10

Podstawowym narzędziem rolniczym na Laoth jest śrubokręt.

Galaktyczne miscellanea


Słuchając zdarzeń

Liści jesienią, łoskotu

Kryształowych liści

Charles Sub-Lunar, Planetarne haiku


Łoże było reliktem — określenie „zabytek” było zdecydowanie zbyt młode. Był to czarny potężny mebel z symbolem dynastii Taminic-Ping. Z niego Dom obejrzał resztę pokoju poprzez rzednącą błękitną mgiełkę.

Znajdował się w skarbonce. Albo w muzeum. Ktoś zwiózł tu meble, ozdoby i drobiazgi z całej galaktyki i porozstawiał je, beztrosko ignorując miejsce i czas pochodzenia. Pamięciowe gobeliny, na których dawno zapomniani bohaterowie w kółko odtwarzali równie zapomnianą historię, pokrywały dwie ściany. Figury tstame w uroczystych strojach prężyły się na szachownicy, umieszczonej w gigantycznym sztucznym rubinie. Nieaktywna wodna rzeźba spoczywała; na dnie zbiornika obok gabloty z Wczesnego Chroj mu, zawierającej świątynną ceramikę przemycone z Phnobis. Ściany pokrywały purpurowe draperie] nieśmiało prześwitujące spod obrazów i makat.

Dom przypomniał sobie rodzinną posiadłość, gdzie królował oszalały funkcjonalizm. Jedynymi ozdobami było logo sadhimistów i Przykazanie w stosownej oprawie. Nawet elektryczności nie wpuszczono dalej niż do kuchni. A ród Sabalos był bogaty — tak bogaty, że stać go było na prostotę. Właściciel tego pokoju był albo znacznie biedniejszy, albo tak majętny, że przy nim wyglądaliby jak żebracy.

Koło ucha poczuł coś ciepłego. Odwrócił głowę — Ig zwinięty w kłębek leżał na polu sypialnym i czując jego wzrok, otworzył jedno oko i zamruczał. Dom niezgrabnie wstał i omal nie rozłożył się jak długi na podłodze — przyciąganie było nieco większe niż w domu. Podszedł do okna, rozsunął story i ujrzał rozpłaszczone przez refrakcję anemiczne czerwone słońce opadające za górzysty horyzont. Coś małego przeleciało zrywami za oknem, znalazło otwarty lufcik i wleciało do pokoju. Miało metalowe skrzydła, małe śmigiełko i kierowało się do światła, a więc musiała to być laothańska ćma. Słońce, które zaszło, to była Tau Ceti, a wydawało się blade, ponieważ atmosfera prawie zupełnie pozbawiona była kurzu. Gdy Dom już doszedł do tych wniosków, poczuł się dumny z własnej bystrości.

Odrzwia z brązu po przeciwnej stronie pokoju otworzyły się i wszedł Isaac.

— Cześć, szefie — odezwał się zniechęcony. — Jak się szef czuje?

— Jakby mi ktoś powtykał pogrzebacze w korpus. Ostatnie, co pamiętam, to Labirynt na Minos.

— Zgadza się. Znaleźliśmy cię przy wejściu z zapadniętą klatką piersiową. Wyglądała jak lej po bombie. Ig tak się darł, że omal nie stracił głosu.

Dom siadł ciężko.

— Przy wejściu? — zdziwił się. — Jak ja się tam dostałem?… Zaraz… sprawdziliście centrum Labiryntu?

Sprawdziliśmy, ale każdy swoje. Kolejny zamach? Dom opowiedział mu o przebiegu spotkania.

— No tak… — mruknął robot. — Babcia szefa zjawiła 'się zaraz potem, a ponieważ miała szybki statek, a obaj z Hrsh-Hgnem sądziliśmy, że szef umiera, no to…

— W porządku. Ale nie jesteśmy na Widdershins.

— Zatrzymaliśmy się tu, żeby szefa podleczyli. Nawet ciało szefa ma ograniczone możliwości autonaprawy.

— Fakt. To twój dom, prawda? Isaac zesztywniał.

— Jestem obywatelem galaktyki, szefie — przypomniał. — Natomiast tu mnie zbudowano. Konkretnie w Warstwie Trzeciej fabryki Dziewiętnastej. I nigdy nie byłem w pałacu. Tak między nami, nie podoba mi się tu. Wie szef, że jestem jedynym robotem w budynku?

— Nie wygłupiaj się! Tu musi być służba. — Dom zaczął się rozglądać za ubraniem.

— Pewnie, że są. Ludzie. I proszę nie mówić, że łżę, bo to prawda, panie. Dom spojrzał na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.

— Na dodatek jeden taki powiedział do mnie: „sir”! Każdy człowiek mówiący tak do robota prosi się o wzięcie w pysk.

— Uspokój się i znajdź mi jakieś ubranie. Chcę obejrzeć te dziwy, zanim zniknę!

Wyszli na długi, szeroki i wyłożony puszystym dywanem korytarz. Isaac powiódł go przez szereg zagraconych meblami sal i korytarzy do pokrytych srebrem drzwi, przy których stało dwóch mężczyzn w brązowo-złocistych liberiach. Pospiesznie otworzyli je na całą szerokość i wyprężyli się jak struny. Isaac zaczął warczeć.

W sali stał duży okrągły stół, a dominowała za nim Joan I w długiej ciemnopurpurowej sukni i czarnej peruce. Obok niej siedział wysoki grubas, zbudowany prawie jak drosk, w którym Dom rozpoznał imperatora Ptarmigana. Przy nim siedziała Keja — ta na widok brata zerwała się, obiegła stół i uściskała go. Obok niej siedział chłopak w wieku Doma. Przyglądał mu się z namysłem. Resztę stanowili zwykli członkowie rasy i inni planetarni oficjele.

— Wiedziałam, że się pokażesz — oznajmiła Keja, całując go, i nagle sapnęła z wrażenia. — Jesteś zielony… łowiłeś?

— W pewnym sensie.

— Siadaj, właśnie zaczęliśmy kolację. Tarli, mógłbyś się przesunąć? Jak się trochę ścieśnicie, to Isaac też się zmieści.

— Jasne. — Chłopak wyszczerzył się do Doma.

— Ja, szanowna pani? Mam jeść z ludźmi? — zdziwił się lodowato Isaac, wpatrując się w lokajów stojących za krzesłami.

— Nie ma się czego wstydzić, wszyscy jesteśmy tu jednym wielkim obwodem scalonym — zapewniła go Keja.

Dom pochylił się i szepnął:

— Siadaj i wyglądaj na zadowolonego albo osobiście cię rozmontuję, choćby zębami!

Skończyło się na tym, że Dom siadł między imperatorem a Keją. Ptarmigan powitał go uprzejmie i powrócił do rozmowy z Joan I, tak więc Dom mógł się spokojnie rozejrzeć. Znajdowało się tu sporo phnobów, wśród których królował niezwykle nadęty samiec alfa, łaskawie posykujący z Hrsh-Hgnem.

— Zawsze tak jadacie? — spytał Keję.

— Ptarmigan woli mieć pozostałych na oku. — Uniosła palec i służba ruszyła do obsługi gości.

— Keja, ile czasu tu jestem?

— Od wczorajszej nocy. Jesteś sławny, braciszku: połowa galaktyki cię szuka, bo masz nas zaprowadzić do świata jokerów. Co tam znajdziemy?

— Sądząc po ostatnich wydarzeniach, to cholernie dużą bombę — prychnął i dodał, widząc jej reakcję: — Przepraszam, żartowałem. Sławny, mówisz?

— Na orbicie jest kilkanaście jednostek, w większości z Terra Novae i Whole Erse, a z każdą godziną zjawiają się nowe, co słusznie denerwuje Ptarmigana. Nie całkiem to rozumiem, ale wychodzi mi, że wszyscy chcą cię porwać. To prawda, że odkryjesz Świat Jokerów w pięć dni, nieważne, co by się działo?

— Spodziewam się, że tak. A skąd wszyscy o tym wiedzą?

— Cóż, nie bardzo starałeś się trzymać to w tajemnicy, prawda? Poza tym zainteresowali się całą sprawą United Spies. Ptarmigan musiał rozkazać, by dodatkowe ekipy co godzinę przeszukiwały pałac, bo wszyscy wrzucają tu masę tych małych insektoidalnych robotów szpiegowskich. Jeden otworzył piekarnik i zrujnował suflet, a to już przechodzi ludzkie pojęcie!

— Czy któraś z tych krążących nad nami jednostek należy do creapii?

— Nie wiem.

Tarli wychylił się zza macochy i kiwnął potakująco.

— Przepraszam,aleprzypadkiemusłyszałem,o czym rozmawiacie…

— Bo podsłuchiwałem — wtrąciła poirytowana Keja.

— …jeden ze statków należy do creapii i ma rejestrację z rejonu Gwiazd Łańcuchowych.

— Z Gwiazd Łańcuchowych, tak? — Nagle coś mu się przypomniało. — Keja, gdzie jest moja manierka…

— Bezpieczna. Moja pokojówka powiedziała, że jeden z ochroniarzy twierdzi, że zawiera wodę życia.j Tylko nie myśl, że jestem ciekawska.

— Naturalnie, że nie jesteś. W ciągu kilku ostatnich lat usiłowano mnie zabić, przekroczyłem konto w Banku, przez godzinę oddychałem wodą, znalazłem się na orbicie w raczej nieortodoksyjny sposób i pływałem po powierzchni gwiazdy. Aha, jeszcze wypadłem z Labiryntu na Minos z klatą jak lej po bombie. Mówiąc krótko: prowadziłem urozmaicone życie. Ktoś powinien zacząć pisać moją biografię i to teraz, zanim będzie za późno.

— Spróbuj z nim o tym porozmawiać. — Keja wskazała na przeciwległą część stołu, przy której siedzieli poznaczony bliznami mężczyzna wraz z poobijanym robotem.

— To Charles Sub-Lunar, prawda? Ten, którego nazywają renesansowym człowiekiem.

Keja uniosła kielich i osłaniając nim usta, powiedziała:

— Tak. Jest też ekspertem od jokerów i historykiem. Jego poezja też nie jest najgorsza. Wiesz, że to on sam odczytał język jokerów?

— Poeta i szalony komputer.

— Właśnie, choć nie jestem pewna co do komputera. Jego robot też jest fascynujący. A te blizny… Dom?… Dom?

— Co?… Tak. — Dom z namysłem obejrzał swój kielich. — Zabawne, jak się tworzy wyobrażenie o ludziach… chciałbym z nim porozmawiać. Przepraszam.

Spróbował przemknąć się niepostrzeżenie, ale nie docenił Babci, która zręcznie i z pozoru lekko złapała go za ramię. W tym chwycie była oprócz szybkości świetna znajomość anatomii.

— Dobry wieczór, wnuku. Ostatnio wpadłeś w złe towarzystwo: Ways to główny z;abójca Instytutu Jokerów — powitała go rzeczowo.

— Zdaje się, że grzebałaś w mojej pamięci?

— Byłeś nieprzytomny, wiec było to logiczne posunięcie.

— Naturalnie…

— Przestań się wygłupiać, żyjemy w trudnym świecie. Poza tym każdy ochroniarz słyszał o tym robocie z programem zabójcy, odkąd zabił zastępcę szefa United Spies. Widzę, że nadal masz z sobą to bagienne paskudztwo.

— Spędził trochę czasu u Waysa i sądzę, że wszczepiono mu bombę. Nie przejmowałbym się tym zbytnio — poinformował ją nonszalancko Dom.

— Myślisz, że jesteś niezniszczalny — oceniła Joan, spoglądając nieżyczliwie na Iga. — Obyś się tylko nie przeliczył.

Imperator powoli wstał i zadzwonił małym czarnym dzwonkiem. Na ten znak biesiadnicy zaczęli^ opuszczać stół — był wśród nich Sub-Lunar z robotem, którzy szybko zniknęli w tłumie.

— I co teraz? — westchnął Dom. — Jak rozumiem,! wszyscy czekają na to, co zrobię.

— Zamierzasz odkryć świat jokerów?

Większość obecnych wyszła. Zrobił to także imperator z lekkim ukłonem. Po drugiej stronie stołuj zostali tylko Isaac i Hrsh-Hgn, gawędzący z Tarlim.

— Myślę, że tak. Coś mi już świta… to nie jest planeta… to znaczy, to może być planeta, ale… Widdershins jest planetą, która ma orbitę, hydrosferę, pole magnetyczne i inne rzeczy, ale jest także światem i kulturą.

— Rozumiem. A gdzie też ona się znajduje?

— Pozostało mi mniej niż pięć dni, co wyklucza większość przestrzeni poza sferą. Sądzę… — Dom przerwał. — Wypytujesz mnie!

— Oczywiście. Nie mam ochoty, żebyś odnalazł świat jokerów i stracił go na rzecz tłumu. Polityka cię nie interesuje, ale coś tak oczywistego powinno dawno do ciebie dotrzeć: właściwie wykorzystany świat jokerów oznacza bezpieczną przyszłość rodu Sabalos. A może i coś więcej…

— Poważnie mówisz?

— Jak najpoważniej. Ale porozmawiamy o tym później. Wybierasz się na Maskę!

— Musisz! — Tarli obiegł stół. — To specjalna produkcja: Sub-Lunar napisał ją na statku. Ojciec lubi trochę rozrywki po dobrym posiłku.


Dom uznał spektakl za średnio rozrywkowy. Tematem była aktualna polityka Ziemi i Zewnętrznych Światów — zawsze dawało to asumpt do śmiechu, a sztukę napisano w starogreckim — postaci nosiły duże maski wysadzane klejnotami. Chór był złożony z robotów.

A potem Doma wbiło w fotel.

Głównym protagonistą był kozłowaty Przewodniczący Pan, z rogami i ogonem, który ciągle miał jakieś ciemne interesy z Pierwszym Bankiem Syriańskim — nadętą srebrzystą kulą na cienkich nóżkach.

Bank: — UWAŻASZ, ŻE CZŁOWIEK MOŻE ZAPOBIEC TEMU, BY ROBOTY GO ZDYSTANSOWAŁY?

Pan: — Naturalnie. Jaki robot może wykonywać moją pracę? Głupszych niż klasa pierwsza nie ma i nie będzie.

Chór: Brekekekex, koax, współosiowy!

Pan: — A kim jest ten strudzony wędrowiec?

Na scenę wtoczył się nowy aktor — wściekle zielony, obładowany parą skrzydlatych sandałów, z których sypały się pióra, potężnym gumowym mieczem, gigantyczną butlą z wodą i siedzącą na ramieniu maszkarą. Był to jakiś koszmar preparatora, złożony ze szklanych oczu, piór, kęp futra i rozmaitych pazurów.

Pan: — O bogowie! Co ty robisz z tym dziwactwem?

Podróżny: — Tylko nie dziwactwem, to moje zwierzątko!

Pan: — Do niego mówiłem. Czego szukasz, przechodniu? Znajdź to wreszcie, żebyśmy mogli kontynuować nasz skecz.

Podróżny rozejrzał się krótkowzrocznie po scenie i skoncentrował na publiczności.

Podróżny [mamrocząc]: — Szukam świata żartownisiów.

Pan: — Spróbuj Ziemi. Na Terra Novae też mają niezłe poczucie humoru. Aha: Tych żartownisiów. Wynocha, durniu: oni nie istnieją. A może istnieją?

Podróżny: — Tak i nie. To znaczy nie i tak.

Bank: — WSZYSCY WIEDZĄ, ŻE SIĘ PRZENIEŚLI DO WSZECHŚWIATA ZA ŚCIANĄ…

Pan: — …to dlaczego nie poszukać po ciemnej stronie Słońca?

Podróżny: — Rany, racja! Ciemna strona Słońca, tak? Już tam idę.

I wytoczył się ze sceny.


Następnego ranka Dom obudził się w tej samej przeładowanej sypialni, wykąpał w złotej wannie i przespacerował do jadalni. Spóźnił się na oficjalne śniadanie, bo długo dyskutował z Joan I. Spóźnienie mu odpowiadało, dyskusja zaś okazała się bezowocna, podobnie jak badanie Iga, którego w laboratorium prześwietlono i przeskanowano w poszukiwaniu każdego możliwego rodzaju broni, omal nie wpędzając go w szok. Nie znaleziono niczego, ale Ig był od rana dziwnie cichy.

Sub-Lunar odleciał zaraz po przedstawieniu, gdyż otrzymał jakieś niezwykle pilne wezwanie z Ziemi. Wielki okrągły stół sprzątnięto, za to na blacie pod oknem zostawiono rozmaite półmiski przykryte pokrywami. Dom zajął się doświadczalnym sprawdzaniem zawartości: pod pierwszą znalazł wędzoną rybę czerwonej barwy, pod drugą pozostałości po dziku, pod trzecią owoce. Zdecydował się na rybę, przeniósł danie na stół i z czystej ciekawości uniósł kolejną pokrywę, którą natychmiast z łoskotem opuścił imperator musiał podejmować co najmniej jednego droska na śniadaniu.

Kilka minut później otworzyły się niewielkie drzwi i do sali weszła dziewczyna — drobna, zgrabna i śniada jak Tarli. Dom uśmiechnął się, ona zaczerwieniła i nie spuszczając z niego wzroku, podeszła do blatu. Wybrała rybę i siadła po przeciwnej strome stołu. A Dom gapił się na nią, bo zdawała się promieniować złocistym blaskiem — każdy jej ruch pozostawiał w powietrzu powoli niknący ślad. Był to prosty efekt elektrofizyczny, ale robił duże wrażenie.

Jedli w milczeniu przerywanym jedynie przez szum antycznego standardowego zegara. W końcu Dom zebrał się na odwagę i spytał:

— Mówisz po jangilsku?… Linaka Comerks diwac?… To może droskański?… upaquaduc, uh lapidi-quac nunquackuqc quipaduckuadicquakak?

Nalała sobie filiżankę kawy i uśmiechnęła się do niego. Dom jęknął w duchu: droskański był zły, ale phnobijski jeszcze gorszy. Przygotował narządy mowy do ostatecznego testu i wysyczał:

— Ffnbassshsss sssFFssshsss… fusss sssfghn Gsss?

Trafiła go drugim uśmiechem i klasnęła w dłonie. Chwilę później poczuł na plecach czyjś wzrok i obejrzał się. Stał za nim olbrzym równie szeroki jak wysoki, a dochodził prawie do dwóch metrów. Potężna postać zakończona była małą głową i ubrana w skórzany przyodziewek w znajomy czerwono-niebieski wzorek. Za szeroki pas pozatykane były rozmaite egzemplarze ręcznej broni, a ich właściciel przyglądał mu się obojętnie. Był to drosk — i to stary, więc oczywiście była. Gdyby w pałacu znajdowały się jakieś samce, skończyłyby w jej prywatnej lodówce.

Dziewczyna zaśpiewała coś melodyjnym jak dzwoneczek głosem.

Czerwone oczka dwa metry nad ziemią mrugnęły.

— Imperatorka pytać, co ty powiedzieć?

— Po prostu próbowałem być towarzyski. Kim jesteś?

Po krótkiej wymianie zdań z dziewczyną olbrzymka odparła:

— Ochroniarz i przyzwoitka.

— Ekonomiczne połączenie.

— Lady Sharli pytać, czy ty się przejechać?

I nie czekając na odpowiedź, podniosła go jedną ręką, co obudziło Iga. Warknął, wyszczerzył zęby i miauknął, gdy delikatnie złapała go w drugą dłoń, mrucząc coś. Ig zamrugał i wdrapał się po jej ręce i ramieniu na głowę, gdzie rozsiadł się wygodnie.

Sharli zdążyła wyjść na patio i przyjrzała się Domowi życzliwie, gdy wylądował u jej stóp niczym worek śmieci. A potem tupnęła, co wprawiło go w szczere zdumienie — nawet jego matka, a była ekspertką w atakach złości, nie posuwała się tak daleko. Dziewczyna pogroziła palcem, olbrzymka skłoniła się i pomogła mu wstać.

Przed patio stał robot turystyczny i trzymał uzdy dwóch innych robotów o kształtach koni. Dom widział konia tylko raz — gdy odsyłał prezent urodzinowy. Teraz miał okazję zobaczyć oryginalne laothańskie konie. Sharli dosiadła tego, który miał sierść z drapowanego aluminium i uprząż uplecioną z drutów ozdobionych dzwoneczkami i klejnotami. Koń Doma miał barwę miedzi i gdy jeździec wdrapał się na siodło sterujące, odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni, przyjrzał się wielopłaszczyznowymi oczyma i spytał:

— Umiesz jeździć konno, facet?

— Nie wiem. Nigdy nie próbowałem.

— Dobra, to mi nie przeszkadzaj, co? — zaproponował koń, grzebiąc kopytem.

Powoli ruszyli, mając za plecami maszerującą olbrzymkę.

— Dlaczego wsadzili mózg klasy piątej w konia? — zainteresował się Dom.

— Bo jestem tylko dla gości, a z niektórymi trzeba inteligentnie pogadać. Ty masz odkryć to wielkie El-Ay na niebie?

— Ja. Spotkałeś kiedyś klasę piątą z rejestracją TR-3B4-5?

— Jasne: razem nas programowano. Wylądował na jakimś zadupiu jako zaufany tamtejszego króla. A mnie się trafiła ta fucha.

— Tak mi się wydawało, że znasz mojego Isaaca. Macie podobny styl konwersacji.

— Być koniem to w końcu nie tak źle — koń zmienił temat, potrząsając łbem. — Muszą mnie dobrze traktować, bo oficjalnie jestem człowiekiem. Ma się regularne przeglądy, trzy ładowania dziennie… Mówiłeś coś?

— Myślę. — Dom przygryzł wargę i rozglądał się ciekawie.

Na Laoth nie rosło nic — planeta była sterylna, a przylatujące statki i goście przechodzili niezwykle rygorystyczną dekontaminację, w trakcie której pozbawiano ich wszystkiego poza niezbędnymi do życia bakteriami. Atmosfera była z importu. Trudno zresztą się dziwić — cała ekonomia planety oparta była na produkcji elektronicznych cudów, toteż nie można było pozwolić, by wirusy łaziły, gdzie im się podoba.

Nagi, pusty świat jest jednak nieludzki, toteż pierwszy imperator Ptarmigan, założyciel dynastii, zapoczątkował budowę ogrodu wokół pałacu. Zakorzenione w jałowej glebie, zasilane przez światło słoneczne, liczące obecnie wiele hektarów ogrody były całkowicie zrobotyzowane. Roboty-humanoidy były od dawna czymś naturalnym — jedna piąta ludzi była metalowa. Elektroniczna natura to było coś całkiem nowego — była równie martwa jak zwłoki i tak samo tętniła drobnoustrojami.

Miedziane drzewa i tak miały wygląd poskręcanych przez wiatr dębów, selenowe liście szeleściły na wietrze. Kolibry kręciły się wokół srebrzystych kwiatów, w których złote pszczoły ładowały mikro-baterie i odlatywały do swych mrocznych akumulatorów. Niewielki, bogaty w minerały strumyk wił się wśród trzcin zakwitających siarkowymi kwiatami. W jego głębinach przemykały cynkowe pstrągi, a na jeziorkach otwierały kielichy aluminiowe lilie.

Jechali wysypaną żwirem ścieżką wśród drzew i kiwających główkami kwiatów. Sharli dotarła na szczyt niskiego pagórka, skąd wypływał podziemny strumień, płynął między kamieniami i opadał ze skalnej półki, tworząc mały wodospad kończący się głębokim niebieskim stawem. Na jego brzegu wśród złotych, przetykanych miedzą lilii zbudowano miniaturową pagodę. Sharli zsiadła z wierzchowca i wskazała mu miejsce obok, mówiąc coś przy tym.

— Lady Sharli chcieć, żeby ty opowiedzieć o sobie — orzetłumaczyła opiekunka, podrzucając dla zabawy lóż o ponadpółmetrowym ostrzu i łapiąc za nie.

Opowiedział. Z długimi przerwami na tłumaczelie — wtedy z nudów obserwował pajączka z brązu, ttóry na dwóch metalowych gałęziach parę stóp nad ego głową plótł sieć z cienkiego miedzianego drutu, skacząc z gałązki na gałązkę. Sharli była dobrą słuchaczką, a być może tłumaczka miała też dar opowiadania, w każdym razie dziewczyna reagowała żywiołowo, klaszcząc w dłonie, gdy opowiadał o przygodach w Banku, i śmiejąc się, gdy wyjaśnił, jak opuścił Band.

— Lady Sharli pytać, czy ty się nie bać?

Dom spróbował wytłumaczyć, co to takiego przepowiednie obliczeniowe ale i tak pajączek był szybszy — nim skończył wyjaśniać, tamten uplótł już pajęczynę i wycofał się w załom gałęzi, ciągnąc za sobą parę kabli zasilających. Sharli przyglądała się Domowi szeroko otwartymi oczyma w sposób, któremu nie mógł się oprzeć, a w dodatku jej perfumy zaczynały mu uderzać do głowy, toteż opowiadał dalej, a potem zademonstrował jej działanie sandałów.

Akurat skończył wywijać nad nimi ósemkę, gdy w pajęczynę wpadła mechaniczna mucha, czemu towarzyszył niewielki błękitny rozbłysk. Podczas gdy Dom wyjaśniał tajniki sterowania wiatropławem, pajączek metodycznie rozmontował protestującą muchę, używając pary odnóży w kształcie kluczy francuskich.

Spomiędzy drzew wypadł jeszcze jeden koń — siedział na nim Tarli, prawie niewidoczny zza grubego skórzanego pancerza, którego elementy zachodziły na siebie. Zsiadł, zdjął hełm i otarł rękawicą czoło.

— Witaj, stryjku. — Uśmiechnął się radośnie do Doma. — Tak sobie myślałem, że was tu znajdę. Mam nadzieję, że nie wynudziłeś się za bardzo?

— Zupełnie się nie nudziłem — zapewnił go Dom. — Słuchaj, twój kostium…

— Ćwiczyłem walkę w stylu Sham. Nie znacie tej sztuki walki na Widdershins?

Dom przypomniał sobie kilka walk na nabrzeżach, których był świadkiem, z użyciem półto… noży rybackich, i z lekka się wzdrygnął.

— Wiesz, u nas przeważnie biją się na serio… Sham?

Tarli odczepił od siodła długi pakunek i wyjął z niego miecz prawie tak długi, jak sam był wysoki. Rękojeść była obciągnięta skórą i pozbawiona ozdób, astrze zaś niewidoczne, póki nie odbiło się w nim światło — wtedy ukazała się cieniutka zielonkawa klinga.

— Ostrze ma ledwie parę mikronów grubości — wyjaśnił Tarli. — Wykute jest jako molekuła w specjalnym świetlnym piecu. Jest niezwykle wytrzymałe. Jesteś dobrym szermierzem?

— Potrafię używać mnemomiecza. — Dom wyciąglął swoją broń i zademonstrował jej możliwości.

Tarli wziął go delikatnie.; — Jak działa?

— Tu jest mały generator matrycy, mogący konfigurować resztę w dziesięć zaprogramowanych rodzajów uzbrojenia.

Tarli oddał mu broń z wyraźnym żalem.

— Niestety, niehonorowa broń. Miałbyś może ochotę na pojedynek w stylu sham? — spytał i widząc ninę Doma, dodał: — Do ćwiczeń używa się drewnianych mieczy, mam dwa ze sobą. Inaczej nowicjusze traciliby zbyt wiele kończyn w trakcie nauki. Jetem drugim shamuri na Laoth. Dom poczuł na sobie wzrok Sharli.

— Niech będzie — powiedział nieszczęśliwie: w końcu w rozgrywkach tstame całkiem dobrze sobie radził, choć sterował jedynie dwucalowym ostrzem trzymanym przez holograficzną postać.

A teraz mieli się bić tylko na kije…

Tarli rozpakował najpierw drewnianą broń, potem hełm i elementy skórzanego pancerza, a Sharli omogła Domowi je włożyć.

— Lepiej wytłumacz mi zasady.

— Są proste: wszystkie chwyty dozwolone, dopóki ciosy zadajesz kijem. Sharli da nam sygnał.

Dziewczyna obserwowała ich z zainteresowaniem. Teraz potrząsnęła głową i powiedziała coś ostro.

— Mówi, że musimy walczyć o coś — wyjaśnił. — Proponuje mój miecz przeciwko twoim sandałom. Nie uważam, żeby to było uczciwe.

— Niech będzie. — Dom zdjął sandały i położył je obok miecza przeciwnika.

Sharli pomachała chusteczką.

Miecze skrzyżowały się i obaj ostrożnie ruszyli po okręgu, próbując wybadać się nawzajem. Dom poczuł przypływ pewności siebie i spróbował dwóch pchnięć, które Tarli z łatwością odparował. Potem uśmiechnął się i zakręcił mieczem młynka — zaczął od obracania go wokół dłoni. Przerzucił broń przez plecy, złapał ją drugą dłonią i trzasnął Doma w hełm, po czym przerzucił miecz do drugiej ręki i łupnął go z boku w głowę. Gdyby nie wyściółka hełmu, na tym właśnie skończyłaby się walka. Dom potrząsnął głową, w której zadzwoniło cicho, acz nachalnie, i ciął na odlew. Tarli odskoczył i pchnął, równocześnie wykonując obrót, co dodało siły ciosowi i w efekcie Dom przejechał ładny kawałek na brzuchu.

Sharli osłoniła dłonią usta i odwróciła się, trzęsąc się ze śmiechu.

Nie wstając, Dom trafił przeciwnika w nieosłoniętą stopę, zerwał się i z półobrotu ciął go w ramię z siłą, od której Tarli cofnął się i desperacko machając rękoma, próbował utrzymać równowagę. Kolejne pchnięcie w pierś pozbawiło go jej ostatecznie.

Tarli zniknął.

Dom podbiegł do brzegu stawu, akurat na czas, by dostrzec jego białą twarz znikającą pod wodą. Podbiegł, zrywając hełm i elementy pancerza, i skoczył. Towarzyszyło temu wściekłe dzwonienie lilii wodnych. Głęboko w dole kształt szybko pogrążał się w mroku. Zanurkował, złapał Tarliego za ramię i gwałtownym wyrzutem skierował się ku powierzchni. Gdy do niej dotarli, grawitacja ponownie dała o sobie znać i ciężar pancerza wciągnął obu z powrotem w odmęty. Desperacko próbował wypłynąć i rozpiąć równocześnie paski uprzęży Tarliego, gdy masywne ramię przebiło taflę wody tuż obok niego. Złapał się go kurczowo i obaj z Tarlim zostali wyciągnięci na powierzchnię.

Olbrzymka odepchnęła go, ledwie złapała bezwładnego Tarliego, przerzuciła go przez ramię i pobiegła wielkimi susami między drzewa. Dom wypłynął już bez trudu i powoli wyczołgał się na skały po przeciwnej stronie zbiornika. Wypluł wodę i czekał, aż przestanie mu dudnić w głowie.

Usłyszał świst ostrza i rzucił się w tył, już pod wodą dotarł do metalowych, grubych na palec łodyg i wynurzył się między liliami. Sharli spojrzała na niego i czubkiem ostrza odcięła kolejny, na oko półmetrowy pas czarnej skały, gdzie przed chwilą spoczywała jego dłoń.

— On się tylko bawił — syknęła w doskonałym j angielskim. — Jest drugim z najlepszych shamuri w galaktyce i bawił się z tobą. Ale ty musiałeś wygrać! Ja się nie bawię!

Z półobrotu przecięła grubą miedzianą gałąź — ostrze przeszło przez nią, nie zwalniając.

Dom zanurkował, wypłynął przy przeciwległym brzegu i pospiesznie wygramolił się nań, gorączkowo sięgając po porzucone części zbroi — nie mogły być osłoną przed prawdziwym ostrzem, jeśli nie miały generatorów pola statycznego, które odchylałoby cienką i niesamowicie ostrą klingę…

Nie zauważył ciosu — coś błysnęło zielonkawo i napierśnik, którym się osłaniał, stał się nagle dwuczęściowy. Niewielką pociechę stanowił widok części rozciętego generatorka, wysypujących się spomiędzy warstw skóry.

— Potnę cię powoli — obiecała — zaczynając od kończyn!

Czubek ostrza rozciął mu jedynie skórę na ramieniu tylko dlatego, że Dom odskoczył z godną pochwały zręcznością.

— Powiedziałeś, że przez kilka najbliższych dni nie umrzesz. Nadal jesteś tego pewny?

Skrzywił się i zamknął oczy.

Miecz trafił go w szyję.

Otworzył oczy, czując jej pogardliwe spojrzenie, i pomacał się po karku.

— Poczekaj, aż spróbujesz ruszyć głową — poradziła, podchodząc. — Dostałeś płazem, ty zarozumiały i nudny barbarzyński gówniarzu!

I wymierzyła mu siarczysty policzek.

Próbował utrzymać równowagę, balansując na krawędzi skały, ale mu się nie powiodło — z głośnym pluskiem trzeci raz wylądował w wodzie. Gdy wynurzył się, parskając, Sharli dodała, trzęsąc się ze złości:

— Jeśli on umarł… jeśli umarł… — i niewprawnie cisnęła weń kamieniem.

Na wszelki wypadek zanurkował ponownie i posiedział pod wodą, ile zdołał. Gdy się wynurzył, dziewczyna i jej wierzchowiec zniknęli między drzewami. Wydostał się na brzeg i zwalił się na skały. Czekał, aż wrócą mu siły, i obserwował mrówki, które zebrały się wokół odciętej przez dziewczynę gałęzi. Właśnie kończyły odcinać jedną z gałązek — widać było błękitny punkcik palnika. Kiedy opadła, szybko odciągnęły ją do włazu, który otworzył się w pniu drzewa.

Dom wstał, włożył sandały, zebrał oba miecze i podszedł do konia. Ten spojrzał nań z sympatią i nie odezwał się słowem. Odjechali zamyśleni.

W miejscu odcięcia gałęzi pojawił się niewielki dźwig, który umocowano do pozostałości, na dole zaś gałąź została pocięta na kawałki i wniesiona do pnia. Obok dźwigu wyrosło rusztowanie i ekipa remontowa zabrała się do mrówczej rekonstrukcji. Wyżej, wśród selenowych liści, siedział znacznie większy i nielaothański owad i obserwował całą operację.

Jego z kolei obserwował pajączek i myślał o prądzie elektrycznym.

Загрузка...