3

Zrozumienie jest pierwszym krokiem do kontrolowania. Obecnie rozumiemy rachunek prawdopodobieństwa, ale gdybyśmy go kontrolowali, każdy byłby magiem, należy więc mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie, nasz wszechświat bowiem to chwiejny domek z atomów, trzymających się kupy jedynie dzięki związkowi przyczynowo-skutkowemu. W takich warunkach jeden mag to o dwóch za dużo.

Charles Sub-Lunar, Płacz kontinuum


Ryba pływa — rssst!

Ptak lata — rssst!

Wiewiórka biega — gsrsss!

Koło sssię obraca

I wszyssstko jessst jednośśścią.

Muszę krzyczeć, a nie mam ussst.

Muszę biec, a nie mam ssstóp.

Muszę umrzeć, a nie mam życia.

Koło sssię obróciło

I wszyssstko jessst jednośśścią!

Pieśń pogrzebowa,

region Głębokich Skał, 5 Wysp, Phnobis


Szum morza.

Oddychać? Ale nie mógł oddychać. Dźwięk przychodził i odchodził niczym przypływ. Niósł dziwną harmonię, ciepło i miękkość.

Dom unosił się gdzieś w oddychającym morzu.

Pojawił się przed nim mężczyzna ubrany w starą brązową szatę sadhimisty — kapłana gotowego do ceremonii Durnonocy. Miał znajomą twarz. Jego twarz.

— Nie bądź durniem! Jestem twoim ojcem.

— Cześć, tato. To naprawdę ty? John Sabalos wzruszył ramionami.

— Naturalnie, że to nie ja. Jestem projekcją twojej nieświadomości. Hrssh-Hgn niczego cię nie nauczył?! Cholera, powinieneś być martwy! To byłoby tyle, jeśli chodzi o rachunek prawdopodobieństwa.

— Tato, co się ze mną dzieje? Postać zaczęła blaknąć.

— Nie wiem — odparła. Stawała się przezroczysta. — To twój sen. I zniknęła.


Hrssh-Hgn stał przed znajomym ekranem.

— W niessskończonym wszechśśświecie wszyssstko jessst możliwe, łącznie z tym, że ten wszechśśświat nie issstnieje — oznajmił. — Do zobrazowania tej teorii sssłużą wykresssy…

— To nie teoria, tylko zwykła hipoteza — zaprotestował Dom.

— Aha, uwaga na paradoksssy! Bo jak ma sssię wolno latający po wszechśśświecie paradoksss, to ma sssię poiyt.

— CO?!

I rozważmy… Phnob zniknął. Pojawił się Isaac. Szedł wolno przez mgłę.

— To roboty też są wpuszczane do tego snu? — zdziwił się, patrząc na Doma. — Bo już myślałem, że siedzą gdzieś z tyłu bez prawa wstępu. Więc tak, szefie: chodzi o to, że tak naprawdę to jest szef dziedzicznym przewodniczącym Rady Ziemi, ale z powodu przewrotu pałacowego…

— Nie! — sprzeciwił się zdecydowanie Dom: to nie brzmiało właściwie.

— Nie? Dobrze. Ma szef uzdolnienia wynikające z pokoleń starannej reprodukcji i wystarczy, żeby dał szef hasło, a hordy…

— Spróbuj wszechświata za następnymi drzwiami.

— Też nie?! Dobrze. Ten wszechświat tak naprawdę nie istnieje i nie da się szefa dłużej oszukiwać. To wszystko jest sprawką wyłącznie szefa wyobraźni i dlatego tajna organizacja nazywana Rycerzami Wieczności…

— Już ci mówiłem: prosto i pierwsze drzwi na lewo.

— Znowu nie to? No dobra, prawda jest brutalna: szef jest zupełnie nieważny, ale ma bransoletę wykonaną przez Boga wszechświata, który chce ją odzyskać. Więc szef musi zebrać paru kumpli godnych zaufania, jak dajmy na to ja, i udać się w trudną i długą podróż aż do ogni Rigel i…

— Dość!

— Tylko chciałem podtrzymać szefa na duchu. — Robot uronił rtęciową łzę. — My, freudowskie projekcje osobowości, też mamy uczucia!


Dom.

— Ktoś ty?

Dom, słyszysz mnie?

Słyszę. Kim jesteś?

Dom, jeśli mnie nie słyszysz, to co widzisz?

Widzę?!

O tym jakoś dotąd nie pomyślał, a faktycznie gdzieś z góry docierało doń światło o zielonkawym odcieniu.

Dobrze. Jesteś w stanie pseudośmierci, ale nie wiesz, co to znaczy. Potrzebujemy twojej pełnej współpracy. Potrzebujemy dostępu do twojej pamięci osobniczej. Będziesz wykonywał nasze polecenia?… Dobrze. Chcemy, żebyś wyobraził sobie, jak wyglądasz. Pokażemy ci jak…


Jakiś czas później.

