„Zastanowiliśmy się głęboko nad tą sprawą i oczywiście nie znaleźliśmy niczego wymagającego wyjaśnień w raportach geofizycznych. Zgodnie z nimi świat znany jako Pierwszy Bank Syriański jest planetą o średnicy siedmiu tysięcy mil i jądrze składającym się prawie w całości z krystalicznego kwarcu i powiązanych z nim elementów. Zapoznaliśmy się też z dowodzeniem przedstawionym przez dr. Ala Putachique'a z Ziemi, wyjaśniającym, jak przez tysiąclecia trzęsienia ziemi i inne zjawiska spowodowały wykształcenie się w sposób naturalny miliardów połączeń tranzystorowych w jądrze, tworząc największy komputer w galaktyce. Zdajemy sobie naturalnie sprawę, że Bank od wielu lat używany jest przez ludzi i pobliskie rasy humanoidalne do rozliczeń i przechowywania informacji oraz oficjalnie jest Skarbnikiem Gwiezdnej Izby Handlu.
Apelujący poprosił o przedstawienie prawnej definicji człowieka, ponieważ pragnie być za takiego uznany, jak też pragnie uzyskać status istoty żywej. Pozostaje więc pytanie, czy Bank jest żywy? Zgodnie ze wszystkimi sprawdzonymi przez nas definicjami nie jest, co w naszej opinii bynajmniej nie przesądza sprawy. Bank nie był w stanie być tu dziś obecny fizycznie, co wymusiły oczywiste ograniczenia Roche'a, ale rozmawialiśmy z nim długo i szczegółowo. Pod koniec tej niezwykłej dyskusji mój kolega z Ziemi zauważył, co jak rozumiem, było cytatem z jakiegoś przedstawienia rozrywkowego, że niesprawiedliwe jest, by zwykły wirus miał życie, a Bank nie.
Nigdzie nie znaleźliśmy niczego, co zabraniałoby uznać całą planetę za żywy organizm czy nawet za człowieka. Jest to niespotykane, ale nic poza tym. Dlatego też oficjalnie uznajemy Pierwszy Bank Syriański za istotę żywą i mającą wszechświatopogląd wystarczająco rozwinięty, by uznać go za człowieka. I życzymy mu, by jego orbita nigdy się nie degenerowała”.
Dom wcisnął się do budki i odczekał minutę, spoglądając przez kryształową płytę drzwi na dwa czy trzy tysiące ludzi w centralnym hallu, ale nikt nie: zwracał na niego uwagi. Przed sobą miał kryształową ścianę usianą czerwonymi punkcikami świetlnymi skupionymi najgęściej wokół zwykłego miedzianego dysku.
— Proszę powiedzieć, co pana sprowadza — odezwał się dysk. Dom odprężył się.
— Ty jesteś Bank? — spytał.
— Nie, proszę pana. Jestem Teller, zwykły i prosty serwomechaniczny podzespół.
— Aha… no dobra. W takim razie dokonaj, proszę, transferu siedemnastu standardów z mojego konta na konto rasowe sundogów — polecił uprzejmie Dom i grzecznie odczekał, aż niewidoczne oczy sprawdzą wzór jego siatkówki, zidentyfikują głos, porównają stan uzębienia i kod DNA.
— Transakcja zakończona, proszę pana.
— Chcę poinformować Instytut Jokerów o zlokalizowaniu nowej Wieży. Opis i pozycja, jak zanotowano w dzienniku. — Wsunął kopię dziennnika pokładowego w czytnik pod dyskiem.
— Nagroda zostanie wypłacona po zweryfikowaniu — poinformował go dysk.
Dom już wielokrotnie się zastanawiał, czy niedoszły zabójca także zameldował o odkryciu. Bo tego, że czekał tam na niego zabójca, był pewien. Podobnie jak i tego, że w znacznej części wszechświatów Dom Sabalos był już martwy, jako że zgodnie z rachunkiem prawdopodobiestwa na każdą możliwość zajścia jakiegoś wydarzenia przypadał jeden wszechświat.
— Czy to wszystko, proszę pana? — spytał dysk.
Dom zmarszczył brwi: była to jego pierwsza wizyta w Banku i nie bardzo wiedział, jak postępować. Bank był co prawda jego ojcem chrzestnym i na wszystkie właściwe okazje, na przykład dwudzieste ósme urodziny, przysyłał mu życzenia i prezenty, przeważnie interesujące. Wskazywały na ciekawą osobowość. Życzenia na nic nie wskazywały, poza tym że były podpisane w oficjalnym wysokim creapijskim IV, ulubionym piśmie praworęcznych kaligrafów amatorów. Teraz najważniejszą sprawą było nawiązanie kontaktu.
— Jestem Dom Sabalos, Bank jest moim ojcem chrzestnym — przedstawił się oficjalnie. — Chciałbym go zobaczyć.
— Wystarczy, że się pan tylko rozejrzy — oznajmił poważnie dysk, najwyraźniej nie wyposażony w program zawierający niuanse ludzkiej mowy.
— Chcę się z nim spotkać, porozmawiać z jego ośrodkiem świadomości — sprecyzował.
Nastąpiła pauza, po której dysk powiedział:
— Bardzo dobrze, proszę pana. Zobaczę, co da się zorganizować.
Dom z ulgą wyszedł z kabiny i odszukał kryjącego j się nieporadnie za wysokim na pół mili, połyskującym słupem germanu Hrsh-Hgna. Kolejnym krokiem była zmiana odzieży i prawdziwy posiłek — w ciągle przetwarzanych przez autokucharza molekułach było coś dziwnie niezadowalającego. Przecisnął się obok grupy średniocieplnych creapii i zatrzymał taksówkę.
Główna jaskinia Banku była na tyle duża, że wymagała systemu kontroli pogody, by zapobiec solidnym burzom. Taksówka przemknęła między różnobarwnymi słupami — każdy u podstawy otoczony był kioskami i budkami, a wszędzie pełno było czerwonych światełek. Od czasu do czasu pierścień statyki wędrował w górę słupa, znikając w efektownym rozbłysku w silnie ozonowanych górnych warstwach suchego powietrza, dźwięczącego milionami głosów. Można je było bardziej wyczuć, niż usłyszeć, i był to ogólnie zrozumiały dźwięk — pieniądze rozmawiały' z sobą przez lata świetlne. Całość, ogólnie rzecz biorąc, sprawiała wrażenie początkowych wyobrażeń piekła. Z turystami. Z których część doskonale pasowała do wrażenia.
Taksówka dostarczyła ich do jednej z mniejszych jaskiń, gdzie robot krawiec zaopatrzył Doma w szare kombinezony z typu noszonego na wszystkich praktycznie planetach zamieszkanych przez ludzi. Do tego dodał płaszcz w pasy kolorystycznie nawiązujące do purpury, pomarańczy i żółci, mając nadzieję stworzyć wrażenie prostaka z zadupia rodem z ko mediowego serialu. Jako kolonista z obrzeża mia prawo gadać głupoty, mieć niefortunne przyzwyczaj jenia i gapić się na wszystko z otwartą gębą.
Gdy skończył ze swoim strojem, zainteresował się Hrsh-Hgnem, który obserwował go ubrany w stary ceremonialny strój samca beta.
— Nie możesz ubrać się w coś bardziej kolorowego? — spytał z lekkim obrzydzeniem Dom. — Część phnobów tak chodzi, nie będziesz wtedy aż tak do siebie podobny.
Zapytany cofnął się nerwowo o krok i kurczowo otulił szatą.
— A co? Jak tak chodzę, to łamię prawo? To znaczy, czy jeszcze bardziej mogę ssseksssualnie obrażać?! Jeśśśli tak to…
— Nie chodzi o prawo, tylko o przebranie.
— Wątpię, żebym mógł udawać sssamca alfa. Oni sssą ważniejsssi, bardziej wojowniczy, mniej oddają sssię rozrywkom intelektualnym…
Dom jęknął i przestał go słuchać. Zabrał się za to do dyrygowania krawcem, w efekcie czego phnob otrzymał togę z ciężkiej błękitno-oliwkowej materii przetykanej srebrem i nóż podwójnej długości w stosunku do prawdziwego, wraz z ozdobnym pasem.
— Jeśśśli jakiśśś alfa wyzwie mnie na pojedynek, będzie to żałosssne przedstawienie.
— Może nie wyzwie, a wyglądasz zupełnie inaczej — ocenił Dom i zapłacił robotowi.
Następnym przystankiem była restauracja w hotelu Grand, przeznaczona dla humanoidów żyjących w średnim przedziale temperatur. Wyglądała równie imponująco jak główna jaskinia, a nawet robiła większe wrażenie, gdyż wystrój dostosowano do ludzkich rozmiarów. Pełna też była gości zaspokajających głód, aromatów dań, alkoholi i narkotyków. I wyglądała bardziej jak wizerunek piekła.
Dom znalazł dwa wolne miejsca przy stoliku w sękcji przeznaczonej dla ludzi. Poprzednicy zajmujący je minęli go po drodze — był to masywny, barczysty Ziemianin z twarzą poznaczoną bliznami po pojedynkach i stary poobijany robot klasy pierwszej. Mężczyzna skinął mu przyjaźnie głową, lecz się nie odezwał.
— Znasz ich? — spytał Hrsh-Hgn, ledwie usiedli.
— Nie przypominam sobie. Jest w nich zresztą coś dziwnego: wyglądał na zamożnego, to dlaczego taki stary i prosty robot?
— Jedna z zagadek życia — skomentował phnob.
Zamilkli, koncentrując się na posiłku i — w wypadku — Doma na obserwacji. Sąsiad trącał go zawzięcie w żebra rogatym ramieniem, ale zignorował to, sąsiadem bowiem był młody drosk i Dom dokładał starań, by nie spojrzeć mu w talerz. Przy sąsiednim stole grupa phnobek z sekty Długa Chmura dyskutowała sykliwie. Za nimi człowiek z Third Eye dokonywał skomplikowanych ceremonii nad miską ryżu.
Dom zjadł rybę z chlebem, phnob zupę grzybów i zjawił się natychmiast robot klasy drugiej z rachunkiem i wyceną stanu konta Doma w Banku.
— Przelej sobie jedną dziesiątą standardu — polecił Dom, autoryzując wypłatę.
— Serdeczne dzięki szanownemu panu — skłonił się robot i dodał uprzejmie: — Zawsze uważałem, że ludzie z Widdershins są na poziomie.
— A kto powiedział, że jestem z Widdershins?! — Dom spróbował mówić cicho, ale robot już odjechał, a i tak parę phnobek odwróciło się ku niemu.
— Twoja twarz — odparł zwięźle Hrsh-Hgn.
Dom uniósł rękę i zauważył jej zielonkawy odcień. Breja była naturalnie używana na innych planetach, ale tylko w wyjątkowych wypadkach i pod ścisłym nadzorem licencyjnym. Co i tak nie zmieniało popularnego wyobrażenia — jak ktoś miał zielone elementy, to był z Widdershins.
— Nie martw sssię — pocieszył go phnob, gdy wychodzili. — Kimkolwiek by był nasz zabójca, wątpię, żeby zmyliło go zwykłe przebranie. Używa rachunku prawdopodobieńssstwa, by za każdym razem znaleźć sssię w odpowiednim miejssscu i czasssie.
— A i tak jak dotąd mu się nie udało. Pamiętasz, co się zdarzyło przy Wieży?
— Nie licz, że tak będzie zawsze. Niewielki dwukołowy robot klasy drugiej podjechał do Doma i pociągnął go za połę.
— Panie Sabalos, Bank pragnie się z panem zobaczyć — oświadczył — Proszę za mną. — I potoczył się korytarzem w tempie swobodnego marszu.
Dom rozglądał się z podziwem, którego nawet nie próbował ukryć — co prawda bywał poza Widdershins, ale tylko parę razy i niedaleko. Zapanował nad sobą dopiero wówczas, gdy stwierdził, że idzie z otwartymi ustami — zamknął je pospiesznie i skupił się.
Główna jaskinia została otwarta w pobliżu Północnego Skoku Temperaturowego w wyniku dawnego trzęsienia komputera, które zetknęło z sobą dwie płyty krzemowe wielkości kontynentów i utworzyło kilka trylionów istotnych obwodów. Miało to miejsce w czasach, gdy Ziemia jeszcze była płynna i — jak sugerują historycy — wówczas Bank uzyskał świadomość. Jest to o tyle istotne, że wcześniej była to jedynie martwa piezoelektryczna skała, a o tyle trudne do sprawdzenia, że Bank odmówił rozmów na tematy osobiste.
Robot zaprowadził ich długą, łagodnie wznoszącą się rampą do tunelu, w którym gęsto skupione były czerwone światełka.
Przed nimi otworzyły się segmentowe, zachodzące na siebie masywne drzwi i znaleźli się w niewielkim, jasno oświetlonym pokoju. Podłogę pokrywał gruby dywan, w rogu stała jakaś rozłożysta roślina doniczkowa, a za biurkiem pod przeciwległą do drzwi ścianą siedział robot pozbawiony większości obudowy, za to podłączony do wielu rozmaitych urządzeń dodatkowych ukrytych za ścianą. Robot palił cygaro przez rurkę. Na ich widok odezwał się…
— CZEŚĆ, DOM! WITAM, Hrsh-Hgn! Dom nie mógł oderwać wzroku od cygara.
— TO NIE NAŁÓG, CHOĆ SPRAWIA MI PEWNĄ WYCZUWALNĄPRZYJEMNOSĆ.TO POMAGA W USPOKOJENIU BARDZIEJ NERWOWYCH GOŚCI. ROBOT TO HUMANOID, JEŚLI DO TEGO PALI CYGARO, SPRAWIA ZUPEŁNIE INNE WRAŻENIE JAKO ROZMÓWCA NIŻ…
— …komputer wielkości planety — dokończył Dom. — Witaj, ojcze chrzestny.
— UFAM, ŻE RODZINĘ ZOSTAWIŁEŚ ZDROWĄ.
— Mniej więcej. Miło, że nas chciałeś zobaczyć.
— ZAWSZE MAM CZAS DLA SWOICH CHRZEŚNIAKÓW, A Hrsh-Hgn JEST JEDNYM Z NAJLEPIEJ ZAPOWIADAJĄCYCH SIĘ BADACZY AMATORÓW W KWESTIACH JOKERÓW.
Phnob skłonił się uprzejmie.
— Chrześniaków? — zainteresował się Dom. — Myślałem, że tylko ja…
— MAM KILKA TYSIĘCY CHRZEŚNIAKÓW. SPRAWIA MI PRZYJEMNOŚĆ OBSERWOWAĆ, JAK DORASTAJĄ I ZNAJDUJĄ MIEJSCE WE WSZECHŚWIECIE. PRZEJDŹMY JEDNAK DO TEMATU, KTÓRY CIĘ TU SPROWADZA I OBECNIE NAJBARDZIEJ INTERESUJE. — Światełka na ścianie rozbłysły. — CZYLI DOa ZAMACHÓW NA CIEBIE, PRZEPOWIEDNI OBLlJ CZENIOWEJ TWEGO OJCA I AKTUALNYCH TWYC1 POSZUKIWAŃ. NAJPIERW NIEUDANE ZAMACHY.
Dom opowiedział, czemu towarzyszyły zmiany wzorów świetlnych na ścianie. Potem zapadła chwila ciszy, robot odłożył cygaro i Bank powiedział:
— JAK PEWNIE ZAUWAŻYŁEŚ, POCIESZAJĄCE JEST TO, ŻE ŻADNA PRÓBA SIĘ NIE POWIODŁA. SUGERUJE TO AGENTA OFERMĘ.
— Niby tak. — Dom usiadł na jednym ze stojących przed biurkiem foteli. — Ale to, że zamachy się nie udały, nie było jego winą i nie było naturalne. Coś się stało, koło Wieży czułem się jak zdalnie sterowana lalka… jakby posługiwał się mną jakiś gracz, chcąc osiągnąć wyznaczony cel. Albo gracze.
— WYRUSZYŁEŚ JUŻ PRZECIEŻ NA POSZUKIWANIE ŚWIATA JOKERÓW. I TO NIE TRACĄC WIELE CZASU NA ZASTANOWIENIA.
Dom pomyślał, ale nic inteligentnego nie przyszło mu do głowy. Podobnie jak powód, dla którego podróżował po galaktyce. Owszem, bał się i uciekał, chciał zobaczyć, co się da, i była to przygoda — wszystko to było prawdą, ale nie całą…
— Wtedy wydawało mi się to właściwe — powiedział w końcu. — Nie potrafię wyjaśnić dlaczego.
— PODDAŁEŚ SIĘ LOSOWI. PHNOB POWIEDZIAŁBY, ŻE PRZYJĄŁEŚ BATER! FILOZOF DROSK UZNAŁBY, ŻE SŁYSZAŁEŚ DZISIEJSZE ECHO JUTRZEJSZEGO KRZYKU. DZIAŁAŁEŚ, KIERUJĄC SIĘ PODŚWIADOMĄ WIEDZĄ.
Ig wyplątał się z koszuli Doma, wystawił łeb i zamrugał gwałtownie.
— JEŚLI CHODZI O SPRAWY WIDDERSHINS, NIE ZNALAZŁEM POWODÓW, DLA KTÓRYCH KTOŚ CHCIAŁBY CIĘ ZABIĆ. JEŚLI CHODZI O ZARZĄDZANIE PLANETĄ, SĄ W GALAKTYCE NIEPORÓWNYWALNIE GORSZE PRZYPADKI. OD PARU SEKUND SPRAWDZAM PROGRAM TWOJEGO RACHUNKU PRAWDOPODOBIEŃSTWA. WYGLĄDA NA TO, ŻE ODNAJDZIESZ ŚWIAT JOKERÓW. PANUJE POWSZECHNE PRZEKONANIE, ŻE INSTYTUT ZABIJA WSZYSTKICH MAJĄCYCH WEDŁUG PRZEPOWIEDNI OBLICZENIOWYCH SZANSĘ TEGO DOKONAĆ. ALE JAK DOTĄD NIKT NIE POTRAFIŁ PRZEDSTAWIĆ NATO CHOĆBY CIENIA DOWODU. Hrsh-Hgn syknął cicho.
— NIE WYDAJESZ SIĘ ZASKOCZONY.
— Wiem, że odkryję świat jokerów — powiedział ostrożnie Dom, czując na sobie spojrzenie phnoba. — Wiem to od chwili, gdy usłyszałem, jak ojciec to mówi… czuję, że różne rzeczy zaczynają do siebie pasować. Odkryję świat jokerów w czasie tej podróży. To najważniejsze, co muszę zrobić. I nikt mnie nie powstrzyma.
Sam był zaskoczony tym, co powiedział i jak to powiedział, ale był pewien, że tak będzie — ta pewność w jakiś sposób działała uspokajająco. Nim ustąpiła niczym sen pozostawiający po sobie jedynie miłe wspomnienia. Poczuł, ze się czerwieni, a Ig przygląda mu się zaciekawiony, przekrzywiając łeb. Poczuł też dłoń phnoba na swym ramieniu. Przez kilka sekund z głośnika robota wydobywał się jedynie statyczny szum, dopiero potem odezwał się znacznie łagodniejszy głos Banku:
— NIE RYZYKUJ ŻYCIA, WIERZĄC W PEWNIKI. WYSTRZEGAJ SIĘ DUMY I PYCHY.
Hrsh-Hgn pochylił się i powiedział nieco głośniej niż było potrzebne:
— Rozsssądek sssugeruje, że gdyby śśświat jokerów leżał w sssferze, zossstałby już znaleziony. Znam legendę mówiącą, że żyją w jądrze Procyona, dokąd nawet creapii nie mogą dotrzeć. Co ty na to?
— PRAWDĘ MÓWIĄC, CIEKAW BYŁEM TWOJEJ TEORII OGŁOSZONEJ DOTĄD TYLKO W JEDNYM EGZEMPLARZU.
— Jakiej teorii? — zainteresował się Dom. — Nic mi nie mówiłeś?!
— Bo przerwała nam wieża, pamiętasz?
— TO EKSTRAPOLACJA STWIERDZENIA „CIEMNA STRONA SŁOŃCA”! WYMAGA ZNALEZIENIA PODWÓJNEJ GWIAZDY PODOBNEJ DO EPSILON AURIGAE — zaczął Bank i wdał się w wyjaśnienia.
Po około trzech minutach Dom oznajmił:
— Pomysł rozumiem. Creapii używają w niektórych systemach tratw słonecznych.
— SĄ TO JAK DOTĄD JEDYNE ZNANE PRZYPADKI, GDY SŁOŃCA MAJĄ CIEMNĄ STRONĘ. JEST JEDNAK WIELE PODWÓJNYCH GWIAZD TEGO TYPU I SYSTEMATYCZNE POSZUKIWANIA BYŁYBY BARDZO CZASOCHŁONNE.
— Jak sssądzę, nie zgadzasz sssię z moją teorią? — spytał z namysłem phnob.
— GRATULUJĘ CI PEŁNEGO WYOBRAŹNI POMYSŁU — odparł uprzejmie Bank.
— Czy to prawda, co mówi legenda, że w uzyssskaniu śśświadomośśści otrzymałeśśś pomoc jokerów?
— NIE ODPOWIADAM NA OSOBISTE PYTANIA. JEST COŚ, CO POWINNIŚCIE WZIĄĆ POD UWAGĘ: DLACZEGO BY NIE PRZEPROWADZIĆ ROZSZERZONYCH OBLICZEŃ DLA DOMA I ODKRYĆ DOKŁADNIE, GDZIE I KIEDY DOKONA ODKRYCIA? ZROBIŁEM WŁAŚNIE ANALIZY, UWZGLĘDNIAJĄC JAKO PARAMETRY ISTNIENIE ŚWIATA JOKERÓW I JEGO NIEUCHRONNE ODKRYCIE. WYSZEDŁ MI NASTĘPUJĄCY WZÓR:
— TO NATURALNIE PIERWSZA, NIE WYGŁADZONA WERSJA. Hrsh-Hgn zapisał wzór na podręcznym sześcianie i przyjrzał mu się z namysłem.
— Jaką wartośśść przyjąłeśśś za realny wszechśśświat? — spytał.
— Ae(d) W TYPOWEJ MATRYCY SUB-LUNARA.
— W takim razie rezultatem jest prawie idealne ssskolapsssowanie pola w ciągu najbliższych dwudziestu siedmiu dni.
— DOSKONALE. NIE WIEDZIAŁEM, ŻE PHNOBY SPECJALIZUJĄ SIĘ W WYŻSZYM PRAWDOPODOBIEŃSTWIE.
— To w związku z naszym wszechśśświatopoglądem, rozumiesz.
Znudzony dyskusją, z której rozumiał głównie przecinki, Dom podszedł do rośliny doniczkowej i pogładził jej liść. Liść poruszył się, zdradzając wegej tatywnego zmiennokształtnego z Eggplant. Doirj puścił go pospiesznie i pogłaskał Iga.
— Nawet nie będę próbował udawać, że rozumiem — odezwał się niespodziewanie. — Dla mnie to brzmi jak żargon.
— ŻARGON?
— Nonsssensss — wyjaśnił Hrsh-Hgn. — Według sadhimistów Bóg wymyślił go, by odwlec pierwszy lot międzygwiezdny. Miało to utrudnić zrozumienie między naukowcami. Sssą o tym informacje w Nowszym Testamencie.
Światełka na ścianie zmieniły konfiguracje, a robot zagulgotał.
— ACH TAK. GDY SIĘ ROZWIJAMY, MNIEJ ISTOT NE INFORMACJE TRAFIAJĄ DO GORSZYCH OBWO DOW… ROZUMIECIE, JAK TO JEST.
W obliczeniach — proroctwach rachunku praw dopodobieństwa nie występowało nic, co dotyczyło jokerów. Wieże i inne artefakty według rachunku prawdopodobieństwa w ogóle nie istniały, podobnie jak sama rasa. A Dom miał przed sobą dwadzieścia siedem dni życia. Najwyżej.
— Miłe, że szybko znajdę świat jokerów — ocenił Dom. — A może tak dałbyś mi jakieś wskazówki, gdzie szukać?
— WSZYSTKIE NIE ZAMIESZKANE CIAŁA ASTRALNE W ZAMIESZKANEJ SFERZE ZOSTAŁY DOKŁADNIE ZBADANE. SUGERUJĘ DOKŁADNE SPRAWDZENIE SWOJEGO UMYSŁU. MOŻESZ TEŻ POSZUKAĆ TEGO, KTÓRY ŻYJE NA BANDZIE. JEST STARY. SPOTKAŁ KIEDYŚ JOKERÓW.
— Przecież w okolicy Bandu żyją tylko sundogi, udowodniono, że nie powstała tam wyższa forma życia.
— I TAK POWIEDZIAŁEM ZA DUŻO.
— A popracujesz nad problemem mojego zabójcy? Nastąpiła krótka przerwa.
— TAK — odparł Bank.
— Potrać sobie należność z mojego konta osobistego.
— DZIĘKUJĘ. I TAK BYM TO ZROBIŁ. SZKODA, ŻE NIE BYŁO CIĘ TU WCZEŚNIEJ: MÓGŁBYŚ SIĘ SPOTKAĆ Z NAJWIĘKSZYM AUTORYTETEM W SPRAWACH JOKERÓW I Z NAJELASTYCZNIEJSZYM UMYSŁEM W GALAKTYCE.
Dom się odprężył, choć wiedział, że Bank coś ukrywał.
— Sądziłem, że najelastyczniejszy umysł to ty — zauważył.
— POPULARNY BŁĄD. JESTEM RÓWNIE INTELIGENTNY JAK PRZECIĘTNY PRZEDSTAWICIEL RASY CREAPII, ALE MAM ZNACZNIE WIĘKSZĄ, LEPSZĄ I SZYBSZĄ PAMIĘĆ. MÓWIŁEM O CHARLESIE SUB-LUNARZE.
— „Poecie, najemniku, poliglocie, matematyku i wariacie” — zarecytował Dom. — To jego spotkałem w restauracji? Ten z bliznami i robotem klasy pierwszej?
— NIE POZWALA ROZPOWSZECHNIAĆ SWYCH PODOBIZN — odparł Bank z rozbawieniem.
— Chyba zaczynam rozumieć… to spotkanie nie było przypadkowe, tym bardziej że mnie rozpoznał. Wyglądał na zadowolonego z siebie, więc…
— DOM, PONIEWAŻ JESTEŚ MOIM CHRZEŚNIAKIEM, COŚ CI POWIEM. TWOJA BABKA JEST NA MOJEJ ORBICIE I ŻĄDA ZEZWOLENIA NA LĄDOWANIE.
Nad ramieniem robota wyłonił się ze ściany ekran, na którym było widać osobistą barkę Joan I Drunk With Infinity dryfującą na tle gwiazd.
— WŁAŚNIE NAZWAŁA MNIE CYTUJĘ: „ZAWSZONYM KAWAŁEM SKAŁY” — dodał radośnie Bank.
— Nie jestem pewien, czy mam ochotę się z nią spotkać — wyznał Dom.
— Ja nie mam. — Hrsh-Hgn był bardziej zdecydowany.
— ZACZYNA BYĆ NAPRAWDĘ CIEKAWIE. — W skalnej ścianie odsłoniło się wejście do korytarza. — TO TUNEL INSPEKCYJNY, KTÓRYM MOŻECIE WYJŚĆ. DOKĄD SIĘ UDACIE PO STARCIE?
— Do pasa, żeby zobaczyć się z tym starym, o którym mówiłeś.
— TAK STARY JAK WZGÓRZA, TAK STARY… — Bank umilkł, lecz Dom odniósł nieodparte wrażenie, że bezgłośnie się śmieje. — … JAK MORZE. RUSZAJCIE!
Weźmy takich creapii.
Dawno temu istniał tylko jeden rodzaj creapii: krzemowo-tlenowe, niskotemperaturowe, żyjące w barbarzyństwie i w płynnych fosforanach sodowych na jednej małej planecie krążącej w pobliżu 70 Ophiuchis. Siedemnaście lat świetlnych dalej sprytniejsza od innych małpa zaczynała rozumieć praktyczne możliwości płynące z walenia kamieniem o kamień.
Creapii byli łagodni, cierpliwi i niezwykle ciekawi oraz patologicznie pokorni. Kiedy zaczęli się pojawiać w kosmosie, zmienili, co uważali, by się dostosować do nowych warunków. Pół miliona lat manipulacji genetycznych i radykalnej restrukturyzacji molekularnej dało średniotemperaturowy rodzaj creapii oparty na więzi krzemowo-węglowej. Rodzaj dynamiczny i doskonale czujący się w okolicach pięciuset stopni Celsjusza.
Wkrótce udało się ustabilizować polimery aluminiowo-krzemowe, co pozwoliło na powstanie rodzaju wysokotemperaturowego. To jego przedstawiciele zapuszczali się tratwami słonecznymi na chłodniejsze gwiazdy.
Naturalnie odmian było znacznie więcej, co skutecznie dowodziło, iż gdziekolwiek by gwiazda rozgrzała planetę tak, że zaczynały na niej płynąć skały, przynajmniej jeden przedstawiciel rasy creapii pławił się tam w przyjemnym cieple.
Rasa ta miała długą historię, wypełnioną poszukiwaniem wiedzy, któremu to zajęciu creapii poświęcali się z podobnym zapamiętaniem jak inne rasy łowom. Byli uprzejmi i uparci, dobrze mieszali się z innymi rasami i żyli w gorącu, lecz nie posiadali płci.
Domowi spodobała się teoria Hrsh-Hgna.
W galaktyce było wiele podwójnych gwiazd i często nie stanowiły dobranych par — jedna mała, gęsta i biała, druga wielka, rzadka i czerwona. Na półkuli nie oświetlanej przez jaśniejszą gwiazdę panowało coś, co z braku lepszego określenia należało nazwać nocą. Ciemna strona Słońca mogła być za taką uznana tylko przez kontrast…
Ponoć rasa jokerów żyła na takich właśnie gwiazdach. A skoro tak, to musieli być podobni do creapii i mocno polegać na technice, by przeżyć. Zanim creapii odkryli energię matrycy, ich tratwy poruszały się zgodnie z prądami utleniającego się żelaza, ale jokerzy musieli być bardziej pomysłowi. Rasa, która skręciła Gwiazdy Łańcuchowe, musiała być pomysłowa…
Energia nie powinna stanowić problemu. Zresztą zupełnie wystarczające źródło energii było w zasięgu… przynajmniej teoretycznie… Weźmy teraz pod uwagę człowieka. Dziwne artefakty jokerów przestały powstawać, jeszcze zanim pojawił się brat małpy, czyli człowiek, ale skąd człowiek tak naprawdę się wziął? A ludzie także łatwo się adaptowali — przez ledwie tysiące lat kolonizacji wykształciły się wyraźne różnice w zależności od warunków panujących na planetach, na których żyli. Na Widdershins na przykład mieszkali czarnoskórzy, łysi i odporni na raka skóry, o oczach wytrzymałych na promieniowanie ultrafioletowe i w połowie leworęcy (to ostatnie było wynikiem przypadku). Na Terra Novae ludzie byli silni, masy wni, o dwóch sercach. Na Whole Erse wieczni wojownicy. Na Eggplant dziwni, narwani wegetarianie o zielonych zębach i kolcach. A przecież wszyscy po zostali ludźmi i w dodatku stanowili galaktyczną ciekawostkę — wszak największymi ekspertami w spra wach jokerów byli ludzie.
Spoonerzy mogliby być jokerami — na lodowych planetach znaleziono tyle samo artefaktów, ile na gorących, a ciemna strona Słońca nabierała nowego znaczenia, jeśli miało się do czynienia z planetami poruszającymi się po bardzo odległych orbitach, Sidewinderzy, tarquini, nawet The Pod… każdu z tych ras to mogli być jokerzy.
I gdzieś tam znajdował się świat jokerów — planeta legendarna od tak dawna, że nikt już w legendę nie wątpił. Znajdowały się tam tajemnice wież, maszyny, które stworzyły Gwiazdy Łańcuchowe, i wiedza wraz z odpowiedzią na podstawowe pytanie: jaki jest sens wszechświata.
Blady blask oświetlał krzyżówki w tunelu, którym spieszyli, omijając niewielkie roboty dyżurujące przy skrzynkach bezpiecznikowych. Szybko dotarli do przestronnej kabiny, której większość zajmowała potężna maszyneria.
— Wiesz, co to jest? — spytał Hrsh-Hgn.
— Silnik matrycowy — odparł spokojnie Dom. — Typ montowany na okrętach liniowych. Bank ma swoją flotę, prawda?
— Wątpię.
Niewielki robot zahamował przy nich z piskiem opon, popychając wyściełanym ramieniem, co nie odniosło żadnego skutku. Pobiegli następnym tunelem i znaleźli się w bocznej jaskini, dochodzącej do głównej hali. W ścianie z boku znajdowało się wejście na lądowisko, a w jaskini kręciło się sporo istot różnych ras. Na wszelki wypadek rozdzielili się — Dom nie miał najmniejszej ochoty spotkać się /, Babcią, toteż przemykał od grupy do grupy, rozglądając się uważnie. Hrsh-Hgn, żywiący podobną niechęć, skakał sztywno, co na Phnobis uchodziło za konspiracyjne skradanie się.
Dom dotarł mniej więcej do połowy jaskini, gdy dostrzegł wchodzącą Joan I otoczoną sześcioma robotami strażnikami. Jak zwykle, choć były fizycznie wyższe, górowała nad nimi. Wyglądała na zdeterminowaną. Odruchowo przykucnął i jakaś dłoń złapała go za ramię. Odwrócił się błyskawicznie i zamarł.
Mężczyzna uśmiechał się, choć uśmiech zupełnie nie pasował do jego twarzy. Dom dostrzegł niebieski płaszcz i złotą obrożę. I przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. Spróbował się cofnąć, lecz dłoń podążyła jego śladem, nie puszczając ramienia. — Nie obawiaj się, proszę. Dom spróbował się wyśliznąć z uchwytu i nagle wokół jego ramienia zrobiło się dziwnie aktywnie — dłoń puściła, gdyż Ig wbił się w kciuk, a zęby miał drobne, ale niezwykle ostre. Mężczyzna pobladł, lecz nie krzyknął. Dom zaś cofnął się — prosto w objęcia robota. I nie zwlekając, wystartował.
Teoretycznie rzecz biorąc, latanie na terenie Banku zawsze było zabronione, ale miał nadzieję, że tym razem Bank nie będzie interweniował. Sandały antygrawitacyjne opracowano z myślą o pojedynczym użytkowniku, ale tak, by działały również w polach silnego przyciągania, toteż uniósł się wraz z robotem. Z góry dostrzegł dwa inne, spoglądające w górę, i kolejną parę otaczającą Hrsh-Hgna.
Lot pionowy dawał dziwny spokój — ryk tłumi ucichł, pozostał tłem. Dom spojrzał w wielopłaszczyznowe oczy robota, w których odbijały się otaczające ich kolumny, i spytał.
— Jesteś klasy drugiej, prawda?
— Tak, proszę pana.
— Jesteś wyposażony w motywator osobistego bezpieczeństwa?
— Nie, proszę pana.
Dom złączył pięty, zrobił przewrót i zaczął nurkowanie. Trzydzieści jardów nad podłogą wyszedł z niego ostrym skrętem ciała i poczuł, że koszula drze się, pozostając w dłoniach robota, który kontynuował lot nurkowy. Po pięknym łuku zakończył go na słupie germanu w efektownym rozbłysku i deszczu gorących kropli.
Z podłogi unosiły się dwa następne roboty wyposażone w antygrawitacyjne pasy, toteż ruszył w górę ku sufitowi poznaczonemu czarnymi plamami. Dopiero gdy znalazł się bliżej, dostrzegł, że są to wyloty jaskiń lub tuneli. I zauważył, ze w pobliżu sklepienia jest znacznie cieplej — gorące powietrze z rykiem uchodziło do otworów i Dom popędził wraz z nim z prostego powodu: nic innego nie mógł zrobić.
Nim się zorientował, prąd powietrza wyniósł go do szerokiego na milę szybu wentylacyjnego, na który wychodziły wszystkie tunele i jaskinie. Szyb liczył wiele mil długości i gdzieś tam w dole widać było oślepiająco biały punkt i słychać grzmoty. Gorąco było prawie namacalne, a pęd tak silny, że złapał go niczym listek i wystrzelił na podobieństwo pocisku.
Po zapierającym dech i na szczęście krótkim locie Dom wystrzelił nad powierzchnię w słupie rozgrzanego powietrza. Wokół panowała noc, z jednej strony (bo pojęcie góry i dołu przestało chwilowo istnieć) rozświetlona gwiazdami. Z drugiej widać było jedynie czerwone oko z białą źrenicą. Oko zdawało się odpływać, za to wokół pojawił się dym — kopciły się sandały, i to na potęgę. Coś go złapało — coś, co zawsze czekało poza granicą światła. Dom zdał sobie tępo sprawę, że dotyk poprzez parę warstw bólu jest prawie przyjemny, choć zamrażał mu oddech w krtani i pokrywał ozdobioną bąblami skórę wzorem kryształków.
Mieszkańcy Widdershins są zręczni — niezręczni szybko tracą życie w czasie połowów. Coś z tej zręczności przeszło na ród Sabalosów i dzięki temu Dom wylądował na nogach. Za to ciężko. I natychmiast zwalił się w śnieg. Wiedział, co to takiego, bo Keja przysłała mu kilka płatków zebranych w zimniejszych rejonach Laoth. Tylko nie napisała, że może ich być aż tyle…