssskraju trawnika. Był wssstrząśśśnięty. Jakośśś zdążył zessskoczyć z ciebie.

— I zaopiekowałeś się nim. To zaskakujące.

— Nikt inny nie chciał, a poławiacze są przesądni: mówią, że to dusze ich martwych towarzyszy. Ig wdrapał się na Doma i owinął wokół jego szyi.

— Polecisz ze mną? To jest z nami?

— Tak. Sądzę, że przyjmę bater.

— Co to właściwie znaczy?

— Odnosi się do processsu, który wy, ludzie, jesssteśśście uprzejmi nazywać losssem. Gdzie chcesz zacząć? Nie patrz na mnie tak tępo, jeśśśli łaska.

— Rozumiem, że tak zareagowałeś, jeśli chodzi o zakres moich obowiązków jako przewodniczącego, wiedząc, że nim nie zostanę, ale jeśli dobrze pamiętam, to o jokerach zawsze miałeś sporo do powiedzenia — prychnął Dom.

Phnob uśmiechnął się i odwrócił do planszy. Postacie wstały, ustawiły się w dwa rządki i pomaszerowały w dół schodami, które pojawiły się w jednym z neutralnych pól. Następnie wyłączył hełm, zdjął go i powiedział, spoglądając wymownie na robota:

— Jako zwykła żaba proponuję, żebyśśś zaczął od tego, co głosssi proroctwo obliczeniowe, a jako osssoba mająca pewną reputację dotyczącą znajomości jokerów i amator rachunku prawdopodobieństwa jessstem zaintrygowany. Powiedz mi, czy robisz to dlatego, że sssądzisz, iż to zrobiłeśśś, czy też wydarzy sssię to, bo robisz to, co obliczone w proroctwie?

; — Nie wiem, ale wiem, gdzie jest statek…

— Panie przewodniczący!

Niskie, choć obszerne pomieszczenie stało się nagle ciche, jakby ktoś wyłączył dźwięk, pozostawiając ten rodzaj ciszy, która wymownie wisi w powietrzu niczym mgła. Gracze nie poruszyli się, choć sprężyli. Trio muzyków umilkło, a Ig prychnął.

W drzwiach stał Samhedi w towarzystwie dwóch podkomendnych. Wszyscy mieli paralizatory. Dom pamiętał wypowiedź Korodore'a przy jednej z niewielu okazji, gdy ten był wyjątkowo rozmowny, że jedynie dureń lub ktoś pozbawiony wyobraźni wchodzi do buruku z bronią palną lub energetyczną. Sam Korodore przy tych nielicznych okazjach, gdy się tu zjawiał, miał obosieczny nóż rozmiarów niewielkiego miecza i w takie same uzbrojeni byli jego podkomendni.

— Mamy eskortować pana do domu, panie przewodniczący.

Dom podszedł do niego i spytał podejrzanie uprzejmie:

— Byłeś zastępcą szefa bezpieczeństwa na Terra Novae, tak?

— Byłem.

— Kto kazał ci zabrać paralizatory do buruku?

Samhedi przełknął ślinę i spojrzał na podwładnych. Pomieszczenie zdawało się składać z samych uszu.

— Twój poprzednik nie zrobiłby czegoś takiego, a ty właśnie możesz wywołać międzyrasowy incydent. Teraz odepnijcie kabury z bronią i rzućcie je na ziemię.

— Mam rozkaz dostarczyć pana bezpiecznie do…

— Od mojej babki? Nie ma prawa wydawania żadnych rozkazów dotyczących mojej osoby. Na dodatek nie łamię żadnego prawa, za to ty łamiesz zwyczaje phnobów…

Dalej nie musiał już mówić: Samhedi miał dość.

— A kogo obchodzą zboczone obyczaje przerośniętych żab? — warknął w łamanym phnobijskim.

Obecni kolejno wstali. W półmroku błysnęły długie ostrza. Samiec alfa, który grał z Hrsh-Hgnem, wyskoczył nagle przed Samhediego i z rozmachem wbił nóż w ziemię u jego stóp. Samhedi spojrzał na Dorna.

— To wyzwanie — wyjaśnił Sabalos.

— Proszę bardzo.

Samhedi uniósł paralizator, celując w twarz ph:noba, który nawet nie mrugnął, i nacisnął spust.

Paralizator ustawiony był na niewielką moc, wystarczającą tylko do ogłuszenia, ale z tak małej odległości dał bardziej niż zamierzony efekt: trafiony zwalił się na plecy niczym worek mokrych szmat.

— To jest moja… — Samhedi urwał: po pierwsze Dom zniknął, po drugie ciśnięty z boku nóż wytrącił mu z ręki broń wraz z dwoma palcami.

Zaskoczony uniósł głowę i spojrzał na pierścień pustych twarzy o wielkich oczach…


Isaac pomógł pozostałym wydostać się przez tylne okienko — zdążyli tuż przed tym, nim w budynku zrobiło się nagle głośno, i przemknęli przez ulicę tuż przed dwoma platformami wyładowanymi strażą.

— Pięknie — mruknął Dom. — Żeby nie powiedzdeć ślicznie. Kretyn jeden!

— Inteligencja to podstawa przetrwania rasssy ludzkiej, więc dobrze sssię dzieje, że osssobniki jej nie przejawiające sssą szybko eliminowane — skomentował Hrsh-Hgn.

— Gdzie teraz, szefie? — zainteresował się Isaac. — Bo tu impreza dopiero się rozkręca, a|już zaczyna być tłoczno. Zupełnie jak na Świętego Patyka, kiedy chłopcy dzielą się opłotkiem.

— Babka nie zawsze jest kryształowo uczciwa w interesach. Na wszelki wypadek ma więc na lądowisku w porcie kosmicznym prywatny jacht. Mogą go używać wszyscy członkowie rodu Sabalos, gdyby odczuli gwałtowną potrzebę…

— Niespodziewanych wakacji? — spytał Hrsh-Hgn.

Загрузка...