Dom mógł obejrzeć siebie śpiewającego, tańczącego i ruszającego wszystkimi mięśniami. Nawet tymi, o których istnieniu prawie nie wiedział. Potem głos kazał mu to zrobić powtórnie.

A potem jeszcze raz.

Powoli napływało zrozumienie — głos należał do operatora zbiornika z breją. A raczej wszystkich operatorów po kolei. Widział kiedyś poławiaczy po szczególnie ciężkiej nocy — uśmiechali się głupawo, zanurzeni w zbiorniku bladozielonkawego płynu, poruszając zregenerowanymi zielonymi kończynami. Słyszał, jak jeden z chirurgów mówi, że dzięki temu roztworowi można zregenerować człowieka, z którego został jedynie jakiś tam konkretny fragment mózgu określany jako mommet…

Nie!

Dom zaskoczony zastanawiał się, co „nie” — czuł panikę operatora, więc zaczął zadawać pytania.

Błyskawicznie zapadła ciemność.

Znowu wokół panowało zielonkawe światło, ale zupełnie nie miał ochoty zadawać jakichkolwiek pytań. Nowy głos powiedział:

Myśl spójnie. Musisz oddychać, a mamy jeszcze przed sobą sporo roboty. Myśl o czymś konkretnym, a najlepiej rób to na głos. Zaczynaj.

Domowi mimowiednie przyszedł do głowy Zielony Paternoster — ostatnie słowa, jakie wymawiał jako dzieciak przed wdrapaniem się do łóżka na zakończenie wieczornych modłów zaczynających się nieodmiennie od „Boże, błogosław domowe roboty”. Teraz była to bezsensowna klepanina, częściowo rymowana, ale wciąż łatwo wbijała się w pamięć i miała jakąś moc…

Zielony Paternoster, Sadhim był mi ojcem

uratował mnie pod zatrutym drzewem

Z kości był i z krwi

dobre jedzenie przysłał mi.

Jedzenie dobre i powietrze też…

Dobrze.

…zostać Pezetem i stanąć na dwa

czytać w książce, którą wielki bóg…

Bardzo dobrze.

…otwórz i uratuj mnie,

Martwe tak jak chcę.

Przepołów ludzkości raster

i zmów Zielony Paternoster!


W nagłej ciszy rozległ się całkiem wyraźny głos:

— Dom, masz struny głosowe i oddychasz. Masz też usta, więc jest chyba coś, co bardzo chcesz zrobić… Było.

Dom wrzasnął.


Dom przyjrzał się swemu odbiciu w pełnowymiarowym lustrze — uznał, że wszystko ma na swoim miejscu i to działające bez zarzutu. Zbiornik pod dyktando jego umysłu zduplikował ciało wraz z paznokciami i zębami, za to bez blizny na piersiach. Odruchowo pomacał to miejsce, doskonale pamiętając wydarzenia, które do tego doprowadziły i które potem nastąpiły.

Z boku dostrzegł Isaaca, który podszedł i podał mu ubranie. Ubrał się powoli, nie przestając się przyglądać swemu odbiciu. Różnica była jedna, za to zasadnicza — poprzednio był smoliście czarny i uczciwie łysy dzięki dużej ilości ultrafioletu w promieniowaniu See-Why i odpowiednim zastrzykom. Teraz miał włosy do pasa, o podobnym jak reszta ciała, zielonym zabarwieniu. Jak wyjaśnił niewielki lekarz rasy creapii, zarządzający zbiornikami, posługując się kolokwialnym janglijskim:

— To się nazywa breja, ale tego, ma się rozumieć, nie muszę ci mówić. Zaczynałem na tratwach szpitalnych, ale od czasu tych prymitywnych regeneracji kończyn przeszliśmy daleką drogę. To zielone coś jest na swój sposób żywe: można powiedzieć, że ma pan pod kontrolą wysoce skomplikowany organizm, panie przewodniczący. Organizm odpowiadający pańskiemu prawie do stopnia atomowego… ma to zresztą swoiste plusy: zwiększona odporność na ciepło na przykład… Co?… Aa, tak, w pańskim wieku to pytanie jest całkowicie zrozumiałe. Otóż pańskie dzieci będą ludźmi pod każdym względem. Proszę mnie dobrze zrozumieć: to jest pańskie ciało, nie jakiś zielony śluz. Kolor?… obawiam się, że chwilowo jeszcze nic na to nie poradzę, za jakieś dziesięć lat nie będzie śladu zieleni w regenerowanych ciałach, ale teraz musi tak zostać. A co do włosów, to ich brak nie jest jeszcze dziedziczną cechą mieszkańców Widdershins. Przykro mi, ale teraz jest to proces odtwarzający oryginał bez możliwości poprawek — razem z brodawkami i resztą. Zanim pan stąd wyjdzie, chciałbym pokazać panu szpital, wiem, że pracownicy chcieliby spotkać się z panem… nieoficjalnie. Dumny jestem, że mogę uścisnąć pana górną mackę chwytną.

Dom dopiął kołnierz i spytał:

— Jak wyglądam?

— Bladozielone, szefie. — Isaac wskazał na niewielkie plastikowe pudełko. — Tu są kosmetyki, przysłała je lady Vian.

Dom ponownie spojrzał w lustro — breja próbowała naśladować kolor skóry, na ile było to możliwe, ale i tak wyglądał jak po rocznej kuracji miedziowej. Podczas rekonwalescencji oglądał informacje o sobie — poławiacze na przykład byli niezwykle dumni z przewodniczącego, który był całkiem zielony, i nic a nic nie przeszkadzało im, że nie jest to efekt polowania.

Reakcja matki wskazywała natomiast, że ma dużą szansę obrazić dygnitarzy spoza planety.

— Zabierz je, najlepiej wyrzuć — polecił. — A poza tym zieleń to święty kolor.


Przed szpitalem czekało sześciu ochroniarzy wyprężonych na baczność i Hrsh-Hgn z szybkostrzelnym stripperem molekularnym wcale nie wyprężony, za to wyglądający mocno niepewnie.

— Pasuje do ciebie — powitał go Dom.

— Jessstem pacyfissstą i filozofem, a to jessst barbarzyńssstwo! — odparł urażony phnob.

Weszli na pokład barki przewodniczącego. Ledwie wystartowała, otoczyło ją pięć maszyn eskorty. Dom niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w krajobraz.

— Kto zastąpił Korodore'a? — spytał po chwili.

— Darven Samhedi z Laoth.

— Dobry fachowiec. — Na Widdershins potrzeba było czegoś więcej, by być dobrym szefem ochrony. — Co o nim sądzą phnoby?

— Podobno nienawidzi kształtów. Zobaczymy. — Hrsh-Hgn spojrzał z góry na Doma. — Lubiłeś Korodore'a?

— Nie zachęcał do przyjaźni, ale… zawsze tu był, prawdsa?

— Rzeczywiście.

Dom spojrzał wymownie na Isaaca.

Jeśli teraz powiesz choć jedno złośliwe słowo…

— Niee powiem, szefie. Co prawda uważam, że był nieco zanadto zakochany w mikrokamerach, ale to pewnie zboczenie zawodowe. Był w porządku. Opłakuję go.

Cztery miesiące temu ktoś go zabił, próbując zabić Doma.

Dom zamierzał się dowiedzieć kto i dlaczego.


Mżyło, gdy wylądowali w drugim domu rodu Sabalosów — niewielkiej, otoczonej murem pancernej kopule w pobliżu centrum administracyjnego Tau City. Na spotkanie wyszli wszyscy, nawet lady Vian otulona ciężkim płaszczem i nieco szczęśliwsza, że znajduje się w mieście. Co prawda nie była to kosmopolityczna metropolia, ale w porównaniu z rezydencją. zawsze stanowiła odmianę.

— To nie jest naturalny kolor — były to jej pierwsze słowa od rozpoczęcia obiadu.

Samhedi i służba podsłuchiwali z szacunkiem, a Joan I po uprzejmym pytaniu o zdrowie się nie odzywała. Ponieważ Dom zignorował zaczepkę matki, zmuszona była spojrzeć na niego i spytać konkretnie:

— Dlaczego nie użyłeś kosmetyków, które ci posłałam?

Dom, spojrzał na najbliżej stojącego ochroniarza: miał jedną rękę zieloną i łatę tegoż koloru, ciągnącą się od oka do kołnierza uniformu. Widząc jego spojrzenie, mężczyzna mrugnął porozumiewawczo.

— Wolę w ten sposób — odparł.

— Perwersyjna próżność — oceniła Joan I — ale zgadzam się z tobą. Łaciatego wnuka bym nie zniosła, ale na szczęście jesteś jednobarwny. A zieleń to święty…

— Owszem, to kolor ziemskiego chlorofilu — przerwała jej Vian. — Tylko że tu roślinność jest niebieska.

Joan I spojrzała na logo sadhimistów wyryte na suficie, a potem przeniosła spojrzenie na synową, mrużąc oczy. Dom przyglądał się temu z zainteresowaniem — prawdopodobnie zbyt dużym, gdyż Babcia to wyczuła. Złożyła powoli serwetkę, wstała i oznajmiła:

— Czas na wieczorne modły. Dom, za godzinę chciałabym cię widzieć w swoim gabinecie. Musimy porozmawiać.

Загрузка